Hordubal/Księga trzecia

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karel Čapek
Tytuł Hordubal
Wydawca "Wiedza" Spółdzielnia Wydawnicza
Data wyd. 1948
Druk "Wiedza" Spółdzielnia Wydawnicza, Wrocław
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paweł Hulka-Laskowski
Tytuł orygin. Hordubal
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
KSIĘGA TRZECIA
I

Rozprawa sądowa przeciwko Szczepanowi Manyi, dwudziestosześcioletniemu parobkowi, nieżonatemu, wyznania reformowanego, i przeciwko
Polanie z Durkotów Hordubalowej, trzydziestojednoletniej wdowie, wyznania greckokatolickiego,
oskarżonych o morderstwo premedytowane, popełnione na Juraju Hordubalu, gospodarzu w Krywej, względnie o współudział w zamordowaniu Juraja Hordubala.
— Niech oskarżony wstanie. Słyszeliście właśnie akt oskarżenia. Czy przyznajecie się do winy w sensie aktu oskarżenia?
Oskarżony nie przyznaje się. Nie zabił Juraja Hordubala, spał tej nocy w domu, w Rybarach. Te pieniądze za belką — dostał od gazdy jako wiano, bo miał się ożenić z Hafią. Diamentu do cięcia szkła nie kupował. Z gaździną poufałych stosunków nie miał. Nic więcej nie miał do powiedzenia.
Oskarżona nie poczuwa się do winy. O morderstwie nic nie wiedziała, dowiedziała się dopiero rano. — Na pytanie, w jaki sposób dowiedziała się o śmierci Juraja Hordubala, odpowiada, że widziała tylko wybite okno. Z parobkiem stosunków nie miała. Ten diament do szkła kupił przed laty gazda sam. Morderca musiał wejść oknem, ponieważ drzwi wychodzące na podwórko były przez całą noc zamknięte na zasuwę.
Siada posiniała, brzydka, w ósmym miesiącu ciąży. Dla jej ciąży musiano śpieszyć się z tą rozprawą.
I proces toczy się dalej z nieubłaganą rutyną maszyny sądowniczej. Odczytuje się protokoły i orzeczenia ekspertów, słychać szelest papieru, przysięgli udają, że pobożnie i wnikliwie śledzą każde słowo, zapisywane w rejestrach sądowych. Oskarżona siedzi bez ruchu jak kukła, tylko jej oczy biegają niespokojnie. Szczepan Manya ociera czoło rękawem i wysila się, aby zrozumieć to, co się czyta. Kto wie, jakie w tym są kruczki, kto wie, co wielmożni panowie z tego wszystkiego zmajstrują. Głowę z szacunkiem przychyla na bok i słuchając porusza ustami, jakby każde słowo powtarzał za czytającym.
Sąd przystępuje do przesłuchiwania świadków.
Woła się Wasyla Gerycza Wasylów, starostę z Krywej. Wysoki, barczysty chłop powoli i z powagą powtarza słowa przysięgi. Był jednym z pierwszych, którzy ujrzeli trupa. Owszem, powiedział, że to jest robota domowa. Dlaczego tak sądzi? Prosty chłopski rozum, proszę pana sędziego. A czy wam, Geryczu, wiadomo, że Polana Hordubalowa miała stosunki ze Szczepanem Manyą? Wiadomo. Sam jej czynił z tego powodu wyrzuty jeszcze przed powrotem Juraja. — No, a Hordubal był zły dla żony, czy dobry? — Powinien ją był sprać, wielmożny panie, oświadczył Wasyl Gerycz Wasylów, wygnać z niej diabła. Nawet jeść Jurajowi nie dawała. — Czy Hordubal skarżył się może na swoją żonę? — Nie skarżył się, ale unikał ludzi. Z żalu gasł niby świeczka.
Żandarmski wachmistrz Gelnaj zeznaje w sensie oskarżenia. Poznaje materiały dołączone do sprawy. Tak, to jest okno z izby Hordubalów, tutaj na wewnętrznej stronie są rysy od diamentu. Tego dnia było błoto, pod oknem stała kałuża wody, ale w izbie nie było ani śladu błota, a na ramie okiennej pozostał kurz nietknięty. Czy człowiek dorosły może przeleźć przez taki otwór? Nie może, powinna by przejść przynajmniej głowa, ale nie przejdzie.
