Hrabia Monte Christo/Część X/Rozdział XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Hrabia Monte Christo
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Comte de Monte-Cristo
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część X
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIV.
INTERCYZA.

W trzy dni po scenie pomiędzy ojcem a córką, opisanej w poprzednim rozdziale, przyszedł dzień wyznaczony na podpisanie intercyzy, oraz aktu ślubnego baronówny Eugenji Danglars z panem Andrzejem Cavalcantim, którego Danglars uparł się nazywać księciem.
W dniu tym przed pałac hrabiego Monte Christo zajechał szykowny faeton, z którego wyskoczył pan Andrzej Cavalcanti tak promieniejący i wesoły, jakby miał zaślubić jakąś księżniczkę.
Zapytał lokaja, ze zwykłą mu poufałością, o zdrowie hrabiego, a następnie, nucąc jakaś arjetkę, biec zaczął szybko po schodach, gdy na ich szczycie ujrzał hrabiego, wychodzącego najwidoczniej na miasto.
Na widok młodzieńca hrabia przystanął.
— Jak się masz, hrabio! — zawołał poufale „książę“.
— Jak się ma pan Andrzej — odpowiedział Monte Christo z nieukrywaną ironją.
— Jak najlepiej — powiedział młokos, nie zwracając na ton Monte Christo żadnej uwagi — mam z tobą, hrabio, do pomówienia o sprawach bardzo ważnych. Lecz widzę, że wychodzisz... w takim razie pojadę wraz z tobą, a mój Tom pojedzie za nami.
— Nie, panie — rzekł wtedy hrabia pogardliwie — wolę już tutaj dać ci posłuchanie, lepiej to będzie, choćby już tylko dlatego, że stangret w lot by tam chwytał nasze słowa.
Hrabia wszedł następnie do małego salonu, usiadł, założył nogę na nogę, a dopiero potem dał znak, by i przybyły usiadł również.
— Wiesz zapewne, kochany hrabio — rozpoczął Andrzej ciągle wesoły i uśmiechnięty — że dziś wieczorem odbędą się moje zaręczyny. O godzinie dziewiątej wieczorem mianowicie, w salonach mego przyszłego teścia, podpisany będzie akt ślubny.
— Doprawdy? — zapytał Monte Christo.
— Czyżby to dla pana miało być nowiną? Przecież pan Danglars musiał pana zawiadomić o tem?
— Tak... teraz już to sobie przypominam; otrzymałem list taki istotnie... Robisz pan tedy, mój książę (jak pan Danglars pisze), partję, bądź co bądź wcale nie najgorszą. Panna jest niezaprzeczenie bardzo ładna, a przedewszystkiem ogromnie podobno, tak przynajmniej mówią, bogata. Już to ci przyznać należy, panie Cavalcanti, że wziąłeś się do tego interesu z ogromną zręcznością. To też ci radzę: zostań dyplomatą. No, ale nie pytałem o rzecz najgłówniejszą, czy pan się kochasz naprawdę?
— Wiesz, hrabio, lękam się, bym nie był zakochany naprawdę — odpowiedział Andrzej. — Co zaś do twej, hrabio, pochwały, iż wziąłem się do tej sprawy nie bez pewnej zręczności, to... być może, jest w tem coś niecoś mej zasługi lecz nadzwyczaj wiele w przeprowadzeniu tej rzeczy dopomógł mi...
— Któż taki ci dopomógł?
— Ależ ty, hrabio!
— Ja?... wolne żarty, mości książę — rzekł Monte Christo z przesadnym naciskiem wymawiając tytuł, dany Andrzejowi przez barona. — W czemże ja mogłem ci dopomóc? Czyż pańskie imię, tytuł, majątek, położenie w świecie, osobiste pańskie zalety wreszcie... nie wystarczały w zupełności?
— Nie, nie!... mów sobie, co chcesz, panie hrabio, a ja utrzymywać będę, że wpływ twój więcej tu zdziałał, aniżeli wszystkie me powyżej wyliczone dodatnie cechy.
— Mylisz się pan w zupełności — rzekł sucho Monte Christo, który zorientował się natychmiast, do jakiego celu zmierzają słowa przebiegłego złoczyńcy — dzięki mnie jedynie, wszedłeś pan w ten wyższy świat dziesięciu tysięcy, lecz to było wszystko, co dla pana zrobiłem. Zaś uczyniłem to ze względu na przyjaciół moich: lorda Vilmora, który mi polecił pana i księdza Bussoniego, który ma zaszczyt znać pańskiego ojca. Starożytne nazwisko pańskiego ojca zresztą najzupełniej uprawomocniło mnie do zaprezentowania was obydwóch paryskiemu towarzystwu.
