Intruz/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriele D’Annunzio
Tytuł Intruz
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1899
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aleksandra Callier
Tytuł orygin. Intrus
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.

Niebawem powróciła do przytomności. Zaledwie tylko zdołała już utrzymać się na nogach, natychmiast zażądała, by ją zaprowadzić do powozu, chciała bowiem wracać do Badioli.
A teraz, okryta naszemi pledami, siedziała nieruchoma na swojem miejscu, wciśnięta w kąt powozu, zgnębiona, milcząca. Brat mój i ja od czasu do czasu poglądaliśmy na nią z niepokojem. Stangret poganiał konie. Trucht ich miarowy dzwonił po drodze, obrzeżonej tu i owdzie kwitnącemi krzewami, w ten wieczór kwietniowy łagodny, pod jasnem niebem.
Od czasu do czasu pytaliśmy, to ja, to Fryderyk;
— Jakże ci jest teraz Juliano?
Ona odpowiadała:
— Tak sobie... Cokolwiek lepiej.
— Czy ci nie zimno?
— Tak... trochę.
Odpowiadała z widocznym wysiłkiem. Mogło zdawać się nawet, że ją pytania nasze drażnią; tak, że wreszcie skoro Fryderyk chciał koniecznie zawiązać rozmowę, rzekła mu:
— Wybacz mi, Fryderyku... Trudno mi mówić...
Buda powozu była podniesiona i Juliana znajdowała się w cieniu, niewidzialna, poowijana w derki. Ze dwadzieścia razy nachylałem się do niej, aby módz twarz jej zobaczyć, to w nadziei, że się zdrzemnęła, to w obawie, że mogła znów zemdleć. Ale za każdym razem doznawałem zdziwienia i wrażenia przestrachu, stwierdziwszy, że w cieniu miała szeroko otwarte oczy, utkwione nieruchomie gdzieś w przestrzeń.
Długo panowała cisza śmiertelna. Fryderyk i ja umilkliśmy również. Naprzekór moim chęciom, trucht koni nie był dość szybkim. Radbym był powiedzieć stangretowi, by je gnał galopem.
— Prędzej, Janie!
Była już prawie dziesiąta, kiedy przybyliśmy do Badioli.
Matka oczekiwała nas, bardzo zmartwiona tem opóźnieniem. Skoro zobaczyła Julianę w tym stanie, powiedziała:
— Przewidywałam to z góry, że zmęczenie jej zaszkodzi...
Juliana chciała ją uspokoić.
— To nie, mateczko... Zobaczysz, jutro rano nic mi już nie będzie. Trochę znużenia,..
Ale spojrzawszy na nią w świetle, matka zawołała przerażona:
— Mój Boże! Mój Boże! Wyglądasz tak, że się ciebie przelęknąć można... Nie możesz utrzymać się na nogach... Edyto, Krystyno, prędko, biegnijcie na górę rozgrzać łóżko. A ty, Tullio, chodź; zaniesiemy ją razem.
Juliana broniła się uparcie.
— Ależ nie, nie, mamo; to nie, nie obawiaj się...
— Pojadę zaraz do Tussi przywieźć doktora — zaproponował Fryderyk. — Za pół godziny będę z powrotem.
— Nie, Fryderyku, nie! — krzyknęła Juliana, z gniewem niemal, jak gdyby ta propozycya rozjątrzyła ją. — Nie chcę. Doktór tu niepotrzebny zupełnie. Wiem, jak sobie poradzić, co zażyć. Wszystko mam na górze. Chodźmy na górę, mamo. Mój Boże, jak też wy wszyscy się przestraszacie byle drobnostką. Chodźmy, chodźmy!...
Można było sądzić, że odraza odzyskała siły. Zrobiła kilka kroków bez wszelkiej pomocy. Po schodach podtrzymywaliśmy ją oboje z matką. Ale doszedłszy do swego pokoju, dostała konwulsyjnych wymiotów, które trwały przez kilka minut. Kobiety poczęły ją rozbierać.
— Idź ztąd, Tullio, idź ztąd, proszę cię — mówiła. — Powrócisz później do mnie. Mama zostanie ze mną. Nie martw się...
Wyszedłem. Zatrzymałem się w jednym z przyległych pokojów i usiadłem na otomanie, czekając wezwania. Słyszałem kroki kobiet służebnych kręcących się ciągle; pożerała mnie niecierpliwość, „Kiedyż będę mógł wejść wreszcie? Kiedyż znajdę się z nią sam na sam? Będę ją doglądał, czuwał przy jej łóżku przez noc całą. Za kilka godzin może się uspokoi, będzie się już czuła dobrze. Popieszczę jej włosy a może uda mi się ją uśpić. Kto wie, czy w tem drzemaniu, które nie jest ni snem, ni jawą, nie powie mi: „Chodź“. Miałem dziwną ufność w skuteczność moich pieszczot. Spodziewałem się, że ta noc jeszcze zakończy się szczęśliwie. I jak zawsze pośród udręczeń, które mi sprawiała myśl o cierpieniach Juliany, obrazy zmysłowe przybierały kontury określone, stawały się wizyą jasną i ustawiczną. „Blada, jak płótno koszuli, w blasku lampy, która płonie za firankami alkowy, budzi się po pierwszym śnie bardzo krótkim, patrzy na mnie nawpół przymkniętemi oczyma osłabiona i szepcze: „Chodź, połóż się i ty także“...
Fryderyk wszedł.
— I cóż? — spytał serdecznie — jak się zdaje, nie jest to nic tak złego znowu. Rozmawiałem na schodach z miss Edytą. Może zejdziesz na chwilę zjeść cośkolwiek? Na dole nakryte jest do stołu.
