Hrabia Monte Christo/Część X/Rozdział IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Hrabia Monte Christo
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Comte de Monte-Cristo
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część X
Indeks stron
ROZDZIAŁ IX.
MATKA I SYN.

Gdy hrabia Monte Christo odjechał ze swymi świadkami, pozostała na placu boju reszta towarzystwa zabierała się również do odwrotu.
— No, kochany przyjacielu — odezwał się nakoniec do Alberta, po nazbyt długiem i ciężkiem milczeniu, Beauchamp pierwszy — pozwól sobie powinszować, potrafiłeś bowiem załatwić w sposób bardzo... niezwykły nader przykrą sprawę.
Albert pozostawił te słowa bez odpowiedzi. Chateau Renaud giętką trzciną uderzał po butach lakierowanych.
— Czy jedziemy? — zapytał po chwili.
— Sądzę, panowie — odezwał się Albert — że nie zdajecie sobie dość dobrze z tego sprawy, że pomiędzy mną, a panem Monte Christo zajść musiało coś nader ważnego.
— Owszem, pojmujemy to w sposób najzupełniej dla nas wystarczający — odpowiedział Beauchamp z dużym pośpiechem — niestety jednak, cała nasza tak bardzo salonowa młodzież, heroizmu twego z pewnością ocenić nie potrafi, tak, iż prędzej czy później będziesz musiał nieco dokładniej wyjaśnić im tę kwestję. To też wiesz, jaką ja bym ci dał teraz radę? Jedź do Neapolu, do New-Jorku, do Petersburga, do Berlina zwłaszcza, gdzie pojęcia o honorze nieco są inne, aniżeli u ognistych paryżan. Tam ucz się strzelać; strzelać od rana do nocy, bij się na pałasze i szpady, wracaj zaś do nas wtedy dopiero, gdy o tobie nieco zapomną. Ty, panie Chateau Renaud, zapewne tego samego jesteś zdania?
— Bezwątpienia. Nic tak nie naraża człowieka na niebezpieczne pojedynki, jak pojedynek, który zakończył się przeprosinami.
— Dziękuję panom — odpowiedział Albert z mrożąco zimnym uśmiechem — pójdę nawet za waszą radą, to jest opuszczę Francję, lecz z przyczyn najzupełniej innych, aniżeli te, które mi podsuwacie.
Ci, do których były skierowane te słowa, spojrzeli po sobie. Były one wypowiedziane tak męskim tonem, tak energicznie i dostojnie, że położenie wszystkich obecnych stać się mogło bardzo drażliwe, gdyby rozmowa prowadzoną być miała dalej w tym samym tonie.
— Bądź zdrów, Albercie, — odezwali się d‘Epinay, Debray i Beauchamp, podając mu mniej lub więcej niedbale ręce.
— Żegnam cię, wicehrabio — rzekł oddzielnie Chateau Renaud, trzymając w lewej ręce laseczkę, zaś prawą przesyłając ukłon.
Usta Alberta okazały się zdolne wyszeptać zaledwie jedno słowo: „żegnajcie“.
Gdy jego byli przyjaciele odjechali wszyscy, Albert wskoczył nakoniec na konia i pogalopował w stronę Paryża, mając służącego za sobą.
Gdy przybył do pałacu, zdało mu się, że za jedną z portjer apartamentu ojca dojrzał jego bladą twarz; odwrócił wtedy głowę z westchnieniem i poszedł do swego mieszkania w oficynie.
Gdy się w niem znalazł, zaczął gorączkowo porządkować wszystkie znajdujące się tam przedmioty, broń turecką, angielskie fuzje, bronzy, obrazy, porcelany japońskie... wyrwał jedynie ze złoconych ram portret matki i płótno zwinął w rolkę, pozostawiając próżnię czarną. Przejrzał następnie wszystkie szuflady, wszędzie pozostawiając kluczyki; pieniądze, jakie znalazł w biurku i w kieszeniach, położył na stole, to samo — całą swą biżuterję. W końcu zrobił spis dokładny rzeczy pozostawionych i położył go w miejscu widocznem na stole.
