Hrabia Monte Christo/Część X/Rozdział VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Hrabia Monte Christo
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Comte de Monte-Cristo
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część X
Indeks stron
ROZDZIAŁ VIII.
SPOTKANIE.

Po odejściu Mercedes Monte Christo czuł się zupełnie rozbity. Jak ciało omdlewa po nazbyt wielkim wysiłku tak i jego dusza, pełna zawsze energji, straciła swój zwykły hart na chwilę.
— Wszystko więc skończone! — rzekł sam do siebie — Gmach, od tak dawna, z takim trudem i mozołem wznoszony, — już runął, już go niema!... I to dzięki jednemu słowu kobiety. I to ja, ja uległem, który się miałem za istotę wyższą, ponad poziom zwykłych zjadaczów chleba?... Ja, który w lochach zamku If maleńką drobiną byłem tylko, a potrafiłem niemniej wznieść się tak bardzo wysoko?... I ja, ten sam, mam być jutro, dziś nawet, za godzin parę, garstką prochu tylko?... Nie lękam się śmierci ciała, bo czyż wyzwolenie się ducha z jego ciężaru nie jest odpoczynkiem, do którego i ja sam wzdychałem, tęskniłem, zanim Faria zjawił się w celi mojej? Czemże jest śmierć bowiem, absolutną, jeżeli nie nirwaną, spokojem bezwzględnym i wieczną ciszą?... Nie życia mi żal przeto, nie istnienia, na ziemi, lecz że runęły w proch wszystkie moje plany!
Zdawało mi się, że me zamysły sama Opatrzność wspiera, a teraz widzę, iż przeciwko mnie zwróciła się Ona. Więc nie było wolą Boga, by kara spadła na winnych?
I wszystko to, — tylko dlatego, że serce moje, które za umarłe miałem, uśpione było tylko... że się zbudziło i znów krwią gorącą bić zaczęło i że uległem bólowi jego drgnień rozżagwionemu słowami kobiety!
— A jednak... to niepodobna, niepodobna, by w kobiecie tej, mającej serce tak bardzo szlachetne, egoizm macierzyńskiej miłości był aż tak wielki, gdyż w takim razie cnoty w największe zbrodnie przeobrażać by się łatwo mogły.
Nagle lekki szmer doszedł do uszu Monte Christa, coś się przewiało w powietrzu jakby lekkie westchnienie. Odwrócił szybko głowę i bacznie rozejrzał się dokoła.
Hrabia podszedł do drzew i lekko je uchylił, a wtedy spostrzegł na krześle, przy samych drzwiach stojącem, Hayde w śnie spoczywającą, ze zwieszonemi rączkami i główką w tył odrzuconą.
Siadła przy drzwiach samych, w oczekiwaniu na wyjście hrabiego, bo wejść do jego pokoju nie śmiała; sen jednak od miłości nawet potężniejszy, zmorzył ją po długiem oczekiwaniu.
Otworzenie drzwi nie rozbudziło dzieweczki, na którą hrabia spoglądał teraz wzrokiem pełnym troski i żalu.
— Mercedes o swym synu pamiętała tylko — szepnął do siebie — ja zaś o swej córce, niestety, zapomniałem! Nie wolno mi, nie mogę odejść w zaświaty bez przesłania jej słów pożegnania; zanim umrę, muszę ją komu powierzyć.
Wrócił cicho na miejsce, wyjął z biurka swój testament i u jego dołu dopisał:
„Zapisuję panu Maksymiljanowi Morrelowi, kapitanowi Spahisów, synowi Piotra, kupca i właściciela okrętów w Marsylji, dawnego mego dobroczyńcy, sumę pięćdziesięciu miljonów franków. Część sumy tej, proszę, by zechciał oddać swej siostrze Julji.
Jeżeli serce Maksymiljana jest wolne i jeżeli zechce on zaślubić księżniczkę Hayde, córkę Alego Teleben, paszy Janiny, którą wychowałem w miłości ojcowskiej i która ma dla mnie uczucia córki, dopełni tem nie powiem: ostatniej woli mojej, ale ostatniego mego życzenia.
Testament niniejszy czyni księżniczkę Teleben dziedziczką całej reszty mojego majątku, składającego się z kapitałów umieszczonych w państwowych bankach w Anglji, Francji i Holandji, a także prywatnych, oraz dóbr, domów dochodowych i pałaców, znajdujących się w Europie całej, nie wyłączając wysp Śródziemnego morza, i na Wschodzie. Spadkobierczynię jeneralną obciążają jedynie zapisy porobione dla służby mojej, w sumie ogólnej około dwustu miljonów“.
