Hrabia Monte Christo/Część X/Rozdział XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Hrabia Monte Christo
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Comte de Monte-Cristo
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część X
Indeks stron
ROZDZIAŁ XII.
WYZWANIE.

W odpowiedzi na to wołanie, dał się słyszeć głos pana domu:
— Cóż się tam takiego stało?
Morrel spojrzał wtedy na Noirtiera nie wiedząc, co powinien uczynić?
Starzec wskazał okiem na gabinet, w którym raz już w podobnych okolicznościach, młodzieniec znalazł schronienie.
Ledwo zdołał to uczynić, gdy de Villefort wpadł do pokoju, porwał za ręce Walentynę i zawołał przejmującym głosem:
— Doktora!... Na miłość boską, prędzej doktora! Niech kto idzie do d‘Avrigny! Lecz nie — dodał po chwili, zniżając głos — lepiej ja sam po niego pojadę.
I wybiegł z pokoju, do którego wszedł wtedy Morrel. Był w trwodze najwyższej, okropne wspomnienie przyszło mu na myśl, przypomniał sobie rozmowę de Villeforta z doktorem, którą słyszał po śmierci pani de Saint Meran. Uderzyło go również, że te same symptomaty, które objawiły się u Walentyny, poprzedziły zgon Wawrzyńca.
To wszystko sprawiło, iż biedny młodzieniec był bliski obłąkania, lecz Bóg nie pozwolił, by cierpiał zbyt długo i zesłał mu myśl-natchnienie; przywiódł mu na pamięć słowa Monte Christo: „pamiętaj, iż ja wiele na tej ziemi mogę; gdybyś więc natrafił na jaką przeszkodę, przyjdź do mnie“.
Gdy Morrel przypomniał sobie słowa te, pędem wybiegł z pokoju, wskoczył do pierwszej napotkanej dorożki i kazał się wieźć do domu hrabiego.
Tymczasem de Villefort wpadł do pana d‘Avrigny.
— A... to pan — rzekł ten, gdy go zobaczył.
— Tak, to ja — jęknął de Villefort, zamykając drzwi za sobą — przychodzę znów do ciebie i zapytuję, czy tylko sami jesteśmy? Doktorze, mój dom jest przeklęty!
— Czyżby? — zapytał doktór z pozorną obojętnością, głęboko jednak wzruszony w gruncie rzeczy — więc może znów ktoś u ciebie zachorował?
— Tak jest — zawołał Villefort, szarpiąc włosy z rozpaczy — tak jest!
— Wszak ci to przepowiedziałem — wyraził naprzód wzrok doktora.
— Któż ma tam umrzeć teraz? — powiedział. — Jakaż nowa ofiara oskarżać cię ma teraz przed Bogiem za twą grzeszną słabość?
Bolesne łkanie wydobyło się z piersi Villeforta, zbliżył się do lekarza, ujął go za rękę i rzekł:
— Walentyna! na nią teraz kolej nadeszła!
— Walentyna? — zawołał d‘Avrigny, przejęty boleścią.
— Widzisz — ponuro odpowiedział Villefort — widzisz, że się omyliłeś, rzucając na nią tak straszliwe podejrzenia. Idźże teraz do niej, leżącej na łożu boleści i błagaj ją, aby ci przebaczyła.
— Jeżeli ją tylko przy życiu zastanę, bo śmierć w twym domu uderza jak piorun, panie prokuratorze królewski. Aczkolwiek na nic się to zda, jednakże idę.
— Teraz, doktorze, nie będziesz miał możności czynienia mi zarzutów, iż jestem powolny. Już ja odnajdę mordercę i ukarzę go strasznie, przysięgam.
— Postarajmy się naprzód wyrwać ofiarę z jego szponów, potem dopiero pomyślimy o zemście. Jestem już gotów do wyjścia.
I kabrjolet powiózł go teraz z powrotem, lecz już wraz z doktorem.
W tej samej chwili Morrel wysiadł przed domem hrabiego. Był na szczęście u siebie i pracował nad jakiemiś raportami w gabinecie. Gdy mu zameldowano Morrela, zerwał się natychmiast od biurka i pobiegł na jego spotkanie z wyciągniętemi rękoma i zapytaniem na ustach.
— Co się stało, Maksymiljanie? Jakiż jesteś blady! Czy w domu u was zdarzyło się jakie nieszczęście?
— Nie przypuszczam, by tam coś złego stać się mogło. Nie byłem zresztą u siostry. Przychodzę z domu, pod dachem którego zdaje się gościć śmierć i dlatego przybiegłem do ciebie, hrabio.
— Z domu Morcefów przybywasz. Cóż tam robiłeś?
— Ależ ja byłem zupełnie gdzieindziej.
— Jenerał zastrzelił się przed chwilą. Nie jest to jednak żadne nieszczęście, ani dla jego żony, ani też dla syna. Lepiej, ażeby taki mąż i ojciec nie żył, niż miał żyć zniesławiony.
— Biedna hrabina, biedny Albert! Lecz, hrabio, ja nie mogę użalać się nad losem innych, gdy we mnie grom uderzył. Przybyłem, by cię błagać o pomoc.
— Wszystko uczynię, co będzie w mej mocy. Mów.
— Nie wiem, czy mi wolno odkryć tę tajemnicę — rzekł z wahaniem Morrel. — Przeklęty to dom, do którego chcę cię wprowadzić, ażebyś dał mu ratunek. Już trzy ofiary padły z ręki niewidzialnego mordercy, a teraz zginąć ma czwarta.
— Wiem, o jakim domu mówisz, że tak jest, udowodnię ci to, wymieniając imiona ofiar. Zginęli więc: pan Saint Meran, jego żona i wreszcie stary Wawrzyniec. Ale jest to rodzina Atrydów; Bóg ich skazał na zagładę i wszyscy muszą zginąć. Teraz przyszła kolei na Noirtiera lub na pannę Walentynę, czy nie tak?
— Więc ty, hrabio, wiedziałeś o tem? — zawołał Morrel z takiem uniesieniem rozpaczy, iż Monte Christo, którego nie wzruszyłoby runięcie nieba, teraz zadrżał — wiedziałeś, że ona ma umrzeć, aczkolwiek ja ją kocham więcej, niż duszę własną!
— Ty ją kochasz? o Boże! — zawołał Monte Christo, zrywając się na nogi.
— Kocham ją do szaleństwa, kocham tak, że wszystką krew przelałbym za jednę łzę jej oka. Kocham Walentynę de Villefort, którą zabijają w tej chwili. Czy pojmujesz więc, hrabio, co się teraz dziać musi w mem sercu. Kocham ją i zapytuję teraz Boga i ciebie, czy i jakim sposobem możnaby ją ocalić?
Monte Christo, po usłyszeniu tych słów, wydał z siebie ni to krzyk, ni to jęk, który nie miał w sobie nic ludzkiego.
— Nieszczęsny! — zawołał — kochasz córkę przeklętego pokolenia!
Nigdy nikt nie widział chyba podobnego wyrazu cierpienia na twarzy, niczyje oko napewno nigdy nie rozbłysło tak straszliwym płomieniem... Widać było, że jeszcze nigdy żaden obraz nie wstrząsnął tak jego jestestwem.
Morrel cofnął się strwożony.
Monte Christo, po tym wybuchu, zamknął oczy, jakby był olśniony błyskawicami. Skupił się, stężał, zebrał całą swą moc i wolę, wzruszenie ucichło w nim zwolna.
Nareszcie podniósł w górę oczy pobladłe z cierpienia.
— Patrzaj — rzekł głosem prawie spokojnym już — patrzajże, drogi przyjacielu, jak Bóg łamać i giąć potrafi najsilniejszą choćby wolę. Ja, który przyglądałem się zdala i obojętnie całemu temu dramatowi, ja, który jak zły duch uśmiechałem się tylko, patrząc na najpotworniejsze choćby czyny ludzi — zaznałem teraz, co to jest ukąszenie żmiji w samo serce.
Morrel jęczał tylko głucho.
— Lecz już dosyć tego — rzekł hrabia swym dawniejszym już, mocarnym głosem — dosyć tych łkań niewieścich i niemęskich żalów. Bądźmy znów mężni, silni, gotowi do walki, wyczekujący na zwycięstwo. A ty, Morrelu, miej nadzieję, bo jestem z tobą, czuwam nad twojem szczęściem. I słuchaj, co ci powiem: teraz jest dwunasta, jeżeli Walentyna nie umarła dotąd, to żyć będzie. Mówię to z całą pewnością, a wierzaj, że się nie mylę. Dziękuj Bogu, że mnie zastałeś w domu, bo gdybym zaczął działać wieczorem dopiero, byłoby już z pewnością zapóźno.
— A czyż ja mogę wiedzieć, czy żyje? — zawołał Morrel z rozpaczą — gdym odchodził, była umierająca.
Monte Christo wsparł czoło na dłoni i wpadł w głęboką zadumę.
Co się działo w jego głowie, ciężarnej straszliwemi tajemnicami?
Co anioł jasności, czy też duch mroków i ciemności szeptał temu nieubłaganemu, a litościwemu jednocześnie umysłowi?... Któż mógł wiedzieć. Jeden Bóg chyba!
Nakoniec Monte Christo zdjął dłonie z oczu, które znów dały się widzieć: jasne, czyste, spokojne. Powziął już decyzję, już wiedział, co i jak czynić.
— Maksymiljanie, udasz się natychmiast do swego domu i w nim pozostaniesz, aż cię zawezwę.
— Boże miłościwy — zawołał Morrel. — Przerażasz mnie swą zimną krwią, swym spokojem, hrabio.
— Ja wiele mogę, przyjacielu — odpowiedział Monte Christo, głosem cichym i pełnym słodkiej melancholji. — A teraz idź. Muszę być sam, z myślami memi.
Od hrabiego biła taka siła i moc nieprzeparta, iż Morrel bez słowa uścisnął jedynie rękę hrabiego i wyszedł.
De Villefort przybył tymczasem do Walentyny z doktorem.
Ten ostatni, gdy tylko wszedł, z troskliwością ojca zaczął badać stan chorej, nakoniec rzekł:
— Żyje jeszcze... i to bardzo mnie dziwi. Zakrawa to na cud, zaprawdę.
— Ale czy żyć będzie? — zapytał ojciec.
— Będzie, bo żyje.
W tej chwili wzrok doktora spotkał się ze spojrzeniem Noirtiera.
Oko paralityka gorzało tak bezmierną radością, a raczej triumfem, iż nie mogło to nie zwrócić uwagi lekarza. Pomyślał przez chwilę, a następnie rzekł do Villeforta:
— Zechciej, mój drogi, zawołać pokojową Walentyny.
Villefort, posłuszny temu rozkazowi, wybiegł natychmiast. Wtedy doktór podszedł do Noirtiera.
— Pan masz mi coś do powiedzenia? Nieprawdaż?
Starzec dał znak potwierdzenia.
— Czy mnie samemu?
W tej chwili wszedł Villefort ze służącą, za nimi pani de Villefort.
— Co się stało temu drogiemu dziecku? — zapytała — gdy mnie opuszczała, skarżyła się, że jest słaba, nie przypuszczałam jednak, by to mogło być coś poważniejszego.
I ze łzami w oczach, ze wszystkiemi oznakami czułości macierzyńskiej, podeszła do Walentyny.
D‘Avrigny nie spuszczał oka z Noirtiera i spostrzegł, iż oczy starca drgały, lica zsiniały, pot wreszcie kroplisty wystąpił na czoło.
— Acha! — wykrzyknął doktór bezwiednie, gdy podążył wzrokiem za spojrzeniem Noirtiera, wpatrującego się w panią Villefort, która właśnie mówiła:
— Biednemu dziecku lepiej będzie w łóżku. Fanny, chodź, pomożesz mi ją w niem ułożyć.
Pan d‘Avrigny widząc, iż tym sposobem będzie mógł pozostać sam na sam z Noirtierem, dał znak swego na to zezwolenia. Zabronił tylko dawać cośkolwiek chorej.
Gdy zaczęto krzątać się około przeniesienia chorej, spostrzeżono, iż zaczyna wracać do przytomności; była jednak tak bezsilna, że nietylko poruszać się, ale i mówić nie była zdolna. Zdobyła się zaledwie na skinięcie głową dziadkowi.
D‘Avrigny wyszedł wraz z chorą, polecając jednocześnie Villefortowi, ażeby poszedł sam do apteki i w swojej obecności kazał przyrządzić lekarstwa, a następnie przyniósł je sam do domu.
Powtórzywszy raz jeszcze surowo, ażeby nic nie dawano chorej, d‘Avrigny wrócił do Noirtiera i przekonawszy się, że nikt nie słucha, zbliżył się do niego.
— Czy pan wiesz o chorobie swej wnuczki?
— Tak — wyraził spojrzeniem starzec.
— Czyżbyś pan przewidywał wypadek, który dziś spotkał Walentynę?
— Tak.
D‘Avrigny pomyślał chwilę, a potem, przysuwając się jeszcze bliżej do Noirtiera, zapytał głosem jeszcze bardziej zniżonym:
— Czy widziałeś, jak biedny Wawrzyniec umierał? Domyślasz się z czego umarł?