Pracę tę w pewnym momencie przerwał mu służący, który wszedł nie wołany.
— Czego chcesz? — zapytał go głosem bardziej smutnym, aniżeli gniewnym.
— Przepraszam pana, lecz starszy pan przysłał po mnie, z tej przyczyny zapewne, iż wie, że jeździłem z panem na miejsce spotkania. Więc jeżeli o to zapyta, to co mam powiedzieć?
— Prawdę. Że pojedynku nie było, a nawet, — że przeprosiłem hrabiego Monte Christo.
Po usłyszeniu odpowiedzi tej, służący wyszedł.
Zaś Albert znów się wziął do swej pracy.
Gdy była ona już na ukończeniu, nagły tętent koni na dziedzińcu i turkot kół powozowych zatrząsł szybami domu. Albert podszedł do okna i zobaczył, że ojciec wyjeżdża z pałacu.
Praca Alberta była już ukończona. Wszystko, co miał, leżało na widocznych miejscach, z dokładnym spisem. Wtedy poszedł do apartamentu matki i ujrzał, iż zajęta ona była tem samem, co i on robił przed chwilą: porządkowała i układała na stołach swe: suknie, bieliznę, biżuterję, brylanty, wreszcie pozostałe pieniądze.
Albert, gdy to ujrzał, rzucił się do nóg Mercedes z okrzykiem: matko moja!... co robisz?
— A ty co robiłeś? — zapytała w odpowiedzi Mercedes.
— O, matko! — zawołał Albert zrozpaczonym głosem — co innego ja, a co innego ty! Ty możesz pozostać w tym domu, gdy ja opuścić go muszę! Przyszedłem się właśnie pożegnać z tobą, matko moja.
— I ja także wychodzę z domu tego, Albercie. I ja także! Powiem ci nawet, iż byłam pewna tego, że syn mój towarzyszyć mi będzie. Widzisz, że się nie omyliłam.
— Matko moja, nie możesz dzielić losu, jaki będzie teraz moim udziałem. Pracować będę, matko, pracować ciężko, tem ciężej, że dotychczas nic nie robiłem. Każdy początek jest zaś bardzo trudny. — By zaś te poczynania umożliwić sobie, iść mam zamiar do Franciszka z prośbą, by mi pożyczył drobną sumę na tymczasowe utrzymanie. Idę w świat, zrywam z całą swą przeszłością i to do tego stopnia, że zmieniam nawet nazwisko. Ty, matko rozumiesz to dobrze, że syn twój nie może nosić imienia człowieka, na wspomnienie którego twarz rumieńcem się pokrywa.
— Więc pójdźmy w świat oboje — powiedziała Mercedes — i ja może jakoś potrafię zapracować na swe życie: razem więc borykać się będziemy z losem. Czystemu sercu czystego trzeba imienia, weź więc nazwisko ojca mego: Herrera. Znam cię, Albercie, więc wiem, że jakikolwiek zawód sobie obierzesz, pracować będziesz wszędzie z pożytkiem dla ludzkości, a imię twoje głośnem się niezadługo stanie i powrócisz do świata, który teraz opuszczasz.
Zostaw mi tę nadzieję, że tak będzie, bo ja żadnej innej już nie posiadam; życie moje jest już poza mną, zaś przede mną: noc i pustka; grób mój zaczyna się dla mnie napewno.
— Postaram się ziścić tę nadzieję, matko!... To jedno jest pewne, iż gniew Boży ścigać nas nie będzie, boś ty czysta a i ja jestem bez winy. Otóż gdyśmy razem postanowili działać, to już działajmy wytrwale i szybko. Pan de Morcef przed półgodziną wyjechał z pałacu, postarajmy się więc opuścić dom ten przed jego powrotem.