Spokój i suchy ton, jakim słowa te były wypowiedziane, pouczyły Andrzeja, iż ma do czynienia z mocniejszym od siebie przeciwnikiem.
Panie hrabio — odpowiedział już innym tonem — dzięki tobie, w każdym razie, jak to sam zresztą przyznajesz, miałem możność poznania wielu ustosunkowanych i wysoko postawionych osób paryskiego świata, w którym teraz mam przyjaciół nawet. Otóż teraz wobec tego, iż mój ojciec nie jest w stanie przyjechać na mój ślub, ze względu na to, iż nie może zaniedbywać bardzo odpowiedzialnej służby wojskowej, udaję się do ciebie, hrabio, z prośbą, byś mi zechciał w tej ważnej chwili mego życia zastąpić łaskawie ojca.
— A, kochany panie!... dziwię się, iż obcując ze mną przez tak długi czas, poznałeś mnie tak mało, iż zaryzykowałeś zwrócenie się do mnie z podobną prośbą. Hrabia Monte Christo nie poprowadzi do ślubu księcia Andrzeja Cavalcanti. Jest to niepodobieństwem!
— Więc mi pan odmawiasz?
— Stanowczo.
— Cóż ja teraz biedny pocznę?
— Masz przecież licznych przyjaciół, jak to sam przed chwilą mi powiedziałeś?
— Tak, ale Danglars dzięki panu mnie poznał.
— Wcale nie! Rozpatrzmy, jak to było? Ja tylko zaprosiłem pana do siebie, gdzie pan sam już, bez mego pośrednictwa, przedstawiłeś się baronowi.
— Nie przestaję twierdzić, iż ty, hrabio, dopomogłeś do skojarzenia tego związku...
— Odpowiem ci na to raz jeszcze, iż się mylisz zasadniczo. Zechciej sobie przypomnieć, co ci powiedziałem, gdyś przyszedł do mnie z prośbą, bym w twojem imieniu poprosił Danglarsa o rękę córki: „Nie wdaję się w żadne kojarzenia małżeństw“ — powiedziałem ci wtedy, czego mi chyba nie zaprzeczysz, mój książe?
Andrzej ponownie, przygryzł sobie wargi.
— Lecz u Danglarsów będziesz dziś, hrabio, by akt ślubny podpisać?
— Cały Paryż tam będzie, a więc i ja wraz z innymi będę, by trochę się pogapić?
— Ponieważ z tak zastanawiającym uporem odsuwasz się, hrabio, od wszystkiego, poprzestać muszę na tem, co mi łaskawie raczyłeś przyobiecać. Dziś więc wieczorem?
— Tak, dziś wieczorem, około godziny dziesiątej — rzekł hrabia z zagadkowym uśmiechem sfinksa.
Goście Danglarsów przybywać zaczęli o wiele wcześniej do obszernych salonów baronostwa, tak iż już około dziewiątej były one przepełnione tłumem, jeżeli nie najwytworniejszym, to w każdym razie dobrze ubranym i wyperfumowanym najwytworniejszymi zapachami.
Salony były rzęsiście oświetlone, co ujawniało jeszcze jaskrawiej brak gustu w umeblowaniu.
Za to narzeczona wyglądała naprawdę pięknie, czarująco, zwłaszcza, iż ubrała się z nadzwyczajną prostotą: sukienka z białego tiulu indyjskiego, przybrana delikatnym haftem tej samej barwy i trochę gwoździków białych na piersi — były całym jej strojem, Pani Danglars za to była cała obsypana brylantami.
Baron, otoczony tłumem deputowanych i finansistów, wykładał z ożywieniem teorję nowego opodatkowania, którą miał zamiar wprowadzić w wykonanie, gdy tylko rząd będzie widział się zmuszony oddać mu tekę ministerstwa finansów.
Andrzej trzymał pod rękę jednego z najgłośniejszych lwów salonów Paryża, opowiadał mu o swych projektach urządzenia sobie życia przy 175.000 frankach rocznego dochodu.
Tłumy przelewały się po salonach, jak odpływ i przypływ turkusów, rubinów, szmaragdów, pereł i brylantów.
Co chwila, wśród wrzawy, gwaru i śmiechów, wygalowana służba oznajmiała wejście osób, znanych w arystokracji, finansach, dyplomacji i literaturze. Każde takie nazwisko witał lekki szmer wśród zebranych.