Gdy skreślił słowa ostatnie, usłyszał nagle, tuż nad swą głową, spazmatyczny krzyk, z kobiecej wydarty piersi.
Zerwał się i ujrzał Hayde przed sobą.
— Tyś to czytała, Hayde? — zapytał.
— Tak, panie. Lecz czemuż ty to piszesz?... i o tak późnej godzinie? Dlaczego mnie cały swój majątek zapisujesz?
— Udaję się w podróż bardzo daleką, moje dziecię — odpowiedział Monte Christo z wyrazem nieskończonej melancholji w głosie — na wypadek więc jakiegoś nieszczęścia...
— Cóż wtedy? — zapytała Hayde, z powagą, jakiej hrabia jeszcze nigdy w niej nie zauważył i wobec której zadrżał teraz.
— Gdyby mnie spotkać miało więc nieszczęście, chciałbym mej córce choć spokojny byt zapewnić w przyszłości.
Hayde smutnie się uśmiechnęła i wstrząsnęła główką.
— Myślisz o śmierci? — zapytała.
— Jest to myśl zbawienna, jak mówi mędrzec.
— Jeżeli chcesz umrzeć, to zapisz swój majątek komu innemu. Jeżeli bowiem ciebie miałoby zabraknąć na świecie — i mnie już nic nie będzie potrzebne.
Wzięła papier z biurka, przedarła go i rzuciła na ziemię.
Po tym jednak dowodzie energji, tak niezwykłej u niewolnicy, padła na ziemię zemdlona.
Monte Christo podniósł ją natychmiast i patrząc na to piękne ciało, twarz, zamknięte oczy, usta... wszystko czaru pełne, zastanowił się po raz pierwszy, czy Hayde nie kocha go wypadkiem inaczej, aniżeli córka ojca?...
— Ach! — szepnął, myślą tą uderzony — kto wie?... możebym mógł być na tej ziemi szczęśliwy?
Zadzwonił, oddał Greczynkę w ręce służebnych, a następnie przepisał zniszczony przez Hayde testament.
Kończył właśnie pracę, gdy turkot zajeżdżającego powozu doszedł jego ucha.
Monte Christo podszedł do okna i ujrzał wysiadających Maksymiljana i Emanuela. Zapieczętował wtedy testament i wyszedł na spotkanie przybyłych.
— Zawcześnie przychodzę może, panie hrabio — rzekł Morrel, po powitaniach — przyznam się jednak szczerze, iż całą noc nie spałem. Nikt zresztą nocy tej nie spał w domu naszym.
Monte Christo nie mógł przyjąć zimno tak wielkich dowodów uczucia, które zresztą istotnie wzruszyły go do głębin, to też obydwie ręce wyciągnął do przyjaciela.
— Dziękuję ci, Morrelu — rzekł tylko, nie mogąc znaleźć innych słów w ustach.
Następnie uderzył w dzwonek. Wszedł Ali.
— Weź to — rzekł Monte Christo — i każ odnieść to natychmiast do mego notariusza. To mój testament. Otworzy go po mojej śmierci...
— Jakto, po twojej śmierci?... zawołał Morrel.
— Tak, po mojej śmierci i to bardzo rychłej. Pan Morcef wróci jak najzdrowszy z przyjaciółmi swymi do domu, ja zaś... pozostanę na placu. Jest to tak pewne, mój przyjacielu, jak to, że do ciebie mówię. Tak, pan Morcef mnie zabije.
— Mówiłeś o tem wczoraj trochę inaczej, hrabio?
— Wczoraj... Wczoraj?... to było tak dawno! Oddzieliła nas od tego „wczoraj“, noc cała. Zaś w czasie tej nocy zdarzyło mi się to, co Brutusowi przed bitwą pod Filippi. Widziałem ducha!
— Ducha?... I cóż ten duch?
— Powiedział mi on, przyjacielu, że żyłem już dosyć.
Maksymiljan i Emanuel spojrzeli po sobie w milczeniu. Monte Christo dobył zegarka.
— Jedźmy już, jedźmy!... powiedział. — Już pięć minut po siódmej, możemy się spóźnić na ósmą.
