Przejdź do zawartości

Józef Balsamo/Tom II/Rozdział XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Józef Balsamo
Podtytuł Romans
Wydawca Wende i spółka
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia „Rola“ J. Buriana
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Joseph Balsamo
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIII
FILIP DE TAVERNEY

Filip de Taverney, kawaler de Maison-Rouge, nie był wcale podobny do siostry, lubo równie był pięknym mężczyzną, jak ona kobietą. Słodko i dumnie zarazem patrzące oczy, klasyczny owal twarzy, wysoki wzrost i kształtna postać, składały się na całość, prawdziwe pociągającą.
Jak wszystkie umysły wyższe, którym życie nie daje tego, na co zasługują, smutnym był, ale nie ponurym.
Słodycz swoją zawdzięczał temu właśnie przygnębieniu, bo gdyby nie ono, byłby z pewnością wyniosłym i nieprzystępnym. Potrzeba przestawania z biednymi, równymi mu faktycznie, jak i z dostojnymi, równymi mu z urodzenia, zmiękczyła twardą, a przytem wrażliwą naturę, którą obdarzyło go niebo. Lew, stając się popularnym, zachowuje zawsze jednak swoją powagę.
Zaledwie Filip uściskał ojca, Andrea, dzięki temu szczęśliwemu wydarzeniu, zbudzona z magnetycznego odrętwienia, rzuciła się w objęcia brata.
Ująwszy ręce ojca i siostry, Filip poprowadził ich do salonu, w którym znaleźli się sami.
— Nie dasz mi wiary, kochany ojcze, i ty, siostrzyczko droga — rzekł, sadzając ich obok siebie — a jednak nic nad to prawdziwszego. Jeszcze chwil kilka a małżonka delfina Francji znajdzie się w ubogiem naszem domostwie.
— Jeżeli tak, to za jakąbądź cenę potrzeba przeszkodzić temu, do licha! — zawołał baron — w przeciwnym bowiem razie, zostaniemy fatalnie i na zawsze skompromitowani. Jeżeli arcyksiężniczka pragnie tu przypatrzeć się bliżej arystokracji francuskiej, to jej okrutnie żałuję.
Co jednak, powiedz mi, chłopcze, skłoniło ją do wyboru mojego domu?
— O! to cała historja, ojcze!...
— Opowiedz ją nam — wtrąciła Andrea.
— To historja, któraby tych nawet, co oddawna zapomnieli, że Bóg jest naszym opiekunem i zbawcą, skłoniła do składnia mu dzięków gorących.
Baron wydął wargi, jak człowiek wątpiący aby Wszechmocny władca wszechrzeczy chciał się mieszać w jego sprawy. Andrea, widząc radość Filipa, o niczem nie wątpiła, ściskała rękę brata i była mu wdzięczna za dobrą nowinę.
— Braciszku, dobry mój braciszku — szeptała.
— Braciszku, dobry braciszku! — powtórzył baron. — Ta na honor ma taką minę, jakgdyby naprawdę była kontenta z tego, co nas spotyka.
— Czyż nie widzisz, ojcze, jaki Filip jest uszczęśliwiony!
— Bo pan Filip był i jest entuzjastą; ale ja, co na szczęście czy nieszczęście, biorę każdą rzecz pod rozwagę, ja — powiedział Taverney, obejmując smutnym wzrokiem umeblowanie salonu — nic w tem pocieszającego nie widzę.
— Zmienisz zaraz zdanie, kochany ojcze — powiedział młodzieniec — skoro tylko opowiem ci wszystko; co mi się przytrafiło.
— Opowiadajże więc co prędzej, — mruknął starzec.
— Opowiadaj, Filipie — dorzuciła Andrea.
— A więc, stałem, jak wiecie, w Strasburgu z garnizonem. A jak także zapewne wiecie, Jej Wysokość przez Strasburg przejeżdżała...
— Tu się nie wie o niczem w tej przeklętej dziurze! — bąknął Taverney.
