Hrabia Monte Christo/Część X/Rozdział XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Hrabia Monte Christo
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Comte de Monte-Cristo
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część X
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIII.
OJCIEC I CÓRKA.

Pewnego pięknego ranka na parę dni przed wypadkami, które opisaliśmy powyżej, po swym salonie t. zw. „złotym“, faktycznie zaś — tylko pozłacanym, przechadzał się trochę nerwowo i niecierpliwie pan domu, baron Danglars. Był zamyślony i jakby niepewny siebie; niecierpliwił się przytem coraz bardziej, gdy zaś przebrała się miara jego cierpliwości, zdobył się na odwagę, zadzwonił na służącego i rzekł do niego.
— Mój Stefanie, dowiedz się, dlaczego panna baronówna nie schodzi do salonu, jak mi to przyobiecała.
Panna Eugenja po przebudzeniu się istotnie zażądała posłuchania u ojca, wyznaczając przytem salon jako miejsce spotkania. Żądanie to, a zwłaszcza oschła urzędowa forma, w jakiej wyrażona była ta niezwykła prośba, zdziwiły bankiera.
— Czego ta szalona dziewczyna chce ode mnie, dlaczego „zażądała“ widzenia się ze mną w salonie, a nie przyszła wprost do gabinetu?
Po raz dwudziesty może, powtarzał sobie to pytanie i te myśli niepokojące ogarniały coraz bardziej umysł ojca, gdy drzwi się uchyliły i do salonu weszła panna Eugenja w czarnej sukni jedwabnej, przybranej czarnymi guziczkami. Wyglądała jak hiszpanka, idąca na operę do teatru i wyglądała prześlicznie.
— Czegóż ty chcesz, droga Eugenjo, ode mnie — rzekł bankier — i dlaczegoś wybrała salon, jako miejsce rozmowy, a nie raczyłaś, jak zwykła śmiertelniczka, przyjść do mego gabinetu w biurze?
— Odpowiem ci na obydwa twe zapytania, ojcze, odpowiem natychmiast. Wybrałam salon, by nie wpaść w twym gabinecie w atmosferę banków, kantorów wymiany i giełdy. Te książki kasowe, ogniotrwałe kasy, czeki i t d., wszystko to musi źle oddziaływać na serce ojca, wytrącając z jego pamięci rzeczy istotnie wartościowe, jak np. rodzina i jej przyszłość. I dlatego wybrałam salon, jako miejsce bardziej godne ludzi, gdyż będące siedzibą radości, życia, wesołości, wesela... Ja zaś bardzo łatwo ulegam władzy wrażeń zewnętrznych. Nie byłabym artystką, gdybym nie była wrażliwą i przemieszkiwała w państwie marzeń i ułudy.
— Wszystko to bardzo piękne — rzekł Danglars, po wysłuchaniu całej tyrady córki, z której ani słowa nie zrozumiał, zwłaszcza, że miał głowę zajętą własnymi, bardzo ważnymi interesami — lecz to wszystko nie wyjaśnia mi, poco i naco ci to było potrzebne, by od pracy mnie odrywać i wzywać do salonu.
— Na to pytanie odpowiedzieć mogę w dwóch słowach; nie chcę iść za pana Cavalcantiego i to tylko chciałam ci powiedzieć.
Danglars aż podskoczył na krześle, wznosząc w tym ruchu ręce i oczy ku niebu.
— Jak widzę — mówiła dalej Eugenja, nie przejmując się temi dramatycznemi pozami swego ojca, zupełnie chłodno i obojętnie — to się temu mocno dziwisz, mój ojcze. Przez cały czas, gdyś decydował tę sprawę, jednem nie odzywałam się słowem, będąc pewną, iż będzie dość jeszcze czasu, bym i ja w tej kwestji, w której bądź co bądź i ja również jestem trochę zainteresowaną, wyraziła swą wolę. Czas na to już nadszedł najwyższy.
— Lecz jakaż jest tego przyczyna?
— Jaka przyczyna?... powiedziała. — Nie ta z pewnością, by pan Cavalcanti był brzydszy, lub piękniejszy od innych, więcej ograniczony, lub mądrzejszy, bardziej odrażający wreszcie, aniżeli wszyscy inni przedstawiciele męskiego rodzaju. Owszem, pan Andrzej wydawać się może konkurentem do pozazdroszczenia, zwłaszcza dla panien, dla których piękna figura mężczyzny jest wszystkiem. Lecz to, co jest odpowiednie dla pensjonarek, lub dla... zawiedzionych mężatek, niegodne jest mnie, ojcze. Ja swej wolności nie oddam nikomu, nie zgodzę się na to nigdy, bym od kogoś była zależna.
— O nieszczęśliwa, nieszczęśliwa! — zawołał Danglars.
— Nieszczęśliwa?... A to dlaczego, ojcze? Wcale nie. Wyrażenie twe jest bardzo teatralne, mocno przesadzone. Rzecz się ma wprost przeciwnie nawet, bo powiedz, czego mi brakuje naprawdę? Jestem piękna, nie bez pewnych zdolności i bardzo wrażliwa przytem, to znaczy — odczuwająca piękno we wszystkich jego przejawach, jestem nakoniec bogata, bo przecież ty, ojcze, masz posiadać podobno kolosalny majątek, zaś ja jestem jedyną twoją dziedziczką. Mógłbyś mnie wprawdzie wydziedziczyć, na szczęście prawo nie pozwala na to i musisz mi chcąc nie chcąc część swego majątku pozostawić, mam jednak nadzieję, iż otrzymam go cały, bo znam twój charakter i wiem, że oddanie go ubogim byłoby dla ciebie rzeczą niemożliwą. Niemożliwą...
— Eugenjo — odpowiedział bankier — widzę, że jesteś moją nieodrodną córką. Cóż to za wspaniały egoizm!... poznaję swoją krew. Otóż wiedz, że jeżeli nastaję, byś poszła za mąż, to mam ważne powody, domagając się tego. Bądź przytem pewna, że, jeżeli ci zaproponowałem zamążpójście, to nie dla twego dobra, bo o tem, Bóg mi świadkiem — nie myślałem wcale. Lubisz szczerość, więc ci to mówię otwarcie. Otóż proponowałem ci męża z powodu niektórych handlowych stosunków i projektów, które, dzięki zamążpójściu twemu chciałbym doprowadzić do skutku. Wzmocniłoby ono mianowicie mój kredyt, zaś kredyt dla bankiera jest tem samem, czem dla człowieka powietrze, bez kredytu bankier istnieć nie może. Pan de Monte Christo powiedział mi nawet w tej mierze coś takiego, czego do śmierci nie zapomnę; powiedział mi mianowicie, że jeżeli kredyt bankiera zamiera, to jego ciało zamienia się w trupa. No, a to przytrafić się może właśnie bankierowi, który ma szczęście być ojcem córki, tak wyjątkowo trzeźwo patrzącej na świat.
Eugenja spojrzała nań ze zdumieniem.
— Straciłeś wszystko? — zapytała.
— Trafiłaś na właściwe wyrażenie — zawołał bankier, zatapiając paznogcie w piersiach. — Jestem zrujnowany! Tak.
— A!... zakrzyknęła Eugenja.
— Tak, jestem zrujnowany, zaś powiedziałem ci to, by ci przedłożyć jednocześnie i to również, jakim sposobem przez twe małżeństwo katastrofę tę możnaby zmniejszyć.
— Złym jesteś fizjognomistą — zawołała Eugenja — jeśli przypuszczasz, że przez wzgląd na siebie boleję nad nieszczęściem, o którem się tak niespodziewanie dowiedziałam. Cóż mnie osobiście to twoje bankructwo może obchodzić? Czyż nie mam talentu, który da mi napewno fortunę? Czyż nie mogę jak Pesta, Malibran, Grisi... artystki wszechświatowej sławy, zarobić tyle, ile tybyś nigdy dać mi nie mógł? I te pieniądze mieć będę w towarzystwie oklasków, okrzyków i kwiatów. Sądzisz może, że się martwię matką? O!... i o nią jestem spokojną, o ile mi się zdaje bowiem, to matka moja zabezpieczyła się dobrze na wypadek nieszczęścia. Zainteresował mnie tylko twój osobisty los, mój ojcze. Tyle lat żyliśmy, bądź co bądź, razem...
— A jednak ty właśnie, nikt inny, chcesz mnie zgubić.
— A to jakim sposobem?
— Pan Cavalcanti, widzisz, zaślubiając ciebie, wnieść ma trzy miljony, przyczem ma je złożyć w moje ręce.
