Strona:PL Dumas - Józef Balsamo.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Cóż... będziesz pamiętał o tem wszystkiem mój staruszku?...
— Z pewnością; ale czy pan tak wcześnie chciałby nas opuścić?
— Nie wiem jeszcze, odpowiedział z uśmiechem Balsamo, ale to wiem, że jutro wieczorem potrzebuję być w Bar-le-Duc koniecznie.
La Brie westchnął, rzucił okiem na łóżko i wziął świecę, aby podpalić gazety, jakie zamiast drzewa ułożył na kominku.
Balsamo go powstrzymał.
— Daj pokój, rzekł, daruj życie tym szpargałom; jeżeli spać nie będę, będę miał co czytać przynajmniej.
La Brie skłonił się i wyszedł.
Balsamo podszedł ku drzwiom i zaczął nadsłuchiwać. Wkrótce po nad jego głową rozległo się stąpanie. To La Brie chodził u siebie.
Zbliżył się wtedy do okna. W mieszkaniu Nicoliny, w mansardzie przeciwległego skrzydła pawilonu, światło paliło się jeszcze. Poprzez źle zasłoniętą firankę widać było jak młoda dziewczyna rozbierała się zwolna, jak odpinała suknię i jak coraz wychylała się z okienka, jakby usiłując dojrzeć coś w podwórzu.
Balsamo przypatrywał się jej z zajęciem, którego nie chciał widocznie zdradzać podczas kolacji.
— Dziwne podobieństwo! szepnął nareszcie.
— W tej chwili światło w mansardzie zagasło, ale Nicolina nie położyła się jeszcze.