Intruz/XXI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriele D’Annunzio
Tytuł Intruz
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1899
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aleksandra Callier
Tytuł orygin. Intrus
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXI.

Matka moja, pocieszona przez doktora, podwoiła teraz jeszcze swą tkliwość dla Juliany. Zdradziła się z swem marzeniem wypieszczonem i swemi przeczuciami w tej mierze. Spodziewała się wnuka, małego Rajmunda. Na ten raz była pewną.
Mój brat oczekiwał także Rajmunda.
Mania i Natalka również zwracały się często to do matki, to do babki, to do mnie z różnemi pytaniami naiwnemi i pełnemi wdzięku w przedmiocie przyszłego towarzysza zabaw.
Tak to miłość rodzinna, wyrażana przepowiedniami, życzeniami, nadziejami, poczynała otaczać istotę niesformowaną jeszcze.
Raz siedzieliśmy oboje z Julianą pod wiązami. Matka opuściła nas przed chwilą. W serdecznej swej pogawędce wspominała była Rajmunda; używała nawet pieszczotliwego jakiegoś zdrobnienia, które wywoływało odległe wspomnienia zmarłego ojca mego. Juliana i ja odpowiadaliśmy jej na to uśmiechem. Matka wierzyła, że jej marzenie było naszem marzeniem również i opuściła nas, aby nam pozwolić dalej marzyć dowoli.
Była to godzina, cu następuje po zachodzie słońca, godzina spokojna i przezrocza. Nad głowami naszemi ani jeden nie poruszył się listek. Od czasu do czasu gromadka jaskółek szybkolotnych przerzynała powietrze z szelestem skrzy’deł, z przenikliwemi krzyki, jak w willi Bzów.
Odprowadziliśmy oczyma świętą kobietę, dopóki ją tylko dojrzeć było można; potem popatrzyliśmy na siebie uboje w milczeniu, pomieszani. Przez kilka minut żadne nie przerwało ciszy, przybici oboje bezmiarem smutku. I wtedy to, z wysiłkiem strasznym całej istoty mojej poczułem odosobnione zupełnie życie tej małej istoty obok mnie, tak jakby żaden twór inny nie istniał obok mnie, nie był istniał dokoła mnie. A nie było to złudzenie, było to wrażenie rzeczywiste a głębokie.
Przestrach wstrząsnął dreszczem wszystkie fibry we mnie; drgnąłem gwałtownie i podniosłem oczy na moją towarzyszkę, aby rozproszyć te wrażenie przestrachu. Popatrzyliśmy na siebie pomieszani, nie wiedząc ani co powiedzieć, ani co uczynić przeciw temu nadmiarowi udręczenia. Widziałem na jej twarzy odbłysk mojej rozpaczy, odgadywałem wyraz własnej mej twarzy. Moje oczy instynktownie spojrzały na jej łono; a kiedy je odwróciłem, spostrzegłem na mojej twarzy ten sam wyraz panicznego strachu jaki przybierają kalecy, dotknięci jakiemś kalectwem potwornem, kiedy się przypatrują członkowi wykoszlawionemu przez chorobę nieuleczalną.
Ozwała się cichym głosem po pauzie, podczas której próbowaliśmy oboje zmierzyć głębię naszej boleści, nie mogąc przecież odkryć jej granie:
— Czyś ty pomyślał, że to mogłoby trwać życie całe?
Nie otwarłem ust zaciśniętych, a tylko w głębi duszy mojej dała się słyszeć na to pytanie odpowiedź stanowcza: „Nie, to nie potrwa“.
Ona mówiła dalej:
— Przypomnij sobie, że jednem słowem możesz przeciąć całą trudność, wyzwolić się. Ja jestem gotową. Pamiętaj u tem.
Milczałem wciąż jeszcze, ale pomyślałem: „Nie, to nie tobie należy umrzeć“.
Ona podjęła znowu głosem, który rozrzewnienie łzawe czyniło drżącym:
— Nie mogę cię pocieszyć; niema pociechy ani dla ciebie, ani dla mnie; nie będzie jej nigdy... Czyś ty pomyślał, że odtąd zawsze między nami będzie ktoś, co nas będzie rozdzielał? Jeśli życzenie matki twojej się spełni... Pomyśli Pomyśli...
Ale dusza moja drżała pod błyskiem złowrogiego światła jednej wyłącznej myśli. Ozwałem się:
— Oni wszyscy dziś już je kochają.
Zawahałem się. Rzuciłem na Julianę szybkie spojrzenie. Potem nagle spuszczając w dół powieki i pochyliwszy głowę, spytałem głosem, który gasł mi niemal na wargach:
— A ty, czy kochasz je także?
— Och! cóż za pytanie!