— To co innego, teraz rozumiem pana — rzekła Eugenja, z wyniosłym chłodem spoglądając na ojca.
— Myślisz, iż ja mam zamiar skrzywdzić was o te trzy miljony? Bynajmniej! Te trzy miljony, w moich rękach, dadzą nam minimum dziesięć. Mam bowiem, do spółki z innym bankierem, w kieszeni koncesję na budowę nowej linji kolejowej. Zaś wiedz o tem, że jest to zupełnie nowa gałęź przemysłu, zupełnie niewyczerpana, a tem samem dająca zyski olbrzymie, niesłychane. Jest to interes zupełnie pewny, jakby był na najlepszej hipotece. Dla takiego interesu przeto warto poświęcić wszystko. To też ja zobowiązałem się dać na swoją część cztery miljony na początek. Dadzą mi one conajmniej trzynaście.
— I na to ci jest potrzebny posag pana Cavalcantiego... Ależ ja przecież nie dalej jak wczoraj widziałam na twym stole jakieś papiery, o których mówiłeś, że przedstawiają wartość przeszło pięciu miljonów?
— Tak, lecz nie były to bynajmniej moje asygnaty, lecz były i są własnością szpitali, które w dowód swego do mnie zaufania złożyły w moje ręce tę część swego majątku. Jest to depozyt, którego ruszyć nie mogę, w każdej chwili bowiem administracja zażądać może zwrotu, a gdybym tego nie uczynił natychmiast, groziłoby mi wtedy już nie zwykłe bankructwo tylko, lecz najohydniejszy proces kryminalny. Bankructwami nie gardzę, bo te bywają przeważnie doskonałym interesem; iść do więzienia jednak — najmniejszej nie mam ochoty. Wracam do jądra naszej rozmowy. Otóż jeżelibyś wyszła za Cavalcantiego, dostałbym owe trzy miljony, a już conajmniej, — wszyscy byliby tego mniemania, co dałoby w wyniku, iż kredyt mój stanąłby znów na silnych nogach.
— Zatem chcesz poprostu oddać mnie w zastaw, za owe trzy miljony?
— Im większa suma, tem pochlebniejsze jest to dla ciebie, daje to bowiem miarę twej wartości.
— Dziękuję. Jeszcze słowo. Czy przyrzekasz, że w razie, gdybym tak zgodziła się zostać żoną tego tam posiadacza owych trzech miljonów, pieniędzy tych nie włożyłbyś istotnie w swe spekulacje, lecz użyłbyś ich jako wabika jedynie, któryby przyciągał twój kredyt? Bardzobym pragnęła, byś poprawił stan swych interesów, nie życzę sobie jednak tego, abym ja miała być wspólniczką grabieży cudzego mienia. Zapytuję więc wyraźnie: czy sam rozgłos faktu, iż wziąłeś owe trzy miljony, mógłby ci dopomóc do wyjścia z przykrego położenia.
— Jestem prawie pewien tego.
— Czy mógłbyś wypłacić panu Cavalcantiemu owe pół miljona zagwarantowane w intercyzie?
— Dostanie je natychmiast do rąk, gdy tylko powróci od urzędnika cywilnego, po podpisaniu aktu.
— W takim razie — dobrze, jestem gotowa ów akt ślubny podpisać również. Przecież po jego podpisaniu będę nie mniej wolna i niepodległa, jak teraz?
— Więc podpiszesz? Dziękuję ci za to. Lecz ty coś zamierzasz?
— A!... przepraszam, to jest moja tajemnica. Czemżesz byłabym wyższą, gdybym, znając twoją tajemnicę, powierzyła ci własną?
Danglars przygryzł wargi.
— Czy zechcesz poskładać wizyty nieodzowne w podobnych wypadkach?
— Dobrze.
— I za trzy dni podpiszesz akt ślubny?
— Podpiszę. A teraz myślę, że rozmowa nasza jest już skończona, prawda?
Danglars skinieniem głowy potwierdził, iż istotnie nie ma już nic więcej do powiedzenia swej córce w chwili, gdy wkroczyć ma ona na nowe tory życia.
W pięć minut później z saloniku panny Danglars dały się słyszeć tony fortepianu, wywoływane paluszkami panny d‘Armilly i głos Eugenji, opiewającej przekleństwo Desdemony.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.