Powóz czekał u drzwi pałacowych. Gdy przechodzili schodami, Monte Christo zatrzymał się na moment u jednych drzwi, z poza których dochodził ni to płacz, ni to kwilenie ptaka. Monte Christo westchnął i poszedł dalej.
Wsiedli do powozu, a rącze konie bardzo szybko zawiozły ich na miejsce.
Monte Christo, wysiadając, wsparł się na ręku Maksymiljana, który w dłoni hrabiego nie wyczuł najmniejszego drżenia.
— Dzięki Bogu — pomyślał Morrel — taką rękę lubię widzieć u człowieka, którego życie spoczywa w słuszności jego sprawy.
Zdala dojrzeć można było powóz przeciwników, widniejący między drzewami.
Monte Christo nie poszedł jednak wprost ku niemu, lecz biorąc Morrela za rękę, odszedł z nim nieco w bok, pomiędzy drzewa.
— Maksymiljanie, czy serce twe jest dotychczas wolne? — zapytał.
Morrel rzucił spojrzenie pełne zdziwienia.
— Nie domagam się od ciebie zwierzeń, drogi przyjacielu, zapytuję tylko wprost, prosząc o odpowiedź: „tak“ lub „nie“ jedynie.
— Kocham młodą panienką...
— Bardzo?
— Nad życie!
— Otóż i ostatnia zawiodła mnie nadzieja — szepnął do siebie Monte Christo z ciężkiem westchnieniem.
— Mam w powozie pudełko z pistoletami, lecz wolałbym, ażeby użytą została broń przeciwnej strony — rzekł Morrel, chcąc zmienić temat rozmowy — pójdę zapytać się o to.
— Dobrze — odpowiedział Monte Christo — nie wchodź jednak z nimi w żadne układy.
Morrel podszedł do panów Beauchampa i Chateau Renaud, którzy, gdy go tylko spostrzegli idącego, postąpili parę kroków ku niemu.
Przywitano go chłodno, konwencjonalnie, jak zwyczaj nakazywał.
— Pan wicehrabia de Morcef nie przybył z panami? — zapytał Emanuel.
— Zawiadomił nas dziś rano, iż przybędzie wprost na miejsce spotkania.
— O, mamy czas, możemy więc zaczekać — uprzejmie rzekł Morrel.
— Jest zaledwie pięć minut po ósmej, pan Morcef ma zatem jeszcze dziesięć minut czasu — rzekł, akcentując wyrazy, Chateau Renaud.
— Ależ nie miałem tego na myśli — bronił się Morrel.
— A zresztą powóz już się zbliża — rzekł Beauchamp.
Istotnie, drogą wijącą się między polami, zbliżał się powóz kryty, wzniecając tumany kurzu.
— Panowie macie zapewne pistolety ze sobą?
— Przewidzieliśmy tę delikatność ze strony panów — dał odpowiedź Chateau Renaud — to też przywieźliśmy pistolety, przed paroma dniami zaledwie nabyte. Pan de Morcef nie widział ich nawet, mogę za to ręczyć.
— Kiedy pan, panie baronie, nam to mówisz, iż wicehrabia de Morcef nie zna tej broni, wystarcza to nam w zupełności.
W tejże chwili kareta zatrzymała się na skraju polanki, lecz wysiedli z niej w miejsce spodziewanego Morcefa panowie: Debray i Franciszek d‘Epinay.
— A panowie co tu robią? — ze zdziwieniem zapytał Chateau Renaud.
— Dziś rano każdy z nas otrzymał zawiadomienie od Alberta, z prośbą, byśmy tutaj stawili się na godzinę ósmą.
Beauchamp i Chateau Renaud spojrzeli po sobie zdziwieni.
— Pozwólcie, panowie — odezwał się Morrel — a ja wam to wytłumaczę. Wczoraj wszyscy byliśmy w teatrze i wszyscy na specjalne zaproszenie Morcefa. Otóż ponieważ byliśmy wszyscy świadkami wyzwania, pan de Morcef pragnie najwidoczniej, abyśmy wszyscy byli świadkami pojedynku.
— Ma pan słuszność, o ile się zdaje, panie Morrel — rzekł Beauchamp.
— Mimo to wszystko — rzekł Chateau Renaud z pewnem niezadowoleniem w głosie — pan Morcef trochę za bardzo się spóźnia! Już jest trzynaście minut po ósmej.
