Hrabia Monte Christo/Część IX/Rozdział VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Hrabia Monte Christo
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Comte de Monte-Cristo
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część IX
Indeks stron
ROZDZIAŁ VIII.
HAYDE.

Zaledwie powóz hrabiego ruszył z przed pałacu Danglarsów, Albert, hamowany dotąd względami przyzwoitości, parsknął wymuszonym śmiechem i zawołał:
— Jak pan myślisz, że użyję zwrotu, jakiego użył król Karol IX, mówiąc do Katarzyny de Medicis po nocy Ś-go Bartłomieja: czy rolę swoją dobrze odegrałem?
— Jaką?
— Przy instalacji mego współzawodnika o względy panny Danglars?
— Jakiego znów współzawodnika?
— Cóż u Boga!... hrabio, twego protegowanego przecież, pana Andrzeja Cavalcanti!
— Tylko proszę cię, wice-hrabio, bez żartów podobnych. Ja nigdzie i nigdy pana Cavalcantiego nie protegowałem, u pana Danglarsa zwłaszcza.
— Gdybyś go protegował, hrabio, miałbym ci istotnie to do zarzucenia... Na szczęście, młodzieniec ten żadnej protekcji nie potrzebuje, o ile się zdaje.
— Więc sadzisz, wice-hrabio, że pan ten stara się o względy panny Danglars?
— Jestem tego pewien. Przewraca oczami, wzdycha, śpiewa... jednem słowem modli się do ręki panny Eugenji dumnej...
— Że tak jest, mam na to dowody: panna Eugenja ledwo raczy mi odpowiadać, panna d‘Armilly, jej przyjaciółka, nie odpowiada mi wcale, no a ojciec, szanowny baron Danglars, robi mi wprost impertynencje.
— Jakże ogromnie, co do tego ostatniego punktu przynajmniej, mylisz się, wicehrabio!
— A to jakim sposobem?
— Pan baron zobowiązał mnie dziś właśnie, bym udał się do hrabiego de Morcefa, by ten formalnie poprosił go o rękę córki dla ciebie, ponieważ uważa, iż ten stan narzeczeństwa zbyt długo się przeciąga.
— Tego, kochany hrabio, nie zrobisz przez wzgląd na mnie.
— Owszem, zrobię. Nie mówmy o tem więcej. Powiedz mi lepiej, wice-hrabio, dlaczego to od jakiegoś czasu nie widuje się u baronowej Debraya?
— Podobno zaszło tam jakieś nieporozumienie i to nie pomiędzy Debrayem a baronową, lecz Debrayem, a baronem samym.
— I cóż ich poróżnić mogło? — zapytał Monte Christo z udaną naiwnością — tak dobrze żyli przecież ze sobą?...
— A, są to już tajemnice Izydy, o których ja nic wiedzieć nie mogę. Gdy pan Cavalcanti wejdzie do rodziny, to go będziesz mógł, hrabio, o to zapytać.
Powóz, gdy Morcef kończył mówić te słowa, stanął właśnie przed pałacem hrabiego.
— Już przyjechaliśmy tedy — zawołał Monte Christo — szkoda! Zaledwie mamy wpół do jedenastej. Możebyś zechciał wicahrabio, zajść do mnie na chwilę?
— Najchętniej.
— Zrobisz nam, Baptysto, herbaty — rzekł hrabia, wchodząc do salonu.
Służący wyszedł bez słowa odpowiedzi, a w dwie minuty potem wrócił do salonu, niosąc na tacy przyrządy herbaciane, wraz z całą zastawą.
— Zaprawdę — rzekł Morcef — zazdroszczę panu nie jego olbrzymiego majątku, bo być może, iż są od ciebie bogatsi, nie rozumu, bo i Beaumarchais miał go conajmniej tyleż, lecz twej służby. Zawsze milczącej, a spełniającej dane rozkazy z taką szybkością, jakby z góry wiedzieli, czego od nich zażądają.
— Cóż w tem tak znów niezwykłego? — Po prostu znają moje przyzwyczajenia, to też zawsze są przygotowani na to, by zadość uczynić mi mogli. Że tak jest, mógłbyś się, wicehrabio, przekonać naocznie. Możebyś tak czegoś pragnął do herbaty?
— Naturalnie, iż z przyjemnością wypaliłbym fajkę, jaką do tego stopnia wybornie umieją przyrządzać w twym domu, iż ją nad cygaro przekładam.
