Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Panie, rzekła, na Boga, czego chcesz ode mnie?...
Balsamo się uśmiechnął, a Andrea gwałtownie się weń wpatrywała.
Nie odpowiedział nic jednakże.
Młoda kobieta jeszcze raz napróżno powstać usiłowała, jakaś siła niewidzialna a potężna, jakieś odrętwienie nie pozbawione uroku, przykuły ją do fotelu.
Ogarnął ją przestrach wielki, poczuła bowiem, że jest na łasce tego nieznanego sobie przybysza. Chciała zawołać o pomoc i nadludzkim wysiłkiem zdołała otworzyć usta, ale Balsamo uniósł ręce nad jej głową i głos zamarł jej w piersiach.
Teraz nie miała już ani siły, ani woli i opuściła bezwładnie główkę na ramię.
W tejże chwili Balsamo posłyszał szmer jakiś w okolicy okna; gdy się żywo obejrzał, dostrzegł jakby cień ludzki, który przesunął się i zniknął zaraz poza szybami.
Zmarszczył brwi; i... dziwna rzecz, taki sam wyraz odbił się na twarzyczce Andrei. Zwrócił się ku niej, opuścił ręce, które trzymał ciągle ponad głową dziewczęcia i zrobił kilka ruchów od góry ku dołowi.
— Śpij! wyrzekł następnie.
Andrea próbowała opierać się urokowi.
— Śpij, powtórzył tonem rozkazującym Balsamo. Śpij! bo ja żądam tego!...