Sąd przesłuchuje żandarmskiego aspiranta Biegla. Stoi jak przy raporcie i bije od niego glanc gorliwości. Zeznaje ściśle w sensie oskarżenia. Diament znalazł w zamkniętej skrzyni. Hordubalowa nie chciała mu dać klucza do niej, mówiąc, że go zgubiła. Wyłamał zamek od skrzyni, a klucz znalazł się później na dnie wiadra, w owsie. Znalazł także, w Rybarach, dolary Hordubala. — I jeszcze to pozwoliłem sobie przynieść, panie przewodniczący — melduje Biegl głosem podniesionym i wyjmuje coś zawiniętego w chusteczkę do nosa. Znalazł to dopiero wczoraj, gdy Manyowie wywozili gnój na pole. Znajdowało się to w nawozie.
Biegl kładzie na stole przed panem przewodniczącym cienki ostry przedmiot, około piętnastu centymetrów długości, o przekroju obłym. — Co to jest? — To jest, proszę wysokiego sądu, koszykarska igła, która znajdowała się u Manyów i zginęła w dniu morderstwa. — Biegl ani drgnie, ale przeżywa triumf i rozkoszuje się wielkim zainteresowaniem ogółu. Przez pięć tygodni szukał tej marnej igły, ale ją ma.
— Oskarżony, czy znacie tę igłę?
Nie zna jej. I Manya siada, ponury i zacięty w sobie.
Sąd przesłuchuje doktora. Doktor obstaje przy swoim, że morderstwa dokonano cienkim, obłym i ostrym przedmiotem. Gdyby Hordubal był został zastrzelony, kula musiałaby pozostać w ciele, a nie było jej tam. I doktor obszernie objaśnia różnicę między raną kłutą a postrzałem. Prócz tego przy tak małym kalibrze morderca byłby musiał strzelać z bezpośredniej bliskości, tak że byłaby przepalona koszula, względnie i skóra na piersi.
— Czy rana mogła była zostać zadana tym przedmiotem?
— Mogła. Z zupełną pewnością twierdzić tego nie może, ale przedmiot ten jest dostatecznie ostry i cienki, by można było zadać nim ranę podobną. Bardzo dobrze nadawałby się do zadania takiej rany — wywodzi doktor. — Tak. A śmierć nastąpiła bezpośrednio. — I popędliwy doktor ucieka, jakby się urwał z łańcucha.
Zeznaje lekarz więzienny. Polana Hordubalowa jest według wszystkich oznak w ósmym miesiącu ciąży. — Oskarżona — mówi przewodniczący — nie potrzebuje wstawać. Kto jest ojcem dziecka, które nosicie pod sercem?
— Juraj — szepce Polana z oczyma wbitymi w ziemię.
— Hordubal powrócił przed pięcioma miesiącami. Z kim więc macie to dziecko?
Polana milczy.
Stary Manya nie chce zeznawać. Szczepan ukrywa twarz w dłoniach, stary ojciec wysmarkuje łzy w czerwoną chustkę do nosa. Mimochodem, czy Manya nie zna tego przedmiotu.
Stary Manya kiwa głową. — To jest nasza igła do plecenia koszów. — I z dużym zadowoleniem sięga po nią, żeby ją wetknąć do kieszeni. — Nie, nie, ojcze, to musi zostać tutaj.
I Michał i Djula zrzekają się świadczenia. Sąd wzywa Marię Janosz. Czy chce świadczyć? Chce. — Czy to prawda, że brat wasz Szczepan namawiał waszego męża, żeby zabił Juraja Hordubala? — A prawda, proszę pokornie wysokiego sądu. Ale mój powiada, że nawet za sto par wołów tego nie zrobi. — Czy Szczepan miał stosunki z gaździną? — Juścić, że miał, bo sam się tym w domu chwalił. Zły człowiek z tego Szczepana, wysoki sądzie. Niedobrze było zaręczać z nim dziecko. No, chwała Bogu, że to się rozwiało. — A cóż? Czy bardzo gniewał się wasz brat, gdy go Hordubal wygnał? — Maria żegna się krzyżem świętym. — Ach ty mój Boże, jak ten czort! Nie jadł, nie pił, nawet nie palił.
Maria Janosz odchodzi, ale w drzwiach zaczyna płakać. — Żal mi jest, panie wielmożny. Proszę pokornie, czy mogę te grosze zostawić Szczepanowi, żeby sobie mógł kupić, co mu tam potrzeba? — Nie mateczko, pieniędzy nie zostawiajcie. Idźcie z Panem Bogiem.