Monte Christo bez słowa zbliżył się do dzwonka, i zadzwonił.
Za chwilę drzwi się otworzyły i wszedł Ali z dwoma nargilami w rękach.
— To prawdziwe czary — zawołał Morcef.
— Bynajmniej — odpowiedział hrabia — lecz rzecz najzwyklejsza w świecie. Alemu przecież od bardzo dawna jest wiadome dobrze, iż ja przy kawie lub herbacie zawsze palę, że zaś się dowiedział, iż wróciłem nie sam, lecz w towarzystwie pana, jak również, iż zażądałem herbaty, bez trudu więc mógł wywnioskować że niezadługo zażądam od niego fajek, no i odpowiednio się do tego przygotował.
— No, jest to wyjaśnienie tylko, a każde wyjaśnienie jest wyjaśnieniem tylko, które nie zmieni mego przekonania, iż u ciebie dzieje się wszystko jak w bajce. Ale co to ja słyszę?...
I zaczął się przysłuchiwać dźwiękom, które dochodziły z za kotary. Ktoś grał najwidoczniej na gitarze.
— Kochany wicehrabio — rzekł Monte Christo — jak widzę, zły los wszędzie cię prześladuje dzisiejszego wieczora muzyką. Zaledwie uciekłeś od fortepianu panny Danglars, gdy tu znów wpadłeś na gitarę mojej Hayde.
— Hayde!... Cóż to za piękne imię! Czyż są na tej ziemi kobiety, co się tak, jak w poematach lorda Byrona, nazywają?...
— Bez wątpienia. Hayde jest imieniem nieznanem we Francji, ale dość pospolitem w Albanji i Epirze. Otóż i ta istota, nosząca to imię, a w mym domu się znajdująca, urodziła się na Wschodzie i jest moją niewolnicą. Jest moją niewolnicą aczkolwiek, gdy przychodziła na świat, to ją otaczały skarby, przy których są niczem bogactwa z tysiąca i jednej nocy. — Jest to notabene księżniczka krwi.
— I jakimże sposobem zostać mogła ona twoją, hrabio, niewolnicą?
— Ha, cóż chcesz, mój wicehrabio, zły los nie takie umie płatać figle.
— Gdyby to nie było niedyskrecją, tobym cię poprosił, hrabio, o opowiedzenie mi historji tej niewolnicy.
— Najchętniej, jeżeli mi tylko przyrzekniesz zachowanie tajemnicy.
— Daję ci na to słowo honoru, hrabio.
— Czy znasz, wicehrabio, historję baszy Janiny?
— Ali-Teleben nazywał się on, jeżeli tylko mnie pamięć nie myli. Jakżeż? — znam ją doskonale, przecież ojciec mój w jego armji służył właśnie i tam zrobił karjerę.
— Prawda. Zupełnie o tem zapomniałem. Otóż Hayde jest rodzoną córką Ali-Telebena i jego pierwszej małżonki, pięknej Vasiliki. Wszystko to nie przeszkodziło, iż kupiłem ją sobie na rynku w Konstantynopolu.
— Wiesz, hrabio, że u ciebie wszystko jest jak w bajce. Jeżeli więc chcesz, bym uwierzył, iż jest to rzeczywistość, to przedstaw mnie swej księżniczce.
— Dobrze. Pod dwoma jednak warunkami. Naprzód nikomu nie powiesz nigdy i nigdzie, że ją poznałeś, a następnie nie wspomnisz jej, iż twój ojciec służył u jej ojca.
— Przysięgam.
Hrabia uderzył wtedy ponownie w dzwonek, na którego dźwięk ukazał się Ali, któremu taki dał rozkaz:
— Powiedz Hayde, iż u niej będę pił kawę i że ją proszę o pozwolenie zaprezentowania jednego z moich znajomych.
Ali się skłonił i wyszedł.
— A więc zaraz tam pójdziemy. O jedno tylko poproszę cię jeszcze, hrabio, byś nie uczynił Hayde żadnych wprost pytań. Jeżeli będziesz pragnął czegoś się dowiedzieć zechciej do mnie się zwrócić, a wtedy już ja sam się zapytam.
— I na to zgoda.
Zjawił się Ali i bez słowa odsłonił drzwi, podnosząc w górę portjerę, czem wskazał, iż mogą przejść.