W chwili, gdy wskazówka zegara dochodziła do godziny dziesiątej, zabrzmiało z kolei nazwisko hrabiego de Monte Christo. Na tę wieść oczy wszystkich zwróciły się ku drzwiom wejściowym.
Hrabia był ubrany wykwintnie a skromnie jak zazwyczaj. Na kamizelce miał tylko cienki i delikatny łańcuszek, który robił wrażenie złotej nitki.
Hrabia jednym rzutem oka spostrzegł panią Danglars, w jednym końcu salonu, pana Danglars w drugim, wreszcie Eugenję vis-a-vis siebie, ukrytą, wraz z panią d‘Armilly, w cieniu portier okiennych.
Naprzód zbliżył się do baronowej, rozmawiającej w tej chwili z panią de Villefort, która przybyła sama, ponieważ Walentyna ciągle była cierpiąca, następnie zwrócił się do panny Eugenji i złożył jej swe powinszowania w słowach tak umiarkowanych, iż to nawet tę istotę, drwiącą sobie z całego świata, dotknąć musiało i dotknęło.
Nieodstępna panna d‘Armilly, korzystając ze sposobności, podziękowała hrabiemu za listy polecające, z których, jak mówiła, ma wkrótce zrobić użytek.
W końcu hrabia podszedł do barona i bez jednego słowa podał mu rękę na powitanie, na tem poprzestając.
Uczyniwszy zadość tym obowiązkom towarzyskim, stanął, powiódł okiem dookoła, z tym szczególnym wyrazem twarzy, właściwym ludziom wyższym, który zdawał się mówić: zrobiłem, co do mnie należało, a teraz czekam.
Andrzej, widząc, jakie wrażenie zrobiło wejście hrabiego, pośpieszył pierwszy powitać przybyłego. Za nim nieprzerwaną falą szli inni, by się poszczycić, iż choć jedno słowo zamienili z tym, który zwracał uwagę całego Paryża.
To ogólne zainteresowanie przerwało wejście rejentów, którzy natychmiast porozkładali na stole swe papiery, a zwłaszcza olbrzymi rozmiarami akt ślubny, który podpisać miała w charakterze świadków połowa Paryża.
Każdy starał się zająć miejsca najbliżej stołu; wyróżniały się zwłaszcza pod tym względem kobiety, mężczyźni, jako mniej ciekawi, czynili spostrzeżenia nad gorączkowem zachowaniem się Andrzeja i obojętnością narzeczonej.
Intercyzę odczytano wśród głębokiego milczenia, lecz gdy cała jej treść była już wiadoma, powstał jeszcze większy gwar. Miljony, o których mówiła umowa przedślubna, wstrząsnęły nerwami zazdrosnego zgromadzania.
Wdzięki panny Danglars spotęgowały się bardzo znacznie dzięki miljonom tym i ćmiły blask słońca.
Andrzej, ściskany przez przyjaciół, zaczynał już wierzyć, iż jego złoty sen staje się rzeczywistością.
Nakoniec notariusz z namaszczeniem wziął pióro do ręki i powiedział głosem aż do śmieszności poważnym:
— Szanowni państwo!... przystępuję do podpisania aktu.
Naprzód miał podpisać baron, potem baronowa, a następnie przyszli małżonkowie.
Baron ujął za pióro i podpisał pośpiesznie, gdyż mu to przerwało wykład o projekcie podatku dochodowego. Zbliżyła się wtedy baronowa, w towarzystwie pani de Villefort.
— Wyobraź sobie — rzekła do męża, biorąc pióro do ręki, — co za fatalny zdarzył się wypadek; jakieś nowe odkrycie w tej sprawie o morderstwo i kradzież w pałacu hrabiego de Monte Christo, nie pozwoliło panu de Villefort przybyć do nas.
— Cóż za szkoda!... odpowiedział żonie Danglars tonem takim, jakby mówił: — pocóż zawracasz mi głowę?
— Jest mi okropnie przykro — rzekł Monte Christo, zbliżając się do stołu — iż to ja mimowoli stałem się podobno przyczyną nieobecności pana de Villeforta.
— Jakto? Więc to ty, hrabio, pozbawiłeś nas tak pożądanego gościa? — zawołała baronowa, kładąc swój podpis na akcie — nigdy ci tego nie daruję.
Andrzej pilnie nadstawił ucha.
— Jestem bez winy w tym wypadku, pani baronowo, proszę mi wierzyć — odezwał się Monte Christo.
