Hrabia Monte Christo/Część X/Rozdział VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Hrabia Monte Christo
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Comte de Monte-Cristo
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część X
Indeks stron
ROZDZIAŁ VII.
NOC PRZED DNIEM PIORUNÓW.

Monte Christo, jak to było jego zwyczajem, czekał dopóki Duprez nie zaśpiewa słynnego: „Za mną bracia“... dopiero wtedy wstał i wyszedł, a po pożegnaniu się z Morrelem, wsiadł do powozu i odjechał do domu.
Gdy się znalazł u siebie, rozkazał Alemu, żeby mu ten podał kawę i pistolety.
Przykładał właśnie broń do oka, mierząc, jak zazwyczaj, do asa treflowego, gdy drzwi gabinetu otworzyły się nagle i ukazał się w nich Baptysta.
Poza nim w cieniu stała kobieta zawoalowana, która, gdytylko ujrzała hrabiego z pistoletem w dłoni, a także dwie szpady leżące na stole, z zaledwie dosłyszalnym jękiem rzuciła się przed siebie.
Baptysta wzrokiem zapytał pana.
Hrabia dał znak przyzwolenia, a wtedy lokaj usunął się, dając przejść zawoalowanej damie, a następnie zamknął cicho drzwi za sobą.
— Kto pani jesteś? — zapytał hrabia.
Nieznajoma rzuciła wzrokiem dookoła, chcąc się upewnić widocznie, czy nikogo niema więcej w pokoju, a potem schylając głowę i składając jak do modlitwy ręce, zawołała z wyrazem rozpaczy w głosie:
— Edmundzie!... przecież ty nie zabijesz mego syna!
Hrabia krzyknął nagle, jakby śmiertelnym ciosem uderzony w serce, cofnął się, broń wypadła mu z ręki.
— Jakież to imię powiedziałaś, pani hrabino de Morcef? — rzekł po chwili.
— Twoje — zawołała — twoje niewątpliwie. I wiedz, że nie pani Morcef przyszła do ciebie, ale dawna Mercedes.
— Mercedes już niema na tej ziemi.
— Nie, Edmundzie, Mercedes jest, żyje i pamięta. Pamięta wszystko. Od pierwszego spojrzenia ona cię poznała, a nawet nim cię ujrzała, to już wiedziała, że to ty jesteś, bo poznała twój głos. To też ona nie potrzebowała domyślać się, szukać, wiedziała odrazu z czyjej ręki padł cios, który ugodził w pana Morcefa.
— W Fernanda!... chciałaś pani powiedzieć zapewne? — powiedział Monte Christo z gorzką ironją. — Ponieważ zaczęliśmy sobie przypominać dawne imiona, przypomnijmy je sobie wszystkie!
— Ach!... z jakąż nienawiścią wymówiłeś to imię!... Czyż więc dziwić się możesz, gdy cię błagam: oszczędź Alberta!
— A któż ci powiedział, że ja godzę w twego syna?
— Nikt. Sam wiesz o tem dobrze, że nikt. Lecz Bóg podwójnym wzrokiem matki obdarza, to też odgadłam wszystko. Byłam w operze i widziałam, słyszałam wszystko...
— Jeżeli widziałaś, pani, wszystko, to widziałaś i to również, jak syn Fernanda znieważył mnie publicznie?
— Litości!
— Widziałaś, niewątpliwie, iż chciał rzucić we mnie rękawiczką i że tylko jego przyjaciele przeszkodzili temu.
— Litości!... Syn mój odgadł również, iż to ty jesteś, panie, przyczyną wszystkich nieszczęść, jakie spadły na jego ojca.
— Nie są to nieszczęścia, lecz kara. Nie ja bynajmniej ugodziłem w hrabiego Morcefa, lecz dawnego Fernanda ukarała Opatrzność.
— A skądże ty, panie, stajesz w imieniu Opatrzności? Z jakich przyczyn ty masz pamiętać o tem, o czem Opatrzność zapomniała? Czy to do ciebie należy?... Cóż cię obchodzi, Edmundzie, Janina i jej pasza?