I Albert wybiegł z domu, by sprowadzić fiakra, a gdy to uczynił i wysiadł z niego właśnie przed pałacem, zbliżył się do niego jakiś człowiek, w którym młodzieniec poznał natychmiast Bertuccia, i oddał mu list ze słowami: „od pana hrabiego“.
Albert list przyjął, rzecz prosta, a następnie szybko przebiegł go oczyma; gdy skończył, poszukał wzrokiem intendenta, lecz go już nie było.
Ze łzami w oczach Albert wrócił do matki i podał jej list, nie rzekłszy słowa. Mercedes wtedy przeczytała:
„Albercie! Przewiduję krok, jaki za chwilę uczynić masz zamiar i umiem to ocenić. Opuszczasz dom, w którym żyłeś od dziecka, zabierając ze sobą swą matkę. Zmierz, jednak, oblicz swe siły, czy możesz w obecnem swem położeniu, dać jej wszystko, co się jej należy?
Rozpocznij walkę z całym światem, z losem, lecz matce swej oszczędź nędzy, nieodstępnej towarzyszki usiłowań początkowych. Matka twoja nie zasłużyła sobie niczem na los, który staje się jej udziałem.
Słuchaj więc, Albercie. Przed dwudziestu czterema laty, mniej więcej, wracałem raz do rodzinnego miasta mego z bardzo dalekiej podróży. Miałem wtedy narzeczoną, dziewicę czystą, kryształową, świętą, którą czciłem jak bóstwo.
Dla tej narzeczonej mojej zebrałem latami ciężkiej pracy sto pięćdziesiąt luidorów. Skarb ten mój miałem zakopany w ogrodzie domu, który ojciec mój zamieszkiwał, przy alei Meillan, w Marsylii.
Matka twoja, Albercie, domek ten zna dobrze.
W domu tym, który do mnie należy teraz, i w tym ogrodzie byłem niedawno. — Byłem w mieszkaniu ojca mego, w którem teraz nikt nie mieszka i w którem zamieszkać możecie, jeżeliby matka twoja zechciała się zgodzić na to, i byłem w ogrodzie. Przez ciekawość zacząłem kopać i przekonałem się, iż owa szkatułka, z biednem złotem mojem ciągle jeszcze się znajduje pod tem samem pięknem drzewem figowem, pod którem ją ongi zakopałem.
Otóż, mój Albercie, pieniądze te kiedyś miały dać skromny byt kobiecie, przeze mnie uwielbianej; dziś, szczególnym i okropnym trafem, na ten sam cel obrócone być mogą.
Zrozum dobrze myśl moją. Zrozum, że mógłbym kobiecie tej może i miljard rzucić pod stopy, jeżelibym zdołał zebrać wszystkie bogactwa moje, po świecie rozrzucone, zaś ośmielam się, z lękiem w sercu, zaofiarować jej drobinę, za którą mieć może kawałek czarnego chleba zaledwie, a która była przeze mnie przez tyle lat zapomniana.
Albercie, jesteś człowiekiem szlachetnym, zaślepić cię jednak może nierozważna duma: to też wiedz, że jeżelibyś nie przyjął ode mnie tej pożyczki (którą możesz oddać mnie, lub ubogim, za rok, za dwa, za lat dziesięć...), jeżelibyś miał serce zażądać jej od kogo innego, to ci powiem, iż nie jest to szlachetne odrzucać pomoc składaną u stóp twej matki przez człowieka, którego ojca... ojciec twój zabił głodem i rozpaczą“.
Gdy Mercedes ukończyła czytanie listu, wzniosła oczy ku niebu z wyrazem tkliwości nieprzebranej.
— Przyjmuję — rzekła — człowiek ten ma prawo dać posag klasztorowi, który pod dach swój przyjąć mnie zechce.
Przycisnęła list do ust, do oczu, do serca, następnie wzięła syna za rękę i pewnym krokiem schodzić zaczęła po schodach, na które wejść nie miała już nigdy.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.