— Właśnie nadjeżdża — zawołał Beauchamp — lecz konno! — Cóż to za nierozwaga, przyjeżdżać konno, mając przed sobą spotkanie na pistolety!
— Dalej jeszcze — uzupełnił słowa Beauchampa Chateau-Renaud — iż się ubrał w szeroki kołnierz odwijany i białą kamizelkę. Jużby lepiej było, ażeby kazał wymalować sobie białą farbą cel na tużurku!
Albert tymczasem zbliżył się do oczekujących, tuż przed nimi się zatrzymał i zeskoczył z konia, oddając cugle i pejcz służącemu, który wraz z nim przyjechał.
Był blady, oczy miał czerwone i nabrzmiałe; widoczne było, iż spędził noc bezsennie.
— Dziękuję wam, panowie — przemówił — że zechcieliście przybyć na me wezwanie; wierzcie mi, że jestem wam nieskończenie wdzięczny za ten dowód przyjaźni.
Morrel za zbliżeniem się Morcefa odszedł parę kroków na bok.
— I ty, panie Morrelu, chciej przyjąć me podziękowanie, aczkolwiek do strony przeciwnej należysz.
— Panie Morrelu — rzekł Chateau-Renaud — możesz pan zatem zawiadomić hrabiego Monte Christo, że pan Morcef już przybył.
— Panowie — rzekł Albert wtedy — przybyłem tutaj, ażeby powiedzieć parę słów hrabiemu Monte Christo.
Wszyscy w zdumieniu spojrzeli po sobie. Rozmowa z przeciwnikiem na miejscu spotkania, nie leży bowiem w zwyczajach pojedynkowych. Morrel poszedł zakomunikować fakt ten hrabiemu.
— Czegóż on chcieć może ode mnie?! — zawołał Monte Christo — niech jednak nie doświadcza Boga jaką nową zniewagą!
Hrabia zbliżył się, w towarzystwie Morrela i Emanuela, do grupy na polance oczekującej. Jego spokój stanowił dziwny kontrast z pomieszaniem Alberta.
— Panie hrabio — zaczął Albert drżącym początkowo głosem, który jednak z każdem wypowiedzianem słowem coraz więcej nabierał mocy — uczyniłem panu zarzut, żeś rozgłosił tajemnicę czynów hrabiego Morcefa w Epirze. Dziś stwierdzam, iż miałeś do tego prawo, ponieważ tak samo jak oficer Fernand Mondego zdradził Alego Telebena, tak rybak Fernand zdradził ciebie.
Przysługiwało ci zatem, panie hrabio, prawo zemsty.
Gdybym był wiedział o tem wczoraj, — nie byłbym cię znieważył; dziś, gdy jest mi to już wiadome — przepraszam cię za to.
Gdyby był piorun spadł z jasnego nieba, nie uczyniłby większego wrażenia, jak powyższe słowa Alberta.
Monte Christo wzniósł oczy ku niebu, z wyrazem najwyższej wdzięczności, a potem spojrzał nietylko z szacunkiem, ale i uwielbieniem na Alberta, odwagę którego miał możność ocenić w Rzymie, a który niemniej teraz tak bardzo po męsku się ukorzył.
Poznał w tem nadziemski wpływ Mercedes, pojął, dlaczego jej szlachetne serce tak skorem się okazało w przyjęciu ofiary, wiedząc zgóry, iż nie będzie potrzebną ona.
— Jeżeli uznasz, panie hrabio — mówić znów zaczął Albert — me tłumaczenie za wystarczające, to proszę cię o podanie ręki.
— Może niewłaściwą, nienaturalną, wydawać się może ta prośba moja, lecz też nienaturalne, nieziemskie, wywołały ją czynniki.
Posłannik niebios jedynie, archanioł na stopniach tronu Boga straż trzymający, mógł nas od śmierci wybawić, — i anioł taki z stąpił z nieba właśnie, ażeby to uczynić, by nas połączyć, jeśli nie węzłami przyjaźni, bo to mocą przeznaczenia zdaje się być niemożliwe, to węzłami wzajemnego szacunku przynajmniej.
Monte Chrysto ze łzą w oku i z piersią wzdętą bezkresnem wzruszeniem, wyciągnął rękę do Alberta, którą ten uścisnął z wyrazem niewypowiedzianego szacunku, poczem przeciwnicy się rozeszli.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.