Wołają Janosza. Czy chce świadczyć? — Jak wielmożni panowie każą. — Czy to prawda, że Szczepan namawiał was, abyście zabili Hordubala? — Świadek mruga oczami zakłopotany. — Prawda, że coś tam mówił. Dziad z ciebie, powiada, Janoszu, mógłbyś dostać pieniędzy. — Za cóż te pieniądze? — Czy ja wiem, wysoki sądzie, takie tam gadanie! — Czy namawiał was, żebyście zabili Hordubala? — Ej chyba nie, wielmożny panie. Dawno już temu. Mówiło się tylko o pieniądzach. Szczepan zawsze tylko pieniądze i pieniądze. Alboż ja chcę pamiętać o takich rzeczach! Powiada mi: głupiś! Może i nawet głupi, ale pod szubienicę mnie ta głupota nie zaprowadzi. — Czy świadek nie jest czasem pijany? — Jestem, wielmożny panie. Wypiłem szklaneczkę, żeby mieć odwagę. Ciężko się gada z panami.
Rozprawa została odroczona do jutra. Szczepan szuka oczami Polanę, ale wdowa Hordubalowa patrzy przed siebie, jakby była wyciosana z kamienia, jakby nikogo nie widziała. Jest gnaciasta, brzydka, drętwa. Nikt nie patrzy na Szczepana, tylko wszyscy na nią. Cóż on? Chłopisko czarne! Małoż to się zdarzy, że chłop zabije chłopa? Ale taka — własna żona, kochani ludzie! Co się dzieje, Boże wszechmocny, żeby człek i własnej żonie nie mógł wierzyć! Żeby człek we własnym domu i w swoim łóżku nie był pewny życia! Zakłują cię jak to bydlę! Wdowa Hordubalowa idzie, jakby szła przez korytarz nienawiści, który zamyka się za nią niby woda. Ech, siekierą powinien był zatłuc ją nieboszczyk, jak wilka, gdy się go złapie w żelaza. Powiesić ją, mówią kumy. Nie ma na świecie sprawiedliwości, jeśli nie zostanie powieszona. Na bok, baby, mruczą chłopy, kobiet — wiadomo — nie wieszają. Zamknąć ją do końca życia. — Gdyby kobiety sądziły, powiesiłyby takie ścierwo. Uważajcie, ja sama zarzuciłabym jej postronek na szyję. — Nie gadaj, Maryka, taka robota nie dla baby. Ale Szczepkę na pewno powiodą na szubienicę.
Tak, tak, tego Szczepkę, za to, że zabił tylko obcego człowieka. Jeśli nie powiesicie Polany, to czyż kobiety nie wezmą się do zabijania swoich mężów? Niejednej mogłoby się to podobać. W rodzinie, ludzie drodzy, w stanie małżeńskim, trafi się przyczyna niejedna. Nie i nie, powiesić koniecznie! A jak ją powiesić, kiedy z dzieckiem chodzi? Co to za dziecko takie! Diabła samego urodzi!
Wezwany jest Szymon Fazekasz, zwany Leca. Widział Polanę ze Szczepanem w dniu morderstwa. Nad potokiem z sobą stali.
— Szczepanie Manyo, czy i teraz przeczycie, że onego dnia byliście w Krywej i rozmawialiście z Polaną Hordubalową? — Nie byłem tam, wysoki sądzie. — Oskarżona, czy Manya rozmawiał z wami za potokiem? — Nie rozmawiał. — Ale żandarmom przyznała się pani, że tak. — Żandarmi mnie zmuszali.
Zeznaje Juliana Warwarynowa, sąsiadka Hordubalów. Tak, widywała Hordubala, gdy chodził jak bez duszy. Polana nie dawała mu jeść, gdy przepędził tego Szczepana, ale parobkowi piekła kurczęta i prosięta. Co dzień sypiała z Manyą, Boże odpuść! — i sąsiadka spluwa. — Ale gdy wrócił Hordubal, nie wiadomo gdzie się spotykała z parobkiem, bo do stajni już nie wchodziła. Ostatnimi czasy Hordubal i w nocy obchodził podwórko i świecił, jakby pilnował.
— I jeszcze jedno: świadek widziała, jak Hordubal przerzucił Szczepana przez płot. Czy Szczepan miał wtedy na sobie kapotę? — Nie, kapoty nie miał na sobie. Był tylko w portkach i w koszuli. — I odszedł bez kapoty? — Tak, wysoki sądzie. — No, więc ta kapota, co ją ma na sobie, musiała była zostać razem z jego rzeczami u Hordubalów. Szczepanie Manyo, kiedy wróciliście do Krywej po tę kapotę?
