Interview

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Mark Twain
Tytuł Interview
Pochodzenie Król i osioł oraz inne humoreski
Wydawca E. Wende i S-ka
Data wyd. 1925
Druk Zakł. Graficzne „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
INTERVIEW

Tęgo zbudowany, zgrabny młodzieniec zajął na moją prośbę miejsce, poczem oświadczył, że jest współpracownikiem „Piorunu Codziennego“ i puścił w ruch język:
— Mam nadzieję, iż nie będzie pan miał nic przeciwko temu, że zrobię z panem maleńki interview.
— Pan ze mną...?
— No, tak, że zrobię z panem interview.
— Ach tak. No dobrze — zgoda. Hm! Dobrze — dobrze.
Tego dnia jakoś nie wszystko we mnie było w porządku, moje siły duchowe, zdawało się, rzeczywiście ucierpiały nieco. Podszedłem tedy do szafy z książkami i powertowawszy w niej jakieś sześć do siedmiu minut, poczułem, że muszę się odwrócić do młodego człowieka.
— Jak się to pisze?
— Pisze? Co takiego?
— Interview.
— Wielki Boże! Pocóż pan chce to pisać?
— Ja wcale nie chcę tego pisać, chcę tylko zobaczyć, co to znaczy.
— Hm, to jest... muszę przyznać — dziwne. Ja przecież mogę panu powiedzieć, co to znaczy, jeśli pan — jeśli pan —
— No, to cudownie! To mi wystarczy; będę panu niezmiernie wdzięczny.
— In: i-n, ter: t-e-r, inter —
— Więc pan to pisze przez „i“?
— Tak, naturalnie!
— Acha, to ja dlatego tak długo szukałem.
— No dobrze, szanowny panie, ale przez jaką literę chciał pan to pisać?
— O, tak; ja, — ja, — właściwie mówiąc, to nie wiem. Wyjąłem encyklopedję i szukałem w niej od końca sądząc, że znajdę to pod rycinami. Cóż, kiedy to bardzo stare wydanie.
— Czcigodny przyjacielu, ryciny tego nie znalazłby pan nawet w najnowszem wy — przepraszam, drogi panie, nie weźmie mi pan za złe, jeżeli powiem, że — że — nie wygląda pan tak... inteligentnie, jak tego oczekiwałem. Bez obrazy, szanowny panie, — bez obrazy.
— Ależ proszę, proszę! Mnie często mówiono i to ze strony ludzi, którzy nie schlebiają, i nie mogli mieć żadnego powodu do schlebiania, że ja pod każdym względem jestem wprost niezwykły. Tak — tak; mówią o tem z zachwytem.
— Rozumiem to. Ale wróćmy do tego interviewu. Pan wie, że jest zwyczaj interviewować każdego człowieka, który zyskał rozgłos publiczny...
— Doprawdy? Nie, o czemś podobnem nie słyszałem. Musi to być bardzo ciekawe. Jak pan to robi?
— (Hm — och — hm, hm — to odbiera wszelką odwagę). Należałoby to niekiedy zrobić zapomocą kija; zwykle wszakże polega to na tem, że interviewista stawia pytania, a interviewowany udziela na nie odpowiedzi. Jest to teraz bardzo modne. Czy pozwoli mi pan zadać sobie pytania, które mogą wydobyć na światło dzienne najważniejsze punkty z pańskiej publicznej i prywatnej przeszłości?
— Ależ z przyjemnością — z przyjemnością. Mam wprawdzie bardzo złą pamięć, lecz mam nadzieję, że pan nic sobie z tego nie będzie robił. Pamięć moja bowiem jest dziwnie nieregularna — dziwnie nieregularna... Czasem mknie ona galopem, a niekiedy trzeba aż czternastu dni, by przekroczyła jakiś dany punkt. Sprawia mi to wiele kłopotów.
— O, to nie szkodzi, o ile tylko pan wszystko uczyni, co jest w pańskiej mocy.
— Uczynię! Postaram się.
— Dziękuję panu. Czy jest pan już gotów rozpocząć?
— Jestem gotów.
Pytanie: — Ile pan ma lat?
Odpowiedź: — Dziewiętnaście, w czerwcu.
Pyt.: — Co pan mówi! Dałbym panu jakieś trzydzieści pięć lub trzydzieści sześć lat! Gdzie pan się urodził?
Odp.: — W Missouri.
Pyt.: — Kiedy pan zaczął pisać swe utwory?
Odp.: — W 1836 roku.
Pyt.: — Jakto! czyż to możliwe, skoro pan teraz ma dopiero lat dziewiętnaście?
Odp.: — Nie wiem. Prawda, że to wygląda dziwnie?
Pyt.: — Rzeczywiście, wygląda to dziwnie. A kogo też pan uważa za najdziwniejszego człowieka wśród ludzi, których pan znał?
Odp.: — Aarona Burr’a[1].
Pyt.: — Przecież pan nie mógł znać Aarona Burr’a skoro pan ma dopiero lat dziewiętnaście.
Odp.: — No, jeśli pan jest lepiej poinformowany o mnie, to czegoż pan się mnie pyta?
Pyt.: — Było to tylko przypuszczenie, nic więcej. Jak pan się zapoznał z panem Burr’em?
Odp.: — O, któregoś dnia znalazłem się przypadkowo na jego pogrzebie i wtedy on zwrócił się do mnie, abym nie robił takiego hałasu, i —
Pyt.: — Wielki Boże! Toć skoro pan był na jego pogrzebie, to Burr musiał być umarły, a skoro był umarły, to jakżeż mógł się troszczyć o to, czy pan robił hałas, czy też nie?