Nie mogłem oprzeć się i nastawałem dalej acz cierpiałem fizycznie, jak gdyby mi rozdzierano poznokciami ranę żywą.
— Kochasz je?
— Nie, nie! Ja się niem brzydzę.
Doznałem instynktownej radości, jak gdybym przez to wyznanie pozyskał przyzwolenie na myśl moją tajemną a zarazem pewien rodzaj wspólnictwa. Czy tylko jednak odpowiedź Juliany była szczerą? A może skłamała tylko przez litość dla mnie?
Ogarnęła mnie okrutna i szalona ochota badania dłużej jeszcze, zmuszenia jej do spowiedzi długiej i zupełnej, wniknięcia aż do dna jej duszy. Ale widok jej mnie powstrzymał. Dałem pokój. Nie czułem teraz względem niej goryczy, jakkolwiek nosiła w swem łonie życie, nad którem zawisł mój wyrok śmierci. Pociągało mnie obecnie do niej wzruszenie wdzięczności. Zdawało mi się, że ten wstręt, z którego się spowiadała przedemną z dreszczem, odrywa ją od istoty, którą żywi swem życiem a natomiast zbliża do mnie. Czułem potrzebę dać jej do zrozumienia to wszystko i wzmódz w niej jeszcze wstręt do tego dziecka, co się miało urodzić, jak do nieprzebłaganego wroga nas obojga.
Ująłem jej rękę i powiedziałem:
— Twoje wyznanie przyniosło mi cokolwiek ulgi. Dziękuję ci za nie. Zrozumiesz...
I dodałem, zasłaniając nadzieją chrześciańską moje zamiary skrytobójcze;
— Jest przecież Opatrzność. Kto to wie? Dzień oswobodzenia nadejdzie może... Rozumiesz mnie. Kto to wie? Módl się o to.
Była to przepowiednia śmierci dla dziecka, mającego się narodzić; było to życzenie. I namawiając Julianę, aby się modliła o wysłuchanie tego życzenia, przysposabiałem ją do smutnego wypadku, otrzymywałem od niej poniekąd rodzaj wspólnictwa moralnego. W końcu myślałem:
„A jeśli na skutek słów moich podsunięta myśl zbrodni wkradnie się do jej umysłu i zwolna na bierze tyle siły, że i ją pociągnie?... Bezwątpienia możliwem jest, że przekona się o konieczności okropnej, że ją uniesie nadzieja mego wyswobodzenia, że zrodzi się w niej poryw dzikiej energii i że spełni tę najwyższą ofiarę. Czyż nie powtarzała przed chwilą jeszcze, że zawsze gotową jest umrzeć? Ale jej śmierć przypuszcza zarazem śmierć jej dziecka. A zatem nie powstrzymuje jej bynajmniej przesąd religijny, nie powstrzymuje obawa grzechu; skoro gotową jest umrzeć, jest gotową popełnić podwójną zbrodnię i na sobie i na owocu swego żywota. Z drugiej strony jest przeświadczoną, że jej istnienie na ziemi jest potrzebnem, nieodzownem nawet dla osób, które ją kochają i które ona kocha i przeświadczoną jest również, że istnienie syna, nie będącego moim synem, uczyniłoby życie nasze męczarnią nie do wytrzymania. Wie prócz tego, że moglibyśmy z czasem zbliżyć się do siebie, że moglibyśmy może w przebaczeniu i zapomnieniu znaleźć nieco szczęścia, że moglibyśmy spodziewać się, iż czas przyniesie nam zagojenie rany, jeśli tylko między nią a mną nie stanie intruz. Wystarczyłoby więc pomyśleć nad tem wszystkiem, aby pragnienie bezowocne, modlitwa nieskuteczna zamieniły się u niej szybko w po stanowienie i w czyn“. Rozmyślałem; i ona rozmyślała także cicho, z głową pochyloną, nie wysuwając swej ręki z moich dłoni, kiedy tymczasem z gałęzi wielkich, nieruchomych wiązów spływał na nas mrok wieczorny.
Jakiemiż były jej myśli? Czoło jaj zachowało delikatną bladość opłatka. OCzy z tym mrokiem wieczornym nie zstępował na nie również mrok inny?
Ja widziałem Rajmunda. Ale już teraz nie pod postacią dziecka przewrotnego o szarych źrenicach; widziałem go pod postacią nędznego, drobnego ciała, miękiego i czerwonego, zaledwie oddychającego, dla którego najlżejsze naciśnięcie wystarczy, by je pozbawić życia.
Dzwon Badioli rozległ się pierwszem uderzeniem na Anioł pański. Juliana wysunęła swą rękę z mojej dłoni i przeżegnała się pobożnie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gabriele D’Annunzio i tłumacza: Aleksandra Callier.