Józef Balsamo/Tom I/Rozdział VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Józef Balsamo
Podtytuł Romans
Wydawca Wende i spółka
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia „Rola“ J. Buriana
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Joseph Balsamo
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII
EUREKA

Czy, że fanfaronada barona wydała się staremu za przesadną, czy, że słów ostatnich nie dosłyszał, czy, że dosłyszawszy, zapragnął uwolnić dom swój od tego szczególnego gościa, dość, że doczekawszy się wyjścia Andrei de Tavemey zaproponował panu Balsamo, iż odwieść go każe do poblizkiego miasta.
— Szkapę — rzekł — mam tak nędzną, że może tego spaceru nie przetrzyma, ale mniejsza o to, przynajmniej będę pewny, że tę noc jak należy przepędzisz. U mnie znalazłby się zapewne i pokój i łóżko jakie takie, ale ja gościnność pojmuję po swojemu: „Albo dobrze albo wcale nie“ oto zasada moja.
— Więc pan mnie przepędza baronie — odezwał się Balsamo, pokrywając śmiechem przykrość doznaną. Ha! trudno... nie mogę być natrętnym.
— Ależ — dajże pan pokój na honor! Postępuję z panem po przyjacielsku. Gdybym chciał cię tu zatrzymać, dałbym dowód, że ci życzę nieszczególnie. Przykrem mi jest to co robię — ale nie mogę postąpić inaczej dla spokoju mego sumienia; pomimo, albo raczej dla tego właśnie, żeś mi się bardzo podobał, mój gościu kochany.
— Jeżeli naprawdę podobałem ci się, baronie, to nie zmuszaj mnie, ażebym się zabierał i wynosił do miasteczka, kiedy jestem strudzony, tu mógłbym wyprostować moje członki i wypocząć sobie w łóżku. Nie przesadzaj swego niedostatku, jeżeli nie chcesz, abym cię posądził o złą wolę względem mnie.
— No, jeżeli tak, to i owszem, to przenocuj pan w zamku.
Obejrzał się za La Brie, a dostrzegłszy stojącego w kącie, powiedział:
— Zbliż no się, stary łajdaku!
La Brie podszedł z pokorą.
— Ruszże się niedołęgo do licha i powiedz, czy czerwony pokój będzie odpowiedni dla gościa?
— O, panie baronie — odpowiedział sługa, wszak to pokój, w którym mieszka pan Filip, skoro do Taverney przyjeżdża.
— To co jest doskonałem dla biednego porucznika, przybywającego dla przepędzenia paru miesięcy u zrujnowanego ojca, może być całkiem nieodpowiedniem dla pana, jeżdżącego we cztery konie pocztowe.
— Zaręczam, panie baronie, wtrącił Balsamo, że będzie mi tu wybornie.
De Taverney skrzywił się, jakgdyby chciał powiedzieć: „Wiem co to warto“ i głośno dodał:
— Przygotuj zatem czerwony pokój, skoro pan chce koniecznie, aby stracił chęć powrotu kiedykolwiek do Taverney.
Koniecznie chcesz pan tu zatem nocować?
— Koniecznie, panie baronie.
— Ale zaraz... ja znalazłbym jeszcze pewien sposób.
— Na co?
— Ażebyś pan nie odbywał drogi konno.
— Jakiej drogi?
— Do Bar-le-Duc, naturalnie.
Balsamo czekał na bliższe wyjaśnienie propozycji.
— Wszakże pocztowemi końmi przybyłeś pan tutaj?
— Tak, jeśli tylko nie powoził nimi szatan.
— No, nie byłoby w tem nic nadzwyczajnego, bo zapewne dobrze ze sobą jesteście.
— Czynisz mi, panie baronie, daleko większy zaszczyt, niż na to zasługuję.
— Mógłbyś pan zatem odjechać temi samemi końmi, któremi się tu dostałeś.
— Nie, to niemożliwe, bo z czterech dwa tylko pozostały. Powóz mam bardzo ciężki.
— Jeszcze zatem jeden powód. Widocznie chodzi panu o to, ażebyś tu nocował.