Hayde czekała w pierwszym odrazu pokoju, który był jej salonem, a oczy jej aż się powiększyły ze zdziwienia, ponieważ po raz pierwszy się to zdarzyło, by hrabia odwiedzał ją w towarzystwie obcego mężczyzny. Przyjęła gości siedząc w rogu sofy, na nogach skrzyżowanych, przybraną w jedwabne materje, złotem haftowane. Obok niej leżał instrument muzyczny.
Albert, po wejściu do tego salonu, jakby żywcem ze wschodu przeniesionego, stanął przy drzwiach oczarowany, cały pod wrażeniem piękności greczynki, tak wielkiej, o jakiej ludzie północy mieć nie mogą wyobrażenia!
— Kogoż mi tu przyprowadzasz? — zapytała Hayde hrabiego w języku nowogreckim — brata, przyjaciela, czy może tylko zwykłego znajomego?
— Przyjaciela — odpowiedział Monte Christo w tym samym języku.
— Jakże się nazywa?
— Hrabia Albert, ten sam, którego wyrwałem z rąk bandytów rzymskich.
— W jakim języku mam z nim rozmawiać?
Monte Christo zwrócił się do Morcefa z zapytaniem:
— Czy język nowogrecki jest ci znany, hrabio?
— Niestety — odpowiedział Albert — nie władam nawet starożytnym.
— A więc — odezwała się Hayde, — mówić będę albo po francusku, albo po włosku, jeśli panu memu się podoba, abym jednym z tych języków wyrażała moje myśli?
Monte Christo zastanowił się.
— Mów po włosku — rzekł po chwili.
— Jak się masz, przyjacielu — odezwała się wtedy do Morcefa Hayde, w pięknej mowie Danta — który w towarzystwie mego pana przychodzisz.
— Ali, kawy i fajek — dała rozkaz następnie.
Monte Christo wskazał Albertowi krzesło, sam zaś zajął miejsce przy małym stoliczku, pośrodku którego stała nargila a dookoła niej pełno żywych kwiatów, artystycznych statuetek i książek...
Ali wrócił, przynosząc nietylko fajki ale i kawę, dla Baptysty, bowiem, do apartamentu Hayde wstęp był zamknięty.
Morcef nie przyjął jednak fajki.
— Pal pan, proszę — rzekł Monte Christo — Hayde nie znosi wprawdzie dymu z cygar, jako dla jej powonienia przykrych, wonny tytuń wschodni wszelako pali sama.
Albert wziął wobec tego fajkę z ręki Alego, który wtedy natychmiast pokój opuścił.
Filiżanki z kawą stały przed każdym, postawione, na oddzielnych, niskich stolikach, na stoliczku Morcefa jedynie postawiono cukierniczkę. Monte Christo i Hayde bowiem pili kawę na sposób wschodni — nie osłodzoną.
— Od jak dawna bawisz pani w zachodniej Europie? — rozpoczął rozmowę Albert.
— Miałam pięć lat zaledwie, jak opuściłam swą ojczyznę, Grecję, — odpowiedziała Hayde — gdy oczy przymknę wszystko staje mi żywo w pamięci.
— Hrabio — rzekł zcicha Morcef do Monte Christo — pozwól, by Hayde opowiedziała mi coś z dziejów swego życia, coś o ojcu swoim. Nie pozwoliłeś mi, bym rozmawiał z nią o mym ojcu, jednakże może ona sama mi o nim coś powie; nie uwierzysz jak bardzo był bym szczęśliwy, gdyby tak piękne usta wymówiły imię mego ojca.
Monte Christo zwrócił się tedy do greczynki i rzekł do niej w języku nowogreckim, kładąc duży nacisk na swe słowa:
— Opowiesz nam o losie swego ojca, lecz ani słowa o zabójcy i zdradzie.
Hayde westchnęła głęboko, a ciemna chmurka przysłoniła jej czoło.
— Coś do niej mówił, hrabio? — zapytał cicho Morcef.
— Powiedziałem jej raz jeszcze, iż jesteś przyjacielem moim, że więc nie potrzebuje nic ukrywać przed tobą.
— Wspomnienia dzieciństwa mojego smutne są bardzo — opowiadać zaczęła greczynka — lat miałam cztery zaledwie, gdy matka moja, Vasilika obudziła mnie pewnego wieczoru. Gdy otworzyłam oczy, ujrzałam, iż była zalana łzami. Mieszkałyśmy wtedy na zamku, w Janinie. Wyniosła mnie, cicho płacząc, z komnaty mojej, a następnie spostrzegłam, iż schodzimy po szerokich schodach; przed nami szły służące mojej matki, z kuframi, zapełnionemi kosztownościami, jak brylanty, perły, złote łańcuchy...