Szczepan wstaje i mruga oczami nie wiedząc, co odpowiedzieć.
— Zabraliście ją sobie owej nocy, gdy został zamordowany Juraj Hordubal. Możecie usiąść. — I pan prokurator coś sobie triumfalnie zapisuje.
— Proszę wyprowadzić oboje oskarżonych! — rozkazuje przewodniczący sądu.
Jako świadek zeznaje wezwana Hafia Hordubalówna.
Prowadzą niebieskooką, ładną dziewczynkę. Jest tak cicho, że nawet oddechu niczyjego nie słychać.
— Nie bój się, mała, i podejdź bliżej! — mówi głosem ojcowskim przewodniczący sądu. — Jeśli nie chcesz, to możesz nie świadczyć. Więc co, chcesz mówić?
Dziewczynka wytrzeszczonymi oczkami rozgląda się po wielmożnych panach ubranych w togi.
— Chcesz świadczyć? — Hafia grzecznie kiwa głową.
— Tak.
— Czy twoja matka chodziła do stajni, gdy był tam Szczepan? — Tak, co noc. — Czy widziałaś ich kiedy razem? — Widziałam. Wuj Szczepan ściskał ją jednego dnia i przewrócił ją na słomę. — A cóż gazda, twój tatko, bywał czasem razem z matką? — Nie, tatko nie, tylko wujek Szczepan. — A gdy gazda wrócił z Ameryki, czy i wtedy matka spotykała się z wujkiem? — Hafia kręci głową. — Skąd wiesz o tym? — Przecież gazda był w domu — odpowiedziało dziecko, jakby mówiło o czymś bardzo prostym i jasnym. — Toteż wujek Szczepan mówił, że u nas nie będzie, że teraz wszystko jest inaczej...
— Czy gazda był dobry? — Hafia w zakłopotaniu wzrusza ramionami. — A Szczepan? — Ach, Szczepan był taki dobry! — Czy matka była dobra dla gazdy? — Nie! — A dla ciebie? Czy cię kochała? — Kochała tylko wujka Szczepana. — Czy gotowała dla niego dobre jedzenie? — Tak, ale on i mnie dawał. — A kogo najbardziej ze wszystkich lubiłaś? — Wujka Szczepkę.
— A jakże to było, Hafio, w tę ostatnią noc, kiedy tatko umarł? Gdzieś ty spała? — Z mamą w komorze. — Czy nie zbudziło cię coś? — Zbudziło. Ktoś pukał do okna i matka usiadła na łóżku. — A dalej? — Dalej nic. Matka powiedziała, że mam spać, bo dostanę w skórę. — I spałaś? — Juścić spałam. — I już nic nie słyszałaś? — Już nic. Tylko ktoś szedł przez podwórko, a matki nie było. — A kto to szedł? Czy nie wiesz? — Dziewczynka otwiera buzię z wielkiego zdziwienia. — No Szczepan! Z kim by matka wyszła na dwór?
Panuje straszliwa cisza w całej sali, aż ciężko oddychać.
— Zarządzam przerwę! — mówi przewodniczący z wielkim pośpiechem i sam odprowadza Hafię za rączkę. — Jesteś miła dziewczynka — mruczy — grzeczna i mądra. Ale ciesz się, że nie rozumiesz, o co tu chodzi. Przysięgli szukają po kieszeniach, co by tak dać tej miłej Hafii. Tłoczą się koło niej, żeby ją przynajmniej pogłaskać po główce.
— A gdzie Szczepan? — pyta Hafia srebrnym głosikiem. Otyły, solidny Gelnaj przepycha się przez tłum, sapie i przeciska się ku Hafii. — Pójdź, mała, sam odprowadzę cię do domu.
Ale na korytarzach jest pełno ludzi i wszyscy podsuwają dziewczynce, co kto ma: ten jabłko, ten jajko gotowane, ów kawałek placka. Wszyscy ze wzruszenia pociągają nosami, kobiety ją całują i obficie wylewają łzy. Hafia kurczowo ściska gruby palec Gelnaja i sama bliska jest płaczu, ale Gelnaj powiada: — Nie płacz, kupię ci cukierków. — I dziewczątko podskakuje z uciechy.
Rozprawa toczy się dalej, ale czasem zadzierzga się coś w węzeł, który musi rozplątywać kilkoro rąk. Zeznaje Pjosa, zwany Huzarem, potem Aleksa Worobec Metrów i żona jego, Anna, a także żona Kobyły Herpaka. Wszyscy mówią o obecnej tu kobiecie, Polanie Hordubalowej. Ach Boże wszechmocny, ileż ludzie wiedzą o ludziach! Co za sromota! Nie potrzebuje Bóg sądzić, bo ludzie sądzą. Jako świadek zgłasza się niejaki Misio, pasterz. — Podejdźcie, świadku, przysięgać nie potrzebujecie.