— Chciałbym mieć przyjemność zobaczenia się z panem jeszcze jutro, bo chciałbym wywdzięczyć ci się, baronie...
— Jest bardzo prosty sposób na to.
— Jaki?
— Ponieważ w takich jesteś dobrych z djabłem stosunkach, poproś go, aby mi pozwolił znaleźć kamień filozoficzny.
— Jeżeli, panie baronie, tak ci bardzo o to idzie...
— Ależ bardzo! bardzo!...
— Trzebaby się udać w tym względzie do kogoś, kto nie jest bynajmniej djabłem!
— Do kogoż mianowicie?...
— Do mnie, jak powiedział Corneille, nie pamiętam już w której komedji swojej, którą mi był recytował, gdyśmy przechodzili przez Pont-Neuf w Paryżu, lat temu sto kilkanaście...
— La Brie, stary łotrze! zawołał baron, przypuszczając, że rozmowa o tej godzinie i z takim człowiekiem, może być niebezpieczną; La Brie!... poszukaj no tam gdzie świecy i zaprowadź pana do czerwonego pokoju.
La Brie zabrał się do poszukiwania świecy a przedewszystkiem przywołał Nicolinę, aby tymczasem zrobiła porządek w pokoju.
Nicolina opuściła Andreę, zadowolona, że mogła pozostać sama i zebrać swoje myśli.
Baron złożył gościowi życzenia dobrej nocy i poszedł się położyć.
Balsamo spojrzał na zegarek, bo przypomniał sobie obietnicę uczynioną Althotasowi. Zamiast dwóch, uczony spał już półtrzeciej godziny. Trzydzieści minut było już zatem straconych. Zapytał La Brie, czy kareta stoi w tem samem co poprzednio miejscu, a odebrawszy potakującą odpowiedź, poszedł obudzić Althotasa, zbadawszy wpierw topografję drogi prowadzącej do czerwonego pokoju.
Pan de Tavemey nie przesadził w opisie tego pokoju: umeblowany był on tak samo, jak i inne pokoje zamku.
Dębowe łóżko, stara wypłowiała kołdra adamaszkowa, poobdzierane firanki, wielki komin kamienny z czasów Ludwika XIII, zarzucony staremi gazetami, stół z pokrzywionemi nogami, dwa krzesła drewniane i szafa pomalowana na szaro z powybijanemi szybami, oto apartament, jaki Balsamo zająć miał na noc dzisiejszą. Podczas gdy La Brie porządkował ów przybytek, Balsamo zbudził Althotasa i wracał do domu.
Przechodząc około drzwi Andrei, zatrzymał się i zaczął słuchać. Grała na fortepianie.
Zrobił rękami kilka ruchów, które możnaby poczytać za zaklęcia, bo pod ich wrażeniem młoda kobieta powoli grać ustawała, a potem zaraz opuściła bezwładnie ręce i zwróciła się ku drzwiom ruchem powolnym i sztywnym, jak ktoś, co ulega dziwnemu jakiemuś wpływowi i dokonywa rzeczy, z których nie jest w stanie zdać sobie sprawy.
Balsamo uśmiechnął się, jakgdyby widział przez drzwi zamknięte.
Tego właśnie życzył sobie i odgadł, że życzenie jego zostało spełnione. Zaczął wchodzić po schodach do czerwonego pokoju.
W miarę, jak się oddalał, Andrea tym samym powolnym i sztywnym ruchem powracała od drzwi do fortepianu. Wstępując na ostatni stopień, posłyszał pierwsze nuty przerwanej melodji.
Wszedł do czerwonego pokoju i odprawił La Brie‘a.
La Brie, służbista, zwrócił się w tej chwili ku drzwiom, ale nagle przystanął.
— Co tam? — zapytał Balsamo.
La Brie sięgnął ręką w kieszeń od kamizelki i nic nie mówiąc zaczął w niej szukać czegoś.
— Czy masz mi co powiedzieć, przyjacielu? — powtórzył Balsamo.
La Brie wyciągnął z wysiłkiem rękę z kieszonki.
— Mam panu powiedzieć, że pan popełnił pewną pomyłkę.