— Tak, prawda — odpowiedział Monte Christo — że jest to sprawa między oficerem francuskim, a córką Vasiliki, nadewszystko. I to do mnie istotnie nie należy, bo ja, jeżeli przysiągłem zemstę, to ani francuskiemu oficerowi, w służbie greckiej, ani hrabiemu Morcefowi, parowi Francji, ale rybakowi Fernandowi, mężowi katalonki Mercedes.
— O!... jakżeż bardzo bezlitosna zemsta za czyn, który spełnić musiałam, bo tego domagało się ode mnie nie znające również litości życie. Lecz jeżeli to był błąd, to ja jedna jestem tutaj winna, nikt inny. Byłam jednak sama, osierocona, opuszczona przez wszystkich.
— Byłaś sama... A któż był winien temu sieroctwu?
— Nikt. Zły los sprawił, że ciebie aresztowano, Edmundzie, niewinnie.
— A dlaczego mnie aresztowano?
Nie wiem tego — rzekła Mercedes, rozkładając ręce.
— Tak, nie wiesz pani tego, w co zresztą nie wątpiłem nigdy. Zatem się dowiedz, iż zostałem aresztowany, a następnie wtrącony do więzienia, ponieważ w wilję dnia tego, w którym miałem cię zaślubić, człowiek, pewien, nazwiskiem Danglars, napisał list, jaki ci pani za chwilę pokażę, zaś rybak Fernand oddał go na pocztę.
Powiedziawszy to, Monte Christo podszedł do biurka, i dobył z niego zżółkły papier, który podał hrabinie.
I Mercedes przeczytała ze strasznym uciskiem w sercu, znany nam już list:
„Przyjaciel tronu i religji zawiadamia niniejszem pana prokuratora królewskiego, iż niejaki Edmund Dantes, porucznik okrętu „Faraon“, przybyły dziś rano ze Smyrny, wstępował do Neapolu i Porto Ferrajo, przyczem otrzymał zlecenia oddania listów od Murata, do Uzurpatora, i od tego ostatniego, do Komitetu Bonapartystów w Paryżu.
Jeżeliby ktoś chciał się przekonać o prawdzie tych słów, winienby kazać aresztować wyżej wspomnianego Edmunda Dantesa, ponieważ list ostatni znajduje się albo przy nim, albo u jego ojca, albo też w kajucie kapitańskiej na statku „Faraon“.
— Boże litościwy — szepnęła z jękiem Mercedes, ocierając czoło potem zroszone — i ten list?..
— Odkupiłem za 200.000 franków. Jak się okazuje, — kupiłem go tanio, skoro go mogę dziś pani pokazać.
— Ja się pytam, jakie były następstwa tego listu?
— O tem, że zostałem aresztowany — wiadome jest pani. Nie wiesz jednak, jak długo na dnie lochów przebywałem. Otóż lat czternaście jęczałem niedaleko od pani, bo w ciemnościach zamku If. I nie wiesz pani tego, że przez tych lat czternaście codzień ponawiałem ślub zemsty, w pierwszym dniu niewoli uczyniony. A nie wiedziałem przecież, że ty, pani, żoną Fernanda zostałaś i że mój ojciec... umarł z głodu.
— Boże Sprawiedliwy! — krzyknęła Mercedes jeszcze boleśniej, chwiejąc się na nogach.
— O tem dowiedziałem się dopiero po wyjściu z więzienia. A wtedy ślub mój zemsty na Fernandzie ponowiłem. Dziś godzina ta wybiła. Zostanie ukarany za czyn swój nikczemny, który zresztą nie był jedynym w jego życiu. Będąc naturalizowanym francuzem — przeszedł do anglików; hiszpan z rodu — walczył przeciwko swym rodakom, gdy znalazł się w służbie Alego Telebena — i tego nowego pana swego: naprzód zdradził, zaprzedał, a w końcu zamordował.
W porównaniu z temi zbrodniami, czemże jest oddanie listu, któryś dopiero co przeczytała? Błahostką, o której wspominać nie warto nawet. Francuzi jednak nie zemścili się nad zdrajcą, hiszpanie nie uczynili tego również; Ali Teleben śpi cicho w swym krwawym grobie, tylko ja jeden, za życia do grobu wtrącony, z grobu tego po latach za łaską Boga wyszedłem, by uczynić sąd nad zbrodniarzem.