A gdy zaczęto go prosić o bliższe szczegóły, zaczął opowiadać:
— Przypominacie sobie może, państwo, iż w moim domu zmarł ten biedak, który usiłował mnie okraść. Zabity został przez swego wspólnika, o ile się zdaje, który na niego czatował, ukryty w cieniu drzew. Pośpieszono mu wtedy z mego domu na ratunek, a że miał ranę na piersi, więc naprzód rozebrano, przyczem jego kamizelka zarzucona została tak nieszczęśliwie, iż jej nawet urzędnicy policyjni nie zabrali, gdy byli w mym domu dla przeprowadzenia śledztwa.
Gdy Andrzej usłyszał te słowa, zbladł śmiertelnie i zaczął się zbliżać ku drzwiom wyjściowym; już dojrzał zbliżającą się burzę i, jako człowiek ostrożny, starał się schronić przed nią.
— Otóż dziś właśnie — kontynuował swe opowiadanie hrabia — znaleziono wypadkowo tę nieszczęsną kamizelkę, przedziurawioną nożem i zbroczoną krwią, w jakiejś szafie, czy szufladzie.
Kilka dam krzyknęło spazmatycznie, a niektóre szykowały się nawet zemdleć, w pozach jak najbardziej efektownych oczywiście.
— Przyniesiono mi tę kamizelkę. Nikt nie wiedział, do kogo mogłaby ona należeć, ja dopiero wpadłem na myśl, że musiała być ona własnością zabitego. Wtem służący mój, który przeglądał ze wstrętem te zakrwawione łachmany, znalazł w kieszonce bocznej tej kamizelki jakiś papier. I czy dasz wiarę, kochany baronie, co to było?... list do ciebie adresowany! Odesłałem go, rzecz prosta, wraz z kamizelką, panu prokuratorowi królewskiemu, jako nowy dowód. Śpieszyłem się nawet z tem bardzo, bo kto wie?... czy złoczyńcy nie planują jakiegoś zamachu na ciebie lub na twą kasę?
Andrzej rzucił na Monte Christo wzrok obłąkany i nie czekając już na dalszy ciąg opowiadania, znikł w pobliskim salonie.
— Bardzo możliwe!... rzekł Danglars, poruszony do żywego opowiadaniem — a czy ten zamordowany człowiek nie był wypadkiem dawniej na galerach?
— Tak jest — odpowiedział hrabia — był to stary galernik, niejaki Kadrus.
Andrzej, którego słowa te doszły z drugiego już pokoju, wyniósł się z niego do przedsionka.
— Ależ podpisujcie, państwo — zrobił uwagę Monte Christo — widzę, opowiadanie moje wywołało zamieszanie, za co przepraszam najmocniej.
— Jaśnie oświecony książe Cavalcanti — zawołał notarjusz, odbierając pióro od baronowej — na księcia Cavalcantiego kolej.
— Andrzeju!... Andrzeju!... powtórzyło kilku z młodzieży, którzy z dostojnym włochem już byli na tym stopniu poufałości, iż go mogli nazywać po imieniu.
W tej samej chwili całe towarzystwo stanęło jak skamieniałe, jakby upiory jakieś wtargnęły do salonu.
Istotnie — było czego się przerazić.
Oficer żandarmerji przy wszystkich drzwiach salonu rozstawiał swych podkomendnych, a następnie, w towarzystwie komisarza policji, zaczął iść wprost ku Danglarsowi.
Widząc to, baronowa krzyknęła spazmatycznie i zemdlała.
A i Danglars, aczkolwiek nie spodziewał się, by jego różne szacherki giełdowe mogły kiedykolwiek wyjść na jaw, zbladł bardzo silnie i nie mógł słowa wymówić.
— Co to znaczy, mój panie? — wystąpił wtedy Monte Christo, zwracając się do komisarza.
— Który z panów — zawołał głośno przedstawiciel władzy, nie odpowiadając na pytanie hrabiego — mianuje się Andrzejem Cavalcantim?
Odpowiedziały mu okrzyki zdumienia i przestrachu.
— Czegóż wy chcieć możecie od księcia Andrzeja Cavalcanti, panowie? — zapytał Danglars w obłąkaniu prawie.
— Jest to galernik zbiegły z Tulonu — odpowiedział komisarz spokojnie — obwiniony o zamordowanie niejakiego Kadrusa, swego byłego towarzysza z galer. Proszę więc o wskazanie mi go, ażebym mógł go zaaresztować.
Lecz Benedykta nie było już, jak wiemy, w salonie. Zniknął.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.