— Tak.
— Według twego mniemania, umarł śmiercią naturalną?
Coś nakształt skrzywienia przebiło się na twarzy bezwładnego, a oczy powiedziały „nie“.
— Więc wpadłeś na domysł, że został otruty?
— Tak.
— Sądzisz pan, że ktoś usiłował otruć go z rozmysłem?
— Nie.
— Lecz w twem mniemaniu otruła go ta sama ręka, która teraz chciała zgładzić Walentynę, a wtedy godziła na życie innej osoby?
Starzec potwierdził zamknięciem oczu.
— Więc i ona padnie ofiarą — zapytał d‘Avrigny, wlepiając przenikliwy wzrok w Noirtiera i obserwując, jakie wrażenie sprawią na starcu te słowa.
— Nie — odpowiedział Noirtier, ze spojrzeniem pełnem triumfu.
— Spodziewasz się zatem, iż morderca odstąpi od spełnienia swego niecnego zamiaru?
— Nie.
Doktór był zdumiony.
— Sądzisz, iż trucizna nie wywrze na niej skutku?
— Tak.
— Na jakiejże zasadzie urobić sobie pan mogłeś to niezwykłe mniemanie?
Paralityk skoncentrował całą siłę swego wzroku na jednym punkcie, d‘Avrigny spojrzał za nim w tym samym kierunku i stwierdził nie bez zdziwienia, iż oczy starca zwrócone były na lekarstwo, które on sam stale przyjmował.
— Ach — zawołał d‘Avrigny uderzony nagłą myślą — więc ty...
— Tak — mówił triumfalny wzrok starca.
— Uchroniłeś ją od śmierci, dając jej lekarstwo, o którem wiedziałeś, iż jest trucizną. To znaczy, iż organizm jej do trucizny tej przyzwyczaiłeś!... I tem uratowałeś jej życie!
Starzec nie dał tutaj swego znaku potwierdzenia. Oczy jego tylko promieniały radością.
— Osiągnąłeś swój cel. Gdyby nie twa przezorność, nasza droga Walentyna byłaby już tylko martwem ciałem. Atak był gwałtowny, wstrząsnął całym jej organizmem, lecz jej nie zabił. To twoja, panie, zasługa. Tobie jedynie zawdzięcza ona życie. I żyć będzie, o ile nie wykonają na nią jakiego innego zamachu.
Z oczu bezwładnego starca popłynęły łzy radości.
W tej chwili wbiegł do pokoju de Villefort, ze słowy:
— Masz wszystko, doktorze, czegoś żądał. Lekarstwo przygotowano w mojej obecności, przyczem badałem skrupulatnie napisy na wszystkich flaszkach i słojach. Sam je tutaj przyniosłem, nie dotknęły ich niczyje absolutnie ręce, za to mogę ręczyć.
D‘Avrigny wziął flaszkę, nalał parę kropel na dłoń i posmakował.
— Tak, tego właśnie żądałem — powiedział — chodź więc coprędzej do pokoju Walentyny, gdzie dam wskazówki, jak należy obchodzić się z chorą. Ty zaś, panie prokuratorze królewski, musisz dopilnować, by nic niezwykłego się nie stało.
I wyszli, pozostawiając Noirtiera samego.
W tej samej chwili, gdy doktór i de Villefort wchodzili do pokoju Walentyny, jakiś ksiądz włoski, o ruchach spokojnych, lecz bardzo stanowczych i pewnych siebie najmował dla siebie dom, jedną ścianą przylegający do pałacu de Villeforta.
Nie wiadomo z jakich powodów, po upływie dwóch godzin zaledwie z całego domu wyprowadzili się wszyscy lokatorowie, zresztą w liczbie siedmiu tylko osób, gdyż domek był mały, jednopiętrowy zaledwie. W pobliskim komisarjacie mówiono, że dom ten był zbudowany na bardzo słabych fundamentach i groził zawaleniem. Z tej przyczyny właśnie opuścili go dawniejsi lokatorowie. Fakt zarysowania się ściany miał nastąpić dopiero po podpisaniu aktu przez nowonabywcę, który jednak nie zważał na grożące mu niebezpieczeństwo i zaczął się urządzać w nowej siedzibie.
Przywołano natychmiast rzemieślników, którzy przy różnych przeróbkach zewnątrz i wewnątrz domu pracowali do późnej nocy.
Nowonabywca zameldował się w policji, jako ksiądz Jakób Bussoni.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.