— Ja?... mój przyjacielu.
— Zamiast ofiarować mi sztukę dwudziestoczterosusową, dał mi pan dwadzieścia cztery liwry.
Otworzył dłoń i ukazał monetę błyszczącą.
Balsamo spojrzał na starego wzrokiem dowodzącym, że o prawości ludzkiej miał bardzo mizerne przekonanie.
And honest! — rzekł z Hamletem.
I sięgnąwszy z kolei do swej kieszeni, położył obok pierwszego, drugiego jeszcze luidora.
Radość starego na widok ofiary tak hojnej, granic poprostu nie miała. Za dwadzieścia lat przynajmniej nie widział wszak wcale złota.
Nie był wstanie uwierzyć swojemu szczęściu. Ażeby go przekonać, że nie jest igraszką sennego złudzenia, Balsamo zmuszonym był sam mu wsunąć pieniądze do kieszeni.
Skłonił się do ziemi i chciał wychodzić, ale go Balsamo zatrzymał.
— Jakie są zwyczaje w zamku? — zapytał.
— Pan de Taverney sypia długo; panienka wstaje bardzo rano.
— O której?
— O szóstej.
— Kto mieszka nad moim pokojem?
— Ja, panie.
— Kto podemną?...
— Nikt — bo tam się sień znajduje.
— Dobrze, dziękuję ci, i zarazem żegnam cię przyjacielu.
— Dobranoc panu.
— Dobranoc ci. Ale, ale, pamiętaj też o moim powozie.
— Niech pan będzie zupełnie spokojny.
— Gdybyś posłyszał w nim szmer jakiś, lub światło wewnątrz zobaczył, nie przestrasz-że się tem. Śpi tam mój stary zniedołężniały służący. Ostrzeż pana Gilberta, żeby go nie niepokoił i poproś go jednocześnie, ażeby się zaraz z rana zobaczył koniecznie ze mną. — Cóż... będziesz pamiętał o tem wszystkiem mój staruszku?...
— Z pewnością; ale czy pan tak wcześnie chciałby nas opuścić?
— Nie wiem jeszcze, odpowiedział z uśmiechem Balsamo, ale to wiem, że jutro wieczorem potrzebuję być w Bar-le-Duc koniecznie.
La Brie westchnął, rzucił okiem na łóżko i wziął świecę, aby podpalić gazety, jakie zamiast drzewa ułożył na kominku.
Balsamo go powstrzymał.
— Daj pokój, rzekł, daruj życie tym szpargałom; jeżeli spać nie będę, będę miał co czytać przynajmniej.
La Brie skłonił się i wyszedł.
Balsamo podszedł ku drzwiom i zaczął nadsłuchiwać. Wkrótce po nad jego głową rozległo się stąpanie. To La Brie chodził u siebie.
Zbliżył się wtedy do okna. W mieszkaniu Nicoliny, w mansardzie przeciwległego skrzydła pawilonu, światło paliło się jeszcze. Poprzez źle zasłoniętą firankę widać było jak młoda dziewczyna rozbierała się zwolna, jak odpinała suknię i jak coraz wychylała się z okienka, jakby usiłując dojrzeć coś w podwórzu.
Balsamo przypatrywał się jej z zajęciem, którego nie chciał widocznie zdradzać podczas kolacji.
— Dziwne podobieństwo! szepnął nareszcie.
— W tej chwili światło w mansardzie zagasło, ale Nicolina nie położyła się jeszcze.
Balsamo oparł się o ścianę i czekał. Dźwięki klawikordu wciąż doń dochodziły.
— Słuchał czy szelest jaki nie mieszał się z głosem instrumentu... Nareszcie, upewniony, że Andrea sama jedna czuwała pośród ogólnej ciszy, otworzył ostrożnie drzwi, zszedł pocichutku ze schodów i znalazł się w salonie.
Panna de Taverney jego wejścia nie dosłyszała.
Piękne jej, matowej białości ręce, przesuwały się po zżółkłej klawiaturze instrumentu, grając smutną jakąś melodję. Improwizowała, jak się zdaje, odtwarzała jakieś wspomnienia czy marzenia swoje dawniejsze. Być może, że duch jej, znudzony pobytem w Taverney, wymknął się na chwilę z pałacu, aby pobujać swobodnie po obszernych ogrodach klasztoru w Nançy, zapełnionych wesołemi pensjonarkami. Bądź co bądź, oczy jej błądziły w tej chwili dokoła pokoju słabo oświetlonego jedną jedyną świecą, postawioną na fortepianie.
Czasami grać przestawała i wtedy przypominała sobie pewnie dziwną wizję wieczorną i nieznane uczucia następstwem jej będące. Czuć było, że serce jej bije, że ją przenikają dreszcze. Mimo, że była sama jedna, czuła zbliżanie się jakiejś istoty żyjącej i to ją niepokojem przepełniało.
Naraz, jakby zapragnęła zdać sobie sprawę z tych uczuć dziwacznych, zadrżała na całem ciele jakby za dotknięciem iskry elektrycznej. Spojrzenie się rozjaśniło, myśl jakby się wzmocniła; dostrzegła jakby ruch jakiś w lustrze.
Były to drzwi do salonu otwierające się pocichu.
W tych drzwiach cień się ukazał.
Palce Andrei zbłąkały się na klawiszach.
A jednak zjawisko bardzo było naturalnem przecie.
Cień, trudny do poznania, bo pogrążony jeszcze w mroku, mógł być wszakże cieniem pana de Taverney lub Nicoliny, lub też starego La Brie, który przed udaniem się na spoczynek zwykł był wałęsać się po pokojach.
Snać jednak oczami duszy odgadła młoda dziewczyna, że nie była to żadna z tych trzech osób.
Cień zbliżał się wolnym krokiem i coraz stawał się wyraźniejszym, a gdy wszedł nareszcie w jasny krąg świecy, panna de Taverney poznała w nim cudzoziemca o przerażająco bladej twarzy, w czarnem aksamitnem ubraniu.
W tajemniczych widocznie jakichś celach zrzucił ubranie jedwabne, które nosił zwykle.[1]
Andrea usiłowała cofnąć się i krzyknąć, ale Balsamo wyciągnął ku niej ręce i stanęła jak wryta.
— Panie, rzekła, na Boga, czego chcesz ode mnie?...
Balsamo się uśmiechnął, a Andrea gwałtownie się weń wpatrywała.
Nie odpowiedział nic jednakże.
Młoda kobieta jeszcze raz napróżno powstać usiłowała, jakaś siła niewidzialna a potężna, jakieś odrętwienie nie pozbawione uroku, przykuły ją do fotelu.
Ogarnął ją przestrach wielki, poczuła bowiem, że jest na łasce tego nieznanego sobie przybysza. Chciała zawołać o pomoc i nadludzkim wysiłkiem zdołała otworzyć usta, ale Balsamo uniósł ręce nad jej głową i głos zamarł jej w piersiach.
Teraz nie miała już ani siły, ani woli i opuściła bezwładnie główkę na ramię.
W tejże chwili Balsamo posłyszał szmer jakiś w okolicy okna; gdy się żywo obejrzał, dostrzegł jakby cień ludzki, który przesunął się i zniknął zaraz poza szybami.
Zmarszczył brwi; i... dziwna rzecz, taki sam wyraz odbił się na twarzyczce Andrei. Zwrócił się ku niej, opuścił ręce, które trzymał ciągle ponad głową dziewczęcia i zrobił kilka ruchów od góry ku dołowi.
— Śpij! wyrzekł następnie.
Andrea próbowała opierać się urokowi.
— Śpij, powtórzył tonem rozkazującym Balsamo. Śpij! bo ja żądam tego!...
Andrea oparła się o klawikord, złożyła główkę na ręku i zasnęła.
Balsamo wyszedł i powrócił do swego pokoju.
Skoro tylko drzwi salonu zamknęły się poza nim, ta sama postać, która przed chwilą mignęła pod oknami, ukazała się znowu.




  1. Wiadomo, że jedwab jest złym przewodnikiem elektryczności Osobę, mającą ubranie z jedwabiu prawie niepodobna jest zmagnetyzować.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.