— Więc przez Strasburg, braciszku, małżonka księcia delfina...
— Tak jest. Czekaliśmy na nią na esplanadzie od rana, deszcz lał ulewny i przemoczył nas do nitki. Nie było żadnej pewnej wiadomości co do godziny, o której Jej Wysokość przybyć miała. Major wysłał mnie na zwiady. Ujechałem blisko milę. Naraz, na zakręcie drogi, spotkałem pierwszych jeźdźców orszaku. Zamieniłem z nimi słów kilka; poprzedzali Jej Królewską Wysokość, która, wychyliwszy się z karety, zapytała, kto jestem.
Przywoływano mnie, ale że mi pilno było, zawróciłem galopem. Znużenie, wywołane sześciogodzinnem wartowaniem, zniknęło, jak zaczarowane.
— A Jej Wysokość? — zapytała Andrea.
— Młoda jak ty, a piękna jak anioł — odpowiedział młodzieniec.
— Powiedzno Filipie... — odezwał się wahająco baron.
— Co, mój ojcze?
— Czy księżna nie jest przypadkiem podobna do kogoś, kogo ty znasz?
— Kogo ja znam?
— I to dobrze...
— Nikt do niej podobnym być nie może! — zawołał Filip z zapałem.
— Poszukaj.
Filip zamyślił się.
— Nie, nie... — odpowiedział.
— No... do Nicoliny, naprzykład.
— A to szczególne! — zawołał zdziwony. — Tak jest, Nicolina ma naprawdę coś przypominającego dostojną podróżną. Tak... tak..., ale skąd dowiedziałeś się o tem, mój ojcze?
— Od czarownika.
— Od czarownika? — zapytał zdziwiony Filip.
— Który mi jednocześnie i twój przyjazd przepowiedział.
— Od tego cudzoziemca? nieśmiało zapytała Andrea.
— Czy to nie ten, który w chwili mego przybycia stał z wami i usunął się dyskretnie, gdy się zbliżyłem.
— Ten właśnie, ale skończ najpierw swoje opowiadanie, proszę cię.
— Lepiejby może było zarządzić jakie przygotowania? — odezwała się Andrea.
Ale baron powstrzymał ją, ująwszy za rękę.
— Im się bardziej będziemy przygotowywać, tem śmieszniej się wydamy — rzekł. — Kończ, Filipie, kończ.
— Powróciłem do Strasburga i złożyłem raport majorowi; wezwano gubernatora, pana de Stainville, ażeby przybył natychmiast.
Skoro tylko stanął na esplanadzie i skoro ustawiliśmy się w szeregi, ukazał się orszak. Popędziliśmy ku bramie kehl’skiej. Ja byłem przy boku gubernatora.
— Pan de Stainville — powiedział baron — poczekajno, ja znałem bodaj Stainville’a.
— Szwagier pana de Choiseul, ministra.
— To, to; kończ, kończ — zawołał baron.
— Młodziutka księżna lubi widocznie młode twarze, bo, z roztargnieniem wysłuchawszy przemowy gubernatora, utkwiła wzrok we mnie, chociaż przez szacunek stałem w oddali.
— Czy to ten pan — zapytała, wskazując na mnie — wysłany był na moje spotkanie?
— Tak jest, Wasza Wysokość — odpowiedział pan de Stainville.
— Zbliż się pan, proszę — powiedziała.
Zbliżyłem się w tej chwili.
— Nazwisko pańskie? — zapytała prześlicznym głosikiem.
— Kawaler Taverney Maison-Rouge, — jąkając się, odpowiedziałem.
— Zapisz mi to nazwisko, moja droga — powiedziała Jej Wysokość, zwracając się do starszej damy.
— Dowiedziałem się później, że była to ochmistrzyni księżnej, hrabina Langershausen.
Następnie dostojna pani zwróciła się znowu do mnie i rzekła:
— Ah! jakże wam strasznie dokuczyć musiała ta fatalna pogoda dzisiejsza. Przykro mi, doprawdy, że to dla mnie wycierpieliście tyle.
— Jaka to wielka uprzejmość, co za prześliczne słowa! — zawołała Andrea, składając ręce.
— Zatrzymałem je też w żywej pamięci — odpowiedział Filip zachwycony.
— Bardzo dobrze! doskonale! — mruczał baron ze szczególniejszym uśmiechem, zdradzającym jednocześnie próżność ojcowską, i to złe wyobrażenie, jakie miał o kobietach wogóle, a o królowych w szczególności.
— Cóż dalej, Filipie?
— Co ty odpowiedziałeś? — zapytała Andrea.
— Nie odpowiedziałem nic; skłoniłem się tylko do samej ziemi.
— Jakto? nic nie odpowiedziałeś?... — zawołał baron.
— Tchu mi zabrakło, mój ojcze. Wszystka krew napłynęła mi do serca, które biło jak młotem...
— Spytajno mnie, czy ja w twoim wieku nie miałem nic do powiedzenia, gdy mnie przedstawiano księżniczce Leszczyńskiej?
— Zawsze odznaczasz się dowcipem i przytomnością umysłu, mój ojcze — rzekł Filip z ukłonem.
Andrea uścisnęła mu rękę.
— Korzystając z odjazdu jej Królewskiej Mości ciągnął Filip — powróciłem na kwaterę, ażeby zmienić ubranie, bo rzeczywiście przemoczony i zbryzgany błotem, znajdowałem się w stanie godnym pożałowania.
— Biedny braciszek! — wyszeptała Andrea.
— Jej Wysokość — kończy Filip — zatrzymała się w ratuszu i tam przyjmowała życzenia, i następnie zasiadła do stołu.
— Jeden z moich przyjaciół, ten sam major, który wysłał mnie był na zwiady, powiadomił mnie, że księżniczka kilka razy spoglądała do koła, jakby szukając kogoś wpośród oficerów, asystujących przy obiedzie.
— „Nie widzę tu — odezwała się nareszcie — młodego oficera, który był wysłany dzisiaj na moje spotkanie. Czy nie powiadomiono go, że pragnęłam mu podziękować?
„Major zbliżył się natychmiast.
— „Wasza Królewska Wysokość — rzekł — porucznik de Traverney zmuszony był udać się do siebie, aby zmienić ubranie i następnie, jak przystało, przedstawić się Waszej Wysokości“.
Powróciłem za chwilę, a w pięć minut potem znalazłem się na sali. Księżna zaraz mnie spostrzegła.
Dała mi znak, abym się zbliżył.
— „Czy nie miałbyś pan nic przeciwko temu — zapytała — aby mi towarzyszyć do Paryża?
— Byłoby to największem szczęściem dla mnie — odpowiedziałem — ale służę w garnizonie w Strasburgu...
— To znaczy?...
— Że nie zależę od siebie, Wasza Królewska Wysokość.
— A od kogóż pan zależy?
— Od naczelnego dowódcy.
— „Dobrze, to ja z nim tę rzecz załatwię“.
Pożegnała mnie ręką i odszedłem.
Wieczorem przywołała dowódcę.
— Panie — rzekła — mam pewien kaprys do zaspokojenia.
— Racz go Wasza Wysokość wyjawić, a stanie się dla mnie rozkazem.
— Źle się jednak wyraziłam, nazwawszy to kaprysem, to ślub pewien, który chce spełnić.
— Tem świętszym będzie dla mnie.
— Otóż uczyniłam ślub powołania do moich usług pierwszego francuza, którego spotkam wstępując na tę ziemię; przyrzekłam i jemu i całej jego rodzinie zapewnić szczęście możliwe, o ile to tylko jest w mocy książąt panujących.
— Książęta są przedstawicelami Boga na ziemi — odparł dowódca. — A któż jest ten, kto miał szczęście pierwszy spotkać Waszą Wysokość?
— Pan de Taverney, Maison-Rouge, ów młody porucznik, który uprzedził was o mojem przybyciu.
— Zazdrościć mu będziemy wszyscy — odpowiedział gubernator — ale nie staniemy wpoprzek jego szczęściu, zwolnimy go z przysięgi i pojedzie z Waszą Książęcą Mością.
— Istotnie, w dniu, w którym Jej Wysokość opuszczała Strasburg, otrzymałem rozkaz przyłączenia się do jej orszaku. Od tej chwili nie odstąpiłem ani na chwilę drzwiczek karety.
— Ej! ej! — odezwał się baron z tym samym uśmiechem, szczególne to, ale możliwe.
— Co? mój ojcze... — zapytał naiwnie młody człowiek.
— Oh! Znam ja się na tem doskonale — rzekł baron — znam się, znam...
— Z tem wszystkiem, braciszku drogi, — odezwała się Andrea — nie widzę w tem przyczyny, dla której Jej Wysokość postanowiła odwiedzić Taverney.
— Wczoraj wieczorem, około jedenastej, przybyliśmy do Nancy i przy pochodniach przejeżdżaliśmy przez miasto. Jej Wysokość mnie przywołała.
— „Panie de Taverney — rzekła — niechaj eskorta pośpieszy.
Dałem znak, że księżna życzy sobie jechać prędzej.
— Jutro chcę wyruszyć bardzo rano — dodała.
— Wasza Wysokość życzy sobie jutro przebyć większą przestrzeń? — zapytałem.
— Nie, ale chcę się zatrzymać w drodze.
Na te słowa, coś, jakby przeczucie, ścisnęło mi serce.
— W drodze? — powtórzyłem.
— Tak — odpowiedziała Jej Wysokość.
— Zamilkłem.
— Nie domyślasz się pan, gdzie mianowicie pragnę się zatrzymać? — zapytała z uśmiechem.
— Nie, Wasza Wysokość.
— W Taverney, łaskawy panie.
— W Taverney! — wyrzekłem.
— Tak, bo chcę poznać pańskiego ojca i siostrę.
— Wasza Królewska Wysokość!...
— Zapytywałam już o to i dowiedziałem się, że mieszkają o dwieście kroków od drogi, którą przebywać mamy. Wydasz pan rozkaz, aby się zatrzymano w Taverney.
Pot wystąpił mi na skronie i ze drżeniem w głosie, łatwem do zrozumienia, pośpieszyłem powiedzieć Jej Królewskej Wysokści:
— Dom mego ojca nie jest godnym, aby przyjąć wielką księżnę.
— A to dlaczego? — zapytała.
— Bo biedni jesteśmy.
— Pewna jestem, że przyjęcie im prostsze, tem będzie serdeczniejsze. Bądź co bądź, znajdzie się tam przecie filiżanka mleka dla przyjaciółki, która chce choć na chwilę zapomnieć, że jest Arcyksiężniczką Austrjacką i Delfinową Francji.
— O! Wasza Wysokość!... — zawołałem z ukłonem, bo uszanowanie wzbraniało mi więcej mówić.
— Miałem nadzieję, że Jej Królewska Wysokość zapomni o tym projekcie, stało się jednak inaczej.
W Pont-à-Mousson, przy przeprzęgu, księżna raczyła mnie zapytać, jak daleko do Taverney, zmuszony więc byłem odpowiedzieć, że trzy mile zaledwie.
— Niedołęgo! — krzyknął baron.
— Księżna jakby odgadła moje zakłopotanie, dodała zaraz: „bądź pan spokojny, pobyt mój u was długo nie potrwa; a jeżeli, jak pan grozi, przyjęcie przykrość mi sprawi, tem lepiej, bo będziemy w takim razie skwitowani z tego, co wycierpieliście przy wjeździe moim do Strasburga“.
— Jak się oprzeć tak uroczym słowom, drogi ojcze!
— O! niepodobna — wtrąciła Andrea. — Jej Wysokość tak jest widocznie dobra, szlachetna i względna, że naprawdę zadowoli się mojemi kwiatami i filiżanką mleka.
— Ale — mruknął baron — nie zadowolą jej z pewnością ani moje fotele, na których kości łamać można, ani brudne i postrzępione obicia. Djabli nadali z tymi kaprysami! Pysznie wyglądać będzie Francja rządzona przez tak ekscentryczną kobietę.
— Ależ, kochany ojcze, jak możesz wyrażać się w ten sposób o księżnie, która nam czyni zaszczyt najwyższy.
— I poniża mnie i pognębia nim okrutnie! — krzyknął starzec. — Komu teraz przyjdzie Taverney do głowy? Nikomu! Nazwisko to drzemie pod gruzami Maison-Rouge. Miałem nadzieję, że zbudzi się w danej chwili, ale omyliłem się widocznie. Gazety, polujące tak chciwie na wszystko, co śmieszne, toż to będą miały uciechę z tych odwiedzin wielkiej księżniczki w brudnej chałupie Taverney!
— Na Boga! wiem, co uczynię!
Baron w taki sposób wymówił te słowa, że oboje młodzi zadrżeli.
— Co chcesz uczynić, mój ojcze? — zapylał Filip.
— A to — wycedził przez zęby baron — jeżeli hrabia de Medina — mógł podpalić swój pałac, aby pocałować królowę, ja mogę puścić z dymem tę budę, aby się uwolnić od przyjmowania małżonki Delfina. Dobrze! niechaj przybywa księżniczka.
Młodzi dosłyszeli te tylko ostatnie wyrazy i z niepokojem patrzyli na siebie.
— Dobrze! dobrze!... niechaj przybywa!... powtarzał de Taverney.
— Nadjedzie lada chwila — powiedział Filip — Udałem się laskiem Pierrefitte, aby stanąć choć na kilka minut przed przybyciem orszaku. Bardzo już niedaleko być muszą.
— Niema zatem czasu do stracenia — powiedział baron.
I wybiegł z salonu tak żywo, jak gdyby miał lat dwadzieścia, popędził do kuchni, chwycił gorejącą głownię i rzucił się w stronę stodół pełnych suchej paszy i słomy. Gdy miał dokonać zamachu, Balsamo schwycił go za ramię.
— Co pan robisz? — zawołał, wyrywając z ręki starca płonące polano. — Arcyksiężniczka Austrjacka nie jest konetablem de Bourbon, który obecnością swoją znieważa domy, tak, że lepiej je palić, niż dozwolić przestąpienia ich progów.
— Starzec drżący i blady, zatrzymał się ale nie uśmiechnął jak zwykle.
— Spiesz się pan, spiesz się baronie, zaledwie masz czas na to, aby zrzucić szlafrok i ubrać się przyzwoicie. Przy oblężeniu Philipsburga pan de Taverney nosił wielki krzyż Ś-go Ludwika, a przy takiem udekorowaniu niema ubrania, któreby nie wydało się strojnem i bogatem.
— Z tem wszystkiem, dobry gościu, Jej Wysokość dostrzeże to, co ukrywałem nawet przed panem; dostrzeże że jestem nieszczęśliwy.
— Uspokój się baronie; zajmiemy się tak, że nie spostrzeże nawet, czy dom wasz stary czy nowy, ubogi czy bogaty. Co zrobią nieprzyjaciele Jej Królewskiej Wysokości, a ma ich wszakże dosyć, jeżeli przyjaciele palić będą swoje zamki, aby Jej pod swoim nie przyjąć dachem? Nie uprzedzajmy nieszczęśliwych wypadków, przyjdzie kolej i na nie.
Pan de Taverney usłuchał gościa z rezygnacją, jakiej dał już przedtem dowód i powrócił do dzieci, które zaniepokojone, wszędzie go poszukiwały.
Balsamo odszedł w swoją stronę w milczeniu, jakby jakieś wielkie dzieło oczekiwało na niego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.