Odp.: — Nie wiem. Był to zawsze dziwny człowiek.
Pyt.: — W każdym bądź razie nie pojmuję tego. Powiada pan, że rozmawiał z panem i że był umarły...
Odp.: — Ja wcale nie mówiłem, że był umarły!
Pyt.: — Więc czyżby nie był umarły?
Odp.: — Hm, jedni mówili, że tak, drudzy, że nie.
Pyt.: — A jakie było pańskie zdanie?
Odp.: — O, to mnie nie obchodziło. Przecież to nie był mój pogrzeb!
Pyt.: — A czy pan — a zresztą, i tak nie wyjaśnimy tej kwestji. Pozwoli mi pan zapytać o co innego. Którego dnia przyszedł pan na świat?
Odp.: — W poniedziałek, 31 października 1693 roku.
Pyt.: — Co! to niemożliwe! Miałby pan w takim razie sto ośmdziesiąt lat. Jak pan to wytłumaczy?
Odp.: — Wcale nie chcę tego tłumaczyć.
Pyt.: — Ależ powiedział pan przed chwilą, że ma pan dopiero lat dziewiętnaście, a teraz podaje pan sto ośmdziesiąt. Toż to ogromna sprzeczność!
Odp.: — Ha! Zauważył pan to? (Uścisk dłoni). Niejednokrotnie wydawało mi się to sprzecznością, ale, nie wiem, dlaczego jakoś nie mogłem tego rozstrzygnąć. Jak szybko pan spostrzega takie rzeczy!
Pyt.: — Dziękuję pięknie za komplement. Czy miał pan lub czy ma rodzeństwo?
Odp.: — Hm! Zdaje mi się — że — że — tak, ale nie przypominam sobie.
Pyt.: — Hm, jest to najbardziej niezwykłe wyznanie, jakie kiedykolwiek usłyszałem.
Odp.: — Ejże, dlaczego pan tak mniema?
Pyt.: — Alboż mogę inaczej? Proszę, niech pan tu spojrzy. Czyj to wizerunek tutaj na ścianie? Czyż nie jest to jeden z pańskich braci.
Odp.: — Ależ tak, tak, tak! Dopiero teraz przypomniało mi się! Był to jeden z moich braci. To Wilhelm — zwaliśmy go Bill’em. Biedny, stary Bill!
Pyt.: — Jakto? Czyż umarł?
Odp.: — To zależy, w każdym razie mogę to przypuszczać. Nigdyśmy nie mogli tego orzec. Była to zagadkowa historja.
Pyt.: — To smutne, bardzo smutne. Zaginął zapewne?
Odp.: — No tak, że tak powiem, w sposób najzwyklejszy. Pogrzebaliśmy go.
Pyt.: — Pogrzebali! Pogrzebali, nie wiedząc, — żyje, czy nie żyje!
Odp.: — O, nie! Nie to. Był dostatecznie nieżywy.
Pyt.: — Przyznam się, że czegoś podobnego jeszcze w życiu nie słyszałem. Ktoś umarł. Ktoś został pogrzebany. Więc, do licha, gdzie tu tkwi zagadka?
Odp.: — Ba! W tem właśnie sęk! O to właśnie chodzi. Widzi pan, byliśmy bliźniętami — nieboszczyk świętej pamięci i ja — a gdy mieliśmy czternaście dni, zamieniono nas w wannie, przyczem jeden z nas utopił się. Ale nie wiedzieliśmy, który. Niektórzy twierdzą, że to był Bill — inni zaś, że to ja.
Pyt.: — Tak, to dziwne. A co pan sądzi?
Odp.: — Bóg raczy wiedzieć. Dałbym za to całe światy, gdybym mógł tego dociec. Ta grozę budząca zagadka rzuciła cień ponury na całe moje życie. Podzielę się jednak teraz z panem tajemnicą, której nie odkryłem dotąd jeszcze żadnej żyjącej istocie. Jeden z nas miał na wierzchu lewej ręki — wielkie szczególne znamię; to ja je miałem. To dziecko właśnie utopiło się.
Pyt.: — No więc! Nie uważam, ażeby po tem wszystkiem sprawa była choć trochę zagadkową.
Odp.: — Nie? Ale ja uważam. W każdym razie nie pojmuję, jak moi bliscy mogli, na Boga, tak ślepo działać i pochować nie to, które trzeba było, dziecko! Ale sza! — Nie mów pan o tem tam, gdzie mogłaby to posłyszeć rodzina. Bóg jeden wie, ile ciężkich zmartwień musiała przeżyć i bez tego!
Pyt.: — No, jak na dziś, to myślę, że mam materjału dość, dziękuję panu bardzo, przepraszam, że go trudziłem. Chciałbym jednak bardzo... byłoby dla mnie bardzo ciekawem... posłyszeć sprawozdanie z pogrzebu Aarona Burr’a. Możeby mi pan jeszcze powiedział, jakie okoliczności doprowadziły pana do przekonania, że Burr to taki niezwykły człowiek?
Odp.: — O! To była tylko drobnostka. Na pięćdziesięciu ludzi ani jeden zupełnie by tego nie zauważył. Gdy mowa pogrzebowa już przebrzmiała, pochód miał wyruszyć na cmentarz, a trup pięknie leżał w trumnie, Burr odezwał się, że chce jeszcze rzucić ostatnie spojrzenie na widowisko pogrzebowe. Poczem wstał i przysiadł się do woźnicy na kozioł.
Po tych moich słowach młody interviewista oddalił się z szacunkiem. Był to jegomość bardzo miły towarzysko i chętniebym go jeszcze dłużej u siebie zatrzymał.





  1. Pułkownik Aaron Burr był wiceprezydentem Unji i w roku 1804 zastrzelił w pojedynku zasłużonego męża stanu Aleksandra Hamiltona.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Samuel Langhorne Clemens i tłumacza: anonimowy.