— Nie, nie jestem głodny, na teraz przynajmniej. Później może... Czekam aż mnie zawołają.
— Skoro tu nie jestem potrzebny, odchodzę.
— Idź, Fryderyku, i ja zejdę tam niezadługo.
Dziękuję ci.
Odprowadziłem go spojrzeniem, kiedy się oddalał. I tym razem jeszcze widok tego dobrego brata natchnął mnie uczuciem ufności; na ten raz jeszcze czułem, jak mi się rozszerza radością serce.
Przeszło około trzech minut. Zegar, wiszący naprzeciw mnie na ścianie, odmierzył je swem wahadłem. Wskazówki stanęły na trzech kwadransach na dziesiątą. Kiedy wstałem zniecierpliwiony, zmierzając ku drzwiom Juliany, weszła matka moja, wzruszona bardzo, mówiąc mi po cichu:
— Uspokoiła się. Odpoczynek, to wszystko, czego jej potrzeba było teraz. Biedne dziecko!
— Czy mogę wejść do niej? — spytałem.
— Owszem, idź; ale nie przerywaj jej spoczynku.
Skoro już zwróciłem się ku drzwiom, matka odwołała mnie.
— Tullio!
— Czego chcesz, matko?
Zdała się wahać.
— Powiedz mi... Od czasu owej operacyi, czyś mówił z doktorem?
— Owszem, parę razy... Dlaczego?
— A on cię uspokoił co do niebezpieczeństwa...
Zawahała się znowu.
— Co do niebezpieczeństwa, na jakie narazić mogłaby Julianę nowa ciąża?
Nie mówiłem zupełnie z doktorem i nie wiedziałem, co odpowiedzieć. W zakłopotaniu powtarzałem tylko:
— Dlaczego?
Ona wahała się znowu.
— Alboż nie spostrzegłeś się, że Juliana jest w odmiennym stanie?
Uderzony, jak obuchem w same piersi, z początku nie pojąłem całej prawdy.
— W odmiennym stanie! — wyszeptałem.
Matka moja ujęła mnie za ręce.
— I cóż, Tullio?
— Nie wiedziałem...
— Ależ przerażasz mnie. Doktór więc...
— Tak, doktór...
— Chodź, Tullio, siadaj.
I pociągnęła mnie na otomanę. Patrzała na mnie z przestrachem, czekając, żebym przemówił. Przez kilka sekund, jakkolwiek siedziała przedemną, nie widziałem jej zupełnie. Potem nagle światło rażące, brutalne, oświeciło mój umysł i dramat cały ukazał mi się przed oczy.
Odzie znalazłem siłę odporną? Kto mi zachował rozum? Niezawodnie czerpałem w nadmiarze boleści i grozy to bohaterstwo, które mnie ocaliło.
Zaledwie odzyskałem wrażliwość fizyczną i pojęcie przedmiotów zewnętrznych, zaledwie zobaczyłem matkę, przypatrującą mi się zblizka i badającą mnie z trwogą, zrozumiałem, że przedewszystkiem należy mi ją uspokoić.
Rzekłem:
— Nie wiedziałem istotnie... Juliana nic mi nie powiedziała. Sam również się nie spostrzegłem... To niespodzianka... Tak, doktór twierdzi, że jest w tem pewne niebezpieczeństwo... Oto, dlaczego ta nowina sprawiła na mnie takie wrażenie... Wiesz, mamo, jak Juliana jest słaba teraz... Doktór jednak nie utrzymywał, aby to groziło poważnem jakiemś niebezpieczeństwem.... Operacya udała się przecież... Zobaczymy... Przyzwiemy go, poradzimy się...
— Tak, tak, to nieodzowne.
— Ale ty, matko, czy zupełnie pewną jesteś tego? Może Juliana sama ci się przyznała?... A może...
— Wiesz, ja to sama spostrzegłam. Niepodobna mylić się w tym względzie. Aż do dwu czy trzech dni temu wstecz jeszcze, Juliana zapierała się, przeczyła lub przynajmniej utrzymywała, że nie jest tego pewną... Wiedząc, jak ty niepokoisz się łatwo, prosiła mnie, abym ci o tem nic jeszcze nie mówiła. Ale je chciałam cię ostrzedz. Znasz Julianę, ona tak mało dba o swoje zdrowie! Widzisz: odkąd jesteś tutaj, powiedzieć można, że zamiast przyjść do siebie, z każdym dniem gorzej wygląda, kiedy dawniej tydzień jeden zaledwie wystarczał, by się poprawiła, odkwitła formalnie. Pamiętasz?
— Tak, to prawda.
— W takich razach nigdy nie można być dość ostrożnym. Trzeba, żebyś niezwłocznie napisał do doktora Vebesti.
— Tak, niezwłocznie.
A czując, że dłużej nie zdołam już zapanować nad sobą, powstałem, dodając:
— Idę do niej.
— Idź; ale dzisiejszego wieczora daj jej odpocząć. Ja zejdę na dół a potem przyjdę napowrót do niej.
— Dziękuję ci, mateczko.
I dotknąłem czoła jej ustami.
— Drogi synu! — szepnęła odchodząc.
Zatrzymałem się na progu drzwi przeciwległych, odwróciłem się, zobaczyłem, jak się oddala ta droga postać, wyprostowana jeszcze, tak szlachetnie wytworna w prostej swej czarnej sukni.
I doznałem nieopisanego wrażenia, podobnego niezawodnie do tego, jakiegobym doznał, gdyby dom ten cały rozsypał się nagle w gruzy, zwalony gromem. We mnie, dokoła mnie wszystko waliło się, rozsypywało, zapadało w przepaść niepowstrzymanie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gabriele D’Annunzio i tłumacza: Aleksandra Callier.