Za służebnemi postępowała straż, z dwudziestu ludzi się składająca, uzbrojona w długie strzelby i pistolety.
Na schodach, wstrząsając sklepieniem, przebiegały olbrzymie cienie z pochodniami.
— Prędzej, prędzej — wołał głos z głębi galerji.
Na głos ten wszyscy pochylili się ku ziemi, jak kłosy gdy burza na nie spadnie. Ja nawet, w ramionach mej matki się znajdująca, zadrżałam;
— Był to głos mojego ojca.
Szedł naprzód ze wspaniałym karabinem w ręku, otrzymanym, od waszego cesarza, wsparty na ramieniu pierwszego wezyra.
Ojciec mój — dała wyjaśnienie Hayde — był wielkim wodzem. Cała Turcja przed nim drżała.
Albert mimo woli i wiedzy, zadrżał, usłyszawszy słowa te wypowiedziane dumnym głosem; zdawało mu się, iż jakiś wyraz ponury i straszny tlił się w oczach dziewicy, podobnej do Pytji, powołującej do życia zjawy przeszłości, gdy rozbudzała to wspomnienie krwawej postaci, którą śmierć tragiczna, olbrzymią uczyniła.
— Wkrótce — ciągnęła dalej opowiadanie Hayde — pochód zatrzymał się nad brzegami jakiegoś jeziora. Wsiedliśmy do łodzi. Pamiętam, że wiosła pogrążyły się w wodzie tak cicho, że najmniejszego nie wydawały szelestu. Oprócz wioślarzy, służebnych kobiet, ojca mojego, matki, Wielkiego Wezyra i mnie, nikogo więcej w łódce naszej nie było. Straż bowiem pozostała na brzegu, aby zasłaniać odwrót, gdyby zaszła tego potrzeba.
— Dlaczego płyniemy tak prędko? — zapytałam.
— Cicho, ma dziecino, cicho — odpowiedziała matka moja — my uciekamy.
Nie pojęłam narazie znaczenia tych słów. Dlaczego ojciec mój miałby uciekać?... On, tak potężny! Przecież godłem jego było: „Nienawidzą mnie, a więc mnie się boją!“
A jednak to była ucieczka, na którą ojciec się wkońcu zdecydował, zdecydować musiał. Gdyż załoga zamku Janiny długą walką znużona...
W tem miejscu Hayde zatrzymała się i spojrzała bacznie na Monte Christo, nie spuszczającego z niej wzroku.
— Mówiłaś pani — dopomógł pamięci Hayde Morcef, słuchający opowiadania z nadzwyczajną uwagą — mówiłaś pani, że załoga twierdzy zbyt długą walką znużona.
— Weszła w układy z Seraskierem Kurszydem, który był wyprawiony przez padyszacha dla pokonania mojego ojca. Wtedy dopiero ojciec mój, widząc, iż sobie nie da rady ze zbuntowaną załogą, postanowił swą ucieczkę, wysławszy przedtem do sułtana pewnego oficera z narodu Franków, w którym pokładał bezwzględną ufność...
— Czy przypominasz sobie, pani — odezwał się Albert — nazwisko tego oficera?
Monte Christo rzucił na odpowiadającą wzrok błyskawiczny.
— Nie pamiętam — odpowiedziała Hayde.
Albert chciał już wymienić nazwisko swego ojca, ale Monte Christo podniósł zwolna palec do ust, na znak milczenia i młodzieniec zamilkł, przypomniawszy sobie w porę swą przysięgę.
— Płynęliśmy ku wyspie, na środku jeziora się znajdującej, na której oddawna było przygotowane schronienie. Była to grota, znajdująca się w skałach, zwana Karaphygion. Służba zniosła tam sześćdziesiąt tysięcy worków ze złotem i kufry z kosztownościami, a także beczki z prochem. W workach było pięć miljonów franków, w beczkach 30,000 funtów prochu.
Przy beczkach postawił ojciec najwierniejszego ze służby swej, Selima.
Dzień i noc czuwał on z lontem zapalonym, a miał rozkaz wysadzenia wszystkiego w powietrze, na pierwszy znak ojca.
Nie pamiętam, jak długo żyliśmy w tej niepewności śmierci i życia, wiem, iż trwało to bardzo długo. Nakoniec dnia pewnego o brzasku, ojciec posłał po nas, a gdyśmy przybyły do niego, rzekł do matki.
— Czas niepewności naszej, Vasiliko, dziś się kończy, dziś przyjdzie firman sułtana i los mój się rozstrzygnie. Albo wrócimy do Janiny, albo będziemy dalej uciekać.
— A jeśli nam uciec nie pozwolą? — zapytała matka.
— Bądź spokojna — odpowiedział na to ojciec z uśmiechem — Selim z zapalonym lontem przy prochach gwarantuje mi to. Służba moja możeby i była bardzo rada, gdybym tak zginął, lecz nie ma ochoty wraz ze mną umierać.
I tak zasiedliśmy wszyscy troje u wejścia do jaskini, w oczekiwaniu na posłańca. Nagle uczułam iż ojciec drgnął gwałtownie. Ogarnęła mnie trwoga. Ojciec pochwycił lunetę, spojrzał, a po chwili rzekł stłumionym głosem:
— Pięć łodzi płynie ku naszemu schronieniu.
Wstał, chwycił za broń i podsypał prochu do pistoletów.
— Vasiliko — rzekł do matki mojej z drżeniem — zbliża się chwila, która zadecyduje o losie naszym; za pół godziny mieć będziemy odpowiedź sułtana. Lecz teraz oddal się wraz z córką naszą w głąb podziemi.
— Ja cię nie opuszczę, panie mój — zawołała matka — jeżeli ty masz umrzeć i ja pragnę z tobą zginąć.
— Idź do Selima! — rzekł wtedy mój ojciec.
— Żegnam cię, panie! — zawołała z głośnem łkaniem moja matka.
— Odprowadźcie Vasilikę w głąb podziemi — wydał rozkaz straży ojciec mój.
I tak odeszła moja matka. Ja, o której zapomniano, podbiegłam wtedy do ojca, który, ujrzawszy mnie, ucałował gorąco.
Był to ostatni pocałunek, jaki otrzymałam, i do tej chwili czuję go na czole.
Odchodząc, widziałam jak czarne łodzie coraz bardziej się zbliżały, a także straż przyboczną ojca, jak czyniła ostatnie przygotowania do obrony.
Była już godzina czwarta po południu. Aczkolwiek dzień jeszcze był zupełnie jasny, na ziemi długie już się kładły cienie, a w jaskini grube panowały już ciemności.
Jedno tylko, jak drżąca gwiazda w niebieskich przestworzach, błyskało w jaskini światełko — płonący lont w ręku Selima.
Matka moja była chrześcijanką, więc się modliła.
Zaś Selim powtarzał werset z koranu: Bóg jest wielki.
Matka miała jednak cień nadziei. Gdyśmy miały schodzić w głąb podziemia, przybiła właśnie pierwsza łódź i matce się zdawało, iż wyskoczył z niej pierwszy na brzeg ów francuz, wyprawiony przez ojca do Konstantynopola, dla przeprowadzenia układów. Naród Franków jest dzielny i szlachetny, w tem więc matka moja pokładała nadzieję.
Siedzieliśmy tak w ciemnościach bardzo długo, spoglądając z trwogą na Selima, który od czasu do czasu poprawiał płomień na loncie takim ruchem, iż przypominał Djonicjusza starożytnej Grecji.
— Selimie — odezwała się wśród głuchej ciszy matka — jaki jest rozkaz pana naszego?
— Jeżeli mi przyśle sztylet, znaczyć to będzie, iż Sułtan odrzucił układy, a wtedy rzucę ten oto lont na prochy, jeżeli przyśle pierścień, to oznaczać on będzie nasze zwycięstwo, wtedy wyjdziemy na świat boży.
— Przyjacielu — rzekła wtedy matka — jeżeli pan nasz sztylet nam przyśle, uwiesimy się u twej szyi, a ty sztyletem tym nas przebijesz.
— Dobrze, Vasiliko — spokojnie odpowiedział Selim.
W głuchą ciszę naszą wpadać zaczęły po jakimś czasie radosne jakby okrzyki triumfu. Doszło nas echo słów: „vive la France“ co wskazywało, iż wydawane były one na cześć wspomnianego Francuza. Stawało się widoczne, iż odpowiedź sułtana była pomyślna dla nas.
— Nazwisko tego francuza ciągle jeszcze nie jesteś w stanie przypomnieć sobie, pani? — zapytał znów Morcef.
— Nie — odpowiedziała Hayde, spojrzawszy przedtem raz jeszcze na Monte Christo.
— Hałas się wzmagał, w końcu dały się słyszeć odgłosy zbliżających się kroków.
Selim trzymał lont w pogotowiu.
— Wkrótce cień jakiś się ukazał na schodach.
— Kto jesteś? — zawołał Selim — ani kroku dalej, bo zginiesz.
— Chwała niech będzie sułtanowi — odpowiedział głos z góry — Ali Teleben pozostaje nadal paszą Janiny.
Matka moja krzyknęła z radości i przycisnęła mnie do serca.
— Stój — krzyknął Selim widząc, iż nieznany posłannik chce iść dalej — wiesz przecie, iż muszę mieć pierścień, zanim kogokolwiek wpuszczę w głąb jaskini.
Po raz drugi Hayde, pokonana wzruszeniem, mówić przestała, gdyż głos nie był zdolny się przedostać przez ściśnięte gardło.
Monte Christo, widząc to, nalał jej trochę wody w szklankę i poprosił, by wypiła, a następnie rzekł głosem łagodnym, lecz rozkazująco:
— Odwagi! moje dziecię.
Hayde otarła łzy i mówić zaczęła:
— Oczy nasze już przywykłe do ciemności rozpoznały wreszcie posła, był to nasz przyjaciel. I Selim go poznał, były mu jednak dobrze znane obowiązki żołnierza, więc wypytywał dalej.
— Kto cię tu przysyła?
— Pan nasz, Ali Teleben, na dowód czego przynoszę pierścień.
I pokazał istotnie dobrze nam znany pierścień naszego ojca.
— To pierścień naszego pana, poznaję go — radosnym głosem zawołał Selim, gasząc jednocześnie lont.
Posłaniec krzyknął wtedy radośnie. Na hasło to wpadli do podziemia żołdacy Kursyda i biedny Selim zginął pod ciosami sztyletów, a następnie rzucili się na złoto w workach i na kosztowności pochowane w kufrach.
Oszalała z trwogi matka przebiegła około tych szatanów, którzy żadnej nie zwrócili na nią uwagi i wydostała się na powierzchnię ziemi, gdzie okropny czekał ją widok. Ojciec mój leżał zamordowany wielokrotnemi uderzeniami sztyletów, a dookoła niego leżeli wierni jego żołnierze.
Na ten widok matka moja padła zemdlona na ziemię wraz ze mną, również zemdloną!
Hayde słowa te wypowiedziała szeptem, opuściła ręce przy rozpacznych łkaniach.
Hrabia wstał i podszedł ku zrozpaczonej, a biorąc ją za rękę powiedział po nowogrecku.
— Odpocznij dziecię i pamiętaj, że Bóg zawsze karze zdrajców.
Hayde spojrzała na hrabiego z wdzięcznością, czas jakiś siedziała z twarzą ukrytą w dłoniach, a następnie znów zaczęła opowiadać:
— Gdy matka odzyskała zmysły, postawiono nas przed oblicze Seraskiera:
— Zabij mnie — rzekła do niego — lecz oszczędź mi hańby, pamiętając iż jestem wdową po zmarłym Ali Talebenie.
— Nie do mnie się z tem zwracaj — odpowiedział Kurszyd — lecz do swego nowego pana, który tam oto stoi.
Seraskier wskazał nam tego, który przyczynił się najwięcej do śmierci ojca mego — dokończyła Hayde głosem ponurym.
— Człowiek ten nie miał jednak odwagi trzymać nas, lecz sprzedał kupcom, a ci zawieźli nas do Konstantynopola. Gdy wjeżdżaliśmy do miasta, matka spojrzała na mury i padła nieżywa.
Na murze zawieszona była głowa wraz z deską, na której wypisano słowa:
„Głowa Ali Talebena, paszy Janiny“.
Zaprowadzono mnie na targ, gdzie kupił mnie bogaty armeńczyk, kazał kształcić, a gdy doszłam do lat trzynastu sprzedał Sułtanowi Mahmudowi.
— Od którego ja ją — zakończył Monte Christo — wykupiłem. Dałem mianowicie szmaragd, podobny do tego, w jakim noszę swe ulubione pigułki haszyszu.
Po opowiadaniu takiem prowadzenie zwykłej rozmowy było niemożliwe, to też Morcef wstał i po pożegnaniu się z Hayde i hrabią, wyszedł wzruszony.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.