Mercedes, słysząc to wszystko, zachwiała się i padła na ziemię, martwiejącemi już nieomal usty jedynie te słowa będąc zdolna wyszeptać:
— A jednak raz jeszcze błagam, Edmundzie, gdyż kocham cię jeszcze: litości!
Hrabia podskoczył, uniósł ją jak piórko i złożył na szezlongu.
— Niepodobna, pani, niepodobna — mówił, — abym nie starł na proch tego przeklętego pokolenia, bym miał się stać nieposłuszny Bogu.
— Edmundzie!... zawołała wpół obłąkana bólem matka — Boże mój, wybacz mi, że ja go Edmundem nazywam. Lecz jeżeli już to się stało, czemu ty do mnie: „Mercedes“ nie zawołasz?
— Mercedes!... powiedział cicho Edmund — Mercedes!... Niech i tak będzie, masz słuszność. Jeszcze i dziś imię to wymawiam z rozkoszą i po raz pierwszy od tylu lat wyszło ono z ust moich w tak czystem brzmieniu. O Mercedes!... Imię twoje wymawiałem Bogu wśród westchnień, jęków i wśród bluźnierczych okrzyków. Wymawiałem je, gdy mnie gorączka trawiła i gdy obijałem się, oszalały, o wilgotne ściany mojej ciemnicy. Otóż Mercedes!... ja muszę się zemścić, bo lat czternaście cierpiałem straszliwie lat czternaście płakałem gorzko, lat czternaście złorzeczyłem...
— Dobrze, Edmundzie, mścij się, lecz się mścij, na winnych, a nie gub biednego syna mego.
— W Świętych Księgach napisano — odpowiedział Monte Christo: — „za błędy ojców cierpieć będą dzieci, aż do dziesiątego pokolenia“. Jeżeli Bóg w tych słowach objawił wolę swą prorokowi swemu, czemuż ja miałbym być bardziej litościwy?
— Bo Bóg włada czasem i wiecznością, widzi więc lepiej od nas i sądzi sprawiedliwiej.
Monte Christo pochwycił się za włosy i targał je z rozpaczą.
— Edmundzie!... mówiła Mercedes, wyciągając do hrabiego błagalnie dłonie — Edmundzie!... Od pierwszej chwili, gdy cię poznałam, czciłam zawsze twoje imię, szanowałam pamięć twoją! Edmundzie!... przyjacielu mój!... nie pozwól na to, aby zczerniał w mej myśli twój czysty i szlachetny obraz. O, gdybyś, Edmundzie, wiedział i znał wszystkie modlitwy, które za tobą do Boga zanosiłam, kiedym się jeszcze spodziewała ujrzeć cię żyjącego a i potem, gdy już mniemałam, żeś umarł! I ta męka, że ci nic pomóc nie mogę w tej niedoli twojej, to bezmierne, a tak nieznośne poczucie bezradności... Bo cóż mogłam dla ciebie uczynić, Edmundzie?... modlić, się i płakać, jedynie, nic więcej! Słuchaj, przez dziesięć lat ostatnich, już tutaj, w Paryżu, noc w noc jeden i ten sam miewałam sen, sen-zmorę. Mówiono tutaj w sądownych kołach o tobie, że chciałeś ujść z więzienia, tym mianowicie sposobem, że zająłeś miejsce jednego z więźniów zmarłych, a więc żyjącego trupa strącono z wież zamku If. Mówiono, że krzyk twój właśnie, gdyś tak leciał w dół, zanim padłeś i rozbiłeś się o skały, zawiadomił grabarzy o fakcie zmiany. Otóż przysięgam ci, Edmundzie, na głowę tego syna, za którego błagam cię w tej chwili, że przez lat dziesięć, noc w noc, widziałam ludzi, kołyszących bezwładnie ciało w długim worku na szczycie czarnej skały; przez lat dziesięć noc w noc, słyszałam ten twój krzyk okropny, który mnie budził drżącą i zimnym potem oblaną. O, Edmundzie!... wierz mi, że i ja wycierpiałam wiele.
— A czy i ty, pani, umierałaś noc w noc z ojcem swoim jak ja umierałem, nie mogąc mu dać ratunku, a wiedząc, że bez mej pomocy musi on umrzeć z głodu?... Czyś widziała kobietę ukochaną, wyciągającą ręce do twego rywala, gdy ty się tarzasz na dnie więziennego lochu?...
— Nie!... Lecz się boję, bym noc w noc nie widziała ukochanego mego, jak ten morduje mego syna!
Mercedes wymówiła te słowa z taką głęboką boleścią i z taką rozpaczą, że wyrwały one łkanie z piersi Monte Christo.
Lew został poskromiony, mściciel zwyciężony.
— Czegóż żądasz ode mnie? — rzekł — chcesz, ażeby syn twój nie zginął?... Dobrze. Żyć więc będzie.
Mercedes krzyknęła radośnie, natomiast łzy potoczyły się z oczu Dantesa, lecz znikły natychmiast.
— Dzięki ci, dzięki, Edmundzie!... zawołała Mercedes, porywając dłonie hrabiego i do ust je cisnąc — widzę cię znów takim, jakim byłeś w mych marzeniach, jakim cię zawsze kochałam. O!... teraz mogę ci to powiedzieć!
— Tem bardziej, że biedny Edmund nie tak znów długo przez ciebie będzie kochany. Umarły wstąpi do grobu, widmo wsączy się w cienie nocy.
— Co mówisz, Edmundzie?
— Mówię, że gdy taka jest wola twoja, Mercedes, to umrzeć trzeba.
— Masz umrzeć?... A któż to powiada?... któż to o śmierci mówi?
— Nie myślisz chyba, bym po publicznej zniewadze, nie pomszczonej, mógł żyć dłużej?... To, co kochałem najbardziej po tobie, Mercedes, to była godność moja; zdruzgotałaś ją swemi słowami, więc umrę.
— Ależ nie będzie pojedynku, Edmundzie, skoro mu przebaczasz?
— Będzie, pani — odparł uroczyście Monte Christo — tylko zamiast krwi syna, którą ziemia napoić się miała, moja krew popłynie.
— Edmundzie — rzekła Mercedes — jest Bóg nad nami. Jemu więc ufam i spokojnie czekać będę na łaskę Jego. Już ten Bóg wyrwał syna, z nocy tej, z objęć śmierci, więc i ty, Edmundzie, żyć będziesz.
— Nie wiem tego, Mercedes. Nie mam twej wiary. Wiem to jedynie, iż ogromną dla ciebie uczyniłem ofiarę. Wyobraź sobie Najwyższego Stwórcę, który, stworzywszy już świat, potem, dla oszczędzenia łez jednemu aniołowi w chwili, gdy miał sam stanąć w zachwycie nad dziełem swojem, — zagasił słońce i strącił znów wszystko w chaos niebytu, w noc wiekuistą... Wyobraź sobie, a wtenczas pojąć może będziesz zdolna, ile ja tracę, tracąc życie w tej chwili.
Mercedes spojrzała na hrabiego okiem, w którem malowały się: podziw, wdzięczność, miłość, uwielbienie.
— Edmundzie, mam jedno dla ciebie słowo...
Uśmiechnął się gorzko, boleśnie.
— Edmundzie... chociaż czoło moje pomarszczyło się, przygasły oczy, cała moja zniknęła piękność, chociaż dzisiejsza Mercedes jest już niepodobna z rysów twarzy do tej, którą znałeś ongi, przekonasz się jednak jeszcze, że jej serce jest zawsze jednakie. Bądź zdrów, Edmundzie!... Już nic nie żądam od Boga... widziałam ciebie... zobaczyłam cię znów! I ujrzałam cię tak samo szlachetnym, jak to było dawniej. Bądź zdrów, Edmundzie! Dziękuję ci... żegnaj!
Monte Christo stał bez ruchu.
Mercedes otworzyła drzwi gabinetu i wyszła.
Monte Christo stał dalej bez ruchu, z rękoma na biurku wspartemi, tak jak go Mercedes, wychodząc, zostawiła. Stał tak bardzo długo.
Nakoniec głos zegara na wieży Inwalidów wydzwaniający godzinę pierwszą po północy, wyrwał go z zadumy.
— Szalony byłem — rzekł — gdy zaprzysięgłem zemstę nie wyrwawszy serca przedtem z piersi!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.