— Co?
— Przysięgi nie trzeba. Ile lat macie?
— Co?
— Ile macie lat, Misiu?
— Nie wiem. Co tam lata! W imię Ojca, Syna i Ducha. Posyła mnie do was Juraj Hordubal, żebym wam powiedział, że żona jego była dobra i wierna.
— Słuchajcie, Misiu, co to znaczy, że was posyła? Kiedy was posłał?
— Co?
— Kiedy wam to powiedział?
— Ba, kiedy! Nie wiem. Padał wtedy deszcz. Kazał mi: powiesz im to, Misiu, tobie uwierzą.
— Bóg z wami, ojczulku! I z tym przyjechaliście aż z Krywej?
— Co?
— Możecie już iść, Misiu, już was nie potrzebujemy.
— No to dziękuję grzecznie. Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
Zeznaje Farkasz, szklarz. — Ten diament do cięcia szkła kupił u mnie Manya Szczepan. — A znacie go? — Jakżebym miał nie znać? To ten, co tu siedzi, ten żółty. — Wstańcie Manyo. Czy przyznajecie się że kupowaliście ten diament u szklarza, Farkasza? — Nie przyznaję się. — Możecie usiąść, Manyo, ale w taki sposób niedaleko zajedziecie.
Zeznaje żona Barana, żona Hrycia, Fedora Bobala żona. Ech, Polano, co za sromota! Palcem na ciebie wskazują, oskarżają twoje cudzołóstwo, kobiety kamienują kobietę cudzołożną! Nikt już nie patrzy na Szczepana Manyę, próżnie skrzyżowanymi rękoma osłaniasz brzuch, nie zakryjesz swego grzechu. Szczepan zabił, ale tyś grzeszyła. Patrzcie na bezwstydnicę, nawet głowy nie schyli, nie zapłacze, nie bije czołem o ziemię. Patrzy tak, jakby chciała powiedzieć: gadajcie sobie, gadajcie, co mnie to obchodzi!
— Czy oskarżona ma jakie uwagi do zeznań Marty Bobalowej?
— Nie mam. — I nie pochyli głowy, nie zarumieni się ze wstydu, nie zapadnie się w pohańbieniu swoim. Jak posąg.
— Świadków już nie ma? Dobrze, rozprawę przerywa się do jutra.
Ale ta mała Hafia ładnie zeznawała, co? Takie dziecko, panie kolego, i tyle już widziało. Straszne, straszne! A jednak te jej zeznania jakby płynął czyściutki strumyczek. Taka prostota we wszystkim, jak gdyby w tym, co opowiadała, nie było nic złego. Ale za to cała wieś przeciwko Polanie. Kiepsko stoi jej sprawa. I Szczepana sprawa też nielepsza, ale co tam Szczepan — figura podrzędna. Tak, tak, wieś zrozumiała, że tu chodzi o sprawę moralności, panie kolego. Można by powiedzieć, że wieś Krywa mści się za naruszenie ładu moralnego. Dziwne to, bo lud na ogół nie przejmuje się nadmiernie takimi rzeczami, które dzieją się w rodzinie, prawda? Zdaje się, że Polana dopuściła się nie tylko cudzołóstwa, lecz czegoś daleko cięższego. Czego mianowicie? Zgorszenia publicznego. Tym ściągnęła na siebie klątwę całej wsi.
Bądźże złorzeczona, Polano! Widzieliście wszyscy, jak zadzierała łeb do góry? Że się też nie wstydzi? Jeszcze się uśmiechała, gdy Fedora Bobala żona mówiła, że kobiety okna jej chciały wybić za jej cudzołóstwo. Ba, zadzierała głowę jeszcze wyżej, jakby się miała czym chwalić.
Czy aby ładna? Dajcie spokój, wujaszku! Sam chciałbym ją zobaczyć. Panie odpuść, ładna! Musiała widać oczarować Szczepana i zaślepić go całkiem. Chuda, powiadam wam, a oczy jak te szpilki. Musi być zła jak żmija. Ale to dziecko, zważcie, jak obrazek święty. Wszyscyśmy płakali, bo co tu gadać — sierota! I widzicie, nawet przed dzieckiem ta kobieta wstydu nie miała, cudzołożyła na oczach własnej córki. Istny diabeł, nie kobieta. Ejże, wujku, to i ja pójdę chyba popatrzeć.
Puśćcie nas, puśćcie nas do środka! Chcemy ją zobaczyć, tę bezwstydnicę! Nic — nic! Ściśniemy się i będziemy stać cichutko, jak w kościele! Ludzie drodzy, nie pchajcie się tak przecie! Zasmrodzicie kożuchami cały prześwietny sąd! Ruszaj jeden z drugim od tych drzwi!
Patrzajcie, to ta chuda, co tak prosto siedzi. To ona. Doprawdy, kto by to pomyślał, że taka oto... Wygląda jak każda inna kuma. A gdzie ten Szczepan? Widać tylko jego ramiona. A ten, co wstaje teraz, w tym czarnym, to sam pan prokurator. Cicho, cicho, teraz coś usłyszycie!
— Sędziowie przysięgli! Streściłem wam okoliczności, jakie zostały ustalone dzięki wzorowej pracy organów bezpieczeństwa (Biegl, śród publiczności, szturcha w bok Gelnaja) i jakie ujawniły zeznania świadków. Pragnę z tego miejsca podziękować jednym i drugim. W ciągu swej wieloletniej pracy w sądownictwie nie widziałem jeszcze sprawy, w której zeznania świadków byłyby przeniknięte taką głęboką i namiętną wolą wspomożenia sprawiedliwości, jak w tym wypadku. Cała wieś, cała ludność Krywej, mężczyźni, kobiety i dzieci stawali tu przed nami nie tylko, aby złożyć świadectwo, ale aby oskarżyć przed Bogiem i ludźmi kobietę cudzołożną. Nie ja w imieniu prawa, ale lud sam staje się oskarżycielem. Według litery prawa sądzić będziecie zbrodnię. Według sumienia tego oto ludu sądzić będziecie grzech.
Prokurator pewien jest swojej sprawy, ale w tej chwili waha się nieco. (Co ja tu gadam o grzechu? Czy sądzimy duszę człowieka, czy tylko jego czyny? Oczywiście, tylko czyny, ale czyż nie z duszy wywodzą się czyny? Ej, baczność, baczność, żeby się nie zabłąkać w ślepą uliczkę! Sprawa jest przecie taka jasna!) Panowie przysięgli! Sprawa, którą będziecie sądzili, jest przecie taka jasna, aż przeraźliwie jasna w swej prostocie. Macie przed sobą tylko trzy osoby. Pierwszą z nich jest gazda, Juraj Hordubal, człowiek prościutki, poczciwiec, może nawet nieco ograniczony. Pracuje ciężko w Ameryce, zarabia od pięciu do sześciu dolarów dziennie, z czego cztery posyła swej rodzinie, to jest swojej żonie, żeby się jej lepiej żyło. (Głos prokuratora staje się dziwnie szorstki, gardłowy). I za te krwawo zapracowane pieniądze ta kobieta utrzymuje sobie młodego parobka, który nie wstydzi się być płatnym kochankiem starzejącej się gaździny. Czegóż nie byłby zrobił Szczepan Manya dla pieniędzy! Zniszczył ognisko domowe emigranta, oderwał matkę od dziecka, a gdy go kochanka do tego namówi, zamorduje gazdę dla zdobycia woreczka z dolarami. Co za zbrodnia, co za grzech chciwości! (Prokurator urwał nagle. Zbrodnia, nie grzech. To nie sąd boży!)
Następnie mamy tu — tę kobietę. Jak widzicie, zimna, wyrachowana, twarda. Między nią a młodymi parobkiem nie może być miłości, nawet miłości grzesznej. Tylko cudzołóstwo, tylko grzech, tylko grzech. — Utrzymuje sobie narzędzie zaspokajania swych chuci, psuje go i nawet o własnej córeczce zapomina. Bóg dotyka ją swym palcem: w grzechach wiarołomstwa zaszła w ciążę. I wtedy właśnie wraca gazda z Ameryki. Sam Bóg go posyła, aby ukarał cudzołóstwo w swym domu. Ale Juraj jest człowiekiem słabym. Nikt spośród nas, żaden mężczyzna nie ścierpiałby tego, co w milczeniu znosił ten cierpliwy i słaby mąż, któremu zależało zapewne już tylko na tym, aby mieć spokój w domu. Tylko, że razem z jego powrotem skończył się dopływ dolarów, gaździna nie ma już czym podtrzymywać przyjaźni młodego darmozjada. Szczepan Manya opuszcza służbę grzechu. I wówczas niepojęty słabeusz, Hordubal, prawdopodobnie pod naciskiem swej żony, sam proponuje mu rękę swej córki, proponuje mu pieniądze i zagrodę, byle tylko wrócił...
Prokurator czuje w gardle jakieś dławienie, ogarnia go uczucie wstrętu.
— I nie dość na tym. Zdaje się, że Szczepan dopuszcza się na nim wymuszeń i wyzyskuje go. Wreszcie i ten cierpliwy biedak ma tego wszystkiego dość i wyrzuca z domu zuchwałego pasożyta. Ale od owej chwili zaczyna drżeć o swoje życie, szuka pracy gdziekolwiek, za górami, w nocy obchodzi zagrodę z latarnią i pilnuje. Morderczy plan dojrzewa wreszcie. Stary gazda zbyt wielką jest przeszkodą dla wyuzdanej żony i drapieżnego parobka. Rozpusta i chciwość sprzysięgły się przeciwko niemu. Starzec zapada na zdrowiu i nie może pilnować zagrody, nie może się bronić, a nazajutrz rano zostaje znaleziony z sercem przebitym. Zabito go we śnie!
I to już koniec? Prokurator sam się zadziwił, że tak właśnie zakończył swoje przemówienie. Miał przygotowane świetne zakończenie mowy, ale jakoś odechciało mu się retoryki i nagle kropka i koniec. Usiadł i sam nawet nie wie, jak to się stało. Pytająco spogląda na przewodniczącego sądu, zdaje mu się, że ten skinął nań potakująco. Przysięgli coś przełykają, pociągają nosem, a dwaj z nich wyraźnie płaczą. Prokurator odetchnął z ulgą.
Wstaje adwokat Manyi, człowiek wielkiego wzrostu i prawnik o głośnym imieniu.
— Pan prokurator przy końcu swej mowy odwoływał się do serca Juraja Hordubala. Pozwólcie mi, panowie przysięgli, abym od tego serca zaczął obronę swego klienta... — I jedzie dalej, jakby z bicza strzelał, że samoż oskarżenie ustala niezgodność w ocenie rzeczoznawców. Byłoż serce Hordubala przebite, czy przestrzelone? Czy bronią morderczą była tamta mizerna igła, należąca do Manyów, czy też broń palna nieznanego złoczyńcy? O ile o mnie chodzi, byłbym skłonny przechylić się na stronę znakomitego uczonego rzeczoznawcy, który z całą stanowczością mówi o broni palnej najmniejszego kalibru. Otóż, panowie sędziowie, jeśli Juraj Hordubal został zastrzelony, to sprawcą tej zbrodni nie jest Szczepan Manya itd., itd., krok za krokiem rozskubuje znakomity prawnik akt oskarżenia, wybijając takt dla swoich słów pulchną dłonią. — Nie ma ani jedynego dowodu przeciwko memu klientowi, są jedynie poszlaki. Nie odwołuję się do waszych uczuć, panowie sędziowie, bo jestem przekonany, że na podstawie materiału oskarżycielskiego i przewodowego sąd przysięgłych Szczepana Manyę za winnego uznać nie może.... — I sławny prawnik sadowi się wspaniale i zwycięsko.
Jak za naciśnięciem niewidzialnej sprężynki zrywa się nowa czarna figurka, adwokat Polany Hordubalowej, młody i elegancki człowiek. Nie ma ani jedynego bezpośredniego dowodu przeciwko jego klientce, jakoby miała udział w zamordowaniu Juraja Hordubala. Istnieją jedynie dowody wysnute z poszlak, z okoliczności, z hipotetycznych związków rozpatrywanego przypadku.
— Panowie sędziowie, te związki oparte są na domniemaniu, że Polana Hordubalowa była zainteresowana w śmierci swego męża, gdyż miała mu być niewierna. Panowie sędziowie, mógłbym powiedzieć: gdyby niewierność małżeńska była dostatecznym motywem morderstwa — iluż mężów, ileż żon tutaj, w mieście, we wsi, w samejże Krywej, żyłoby jeszcze? Tę sprawę wszakże zostawmy raczej na uboczu. Lecz zadajmy sobie pytanie: cóż my wiemy o cudzołóstwie Polany Hordubalowej? Prawda, cała wieś tu przedefilowała i zeznawała przeciwko tej oskarżonej kobiecie. Panowie sędziowie, zastanówmy się: kto z nas jest zabezpieczony przed złośliwością swych bliźnich i sąsiadów? Czy wie może pan albo pan, co o was mówi wasze otoczenie? Może ludzie powtarzają o nas jeszcze gorsze rzeczy, niż mówili o tej nieszczęsnej kobiecie. Żadna nienaganność i zacność nie jest dla zohydzającego plotkarza puklerzem dość mocnym. Oskarżenie nie ominęło ani jednego świadka, który miał ochotę potępić bezbronną kobietę.
— Zastrzegam się przeciwko temu, aby tutaj byli obrażani świadkowie! — woła prokurator.
— Tak, to niewłaściwe — mówi przewodniczący sądu. — Proszę, by się to nie powtórzyło.
Ujmujący pan kłania się żwawo i uprzejmie. — Słucham pana... Byli tu przesłuchani wszyscy świadkowie, którzy mieli coś do powiedzenia przeciwko Polanie Hordubalowej, ale sąd zapomniał wezwać jednego świadka, znającego tę kobietę, powiedziałbym, koronnego świadka w tej sprawie. Świadkiem tym jest zamordowany Juraj Hordubal.
Elegancki pan wymachuje kartą papieru.
— Panowie sędziowie przysięgli, na dziesięć dni przed śmiercią swoją Juraj Hordubal, gazda z Krywej, polecił spisać swój testament. A w tym testamencie, jakby przeczuł, że jego głos stanie się potrzebny, kazał napisać (młody adwokat odczytuje tekst podniesionym i wzruszonym głosem) co następuje: — Wszelkie mienie swoje, ruchome i nieruchome, przekazuję żonie swojej, Polanie, z domu Durkotównie, za jej wierność i miłość małżeńską! — Taki jest testament Juraja Hordubala, takie jest jego świadectwo. Słyszeliśmy tu zeznania pasterza Misia, że gazda Hordubal kazał wam powiedzieć, iż Polana była dobrą i wierną żoną. Byłem — przyznam się, zaskoczony zeznaniem Misia. Brzmiało mi ono w uszach jak głos zza grobu. A tu oto macie świadectwo pisane, świadectwo jedynego człowieka, który Polanę naprawdę znał. Parobek Manya miał się chwalić swej siostrze, że utrzymywał stosunki poufałe z gaździną. Tak wygląda słowo parobka, a tak znowu (ręką uderza w dokument) słowo małżonka zaślubionego przed Bogiem. Panowie sędziowie, od was tylko zależy, któremu z tych dwóch dacie wiarę.
Młody adwokat w zamyśleniu pochyla głowę.
— Jeśli tym samym rozwiewa się oskarżenie mej klientki o cudzołóstwo, to znikają również przypisywane jej bodźce i motywy pozbycia się męża. Powiecie mi, że znajduje się w ósmym miesięcu ciąży, ale ja mógłbym wam przytoczyć niezliczone przykłady z dzieł najznakomitszych lekarzy, jak dalece mylne bywa zdanie przy określaniu stopnia ciąży. — I bystry mecenasik szybko wylicza imiona i poglądy znakomitości lekarskich. Doświadczony adwokat Manyi potrząsa głową: niepotrzebnie zepsuł efekt, bo przysięgli sędziowie nie lubią argumentów naukowych, ale to z tym testamentem było bardzo zgrabne. — Wyobraźcie sobie, panowie sędziowie, że skażecie Polanę Hordubalową i że dziecię Juraja Hordubala urodzi się w więziennej celi, napiętnowane od pierwszej chwili życia jako dziecko cudzołożnicy. Na wszystko, co nam jest święte, przestrzegam was, panowie sędziowie: nie dopuśćcie się omyłki sądowej na dziecku nie narodzonym jeszcze!
Zgrabny mecenasik siada i pachnącą chusteczką ociera czoło.
— Winszuję, panie kolego — szepcze mu do ucha stary palestrant — świetnie, świetnie!
Ale w tej chwili powstaje prokurator, aby zareplikować. Jest czerwony i ręce mu się trzęsą.
— Jak dziecko, to dziecko! — zaczyna bezpośrednio, głosem zachrypłym. — Pan obrońca słyszał, jak tu zeznawało dziecko Juraja Hordubala, Hafia. Jej zeznań, mam nadzieję! — uderza pięścią w stół — nie nazwie pan oszczerstwem. (Elegancki mecenas pochyla głowę w ukłonie i wzrusza ramionami). Zresztą dziękuję panu, że przyniósł pan tu testament Juraja Hordubala. Jego jedynego nam tu tylko brakło. (Prokurator prostuje się, jakby rósł aż po sufit). Brakło nam tylko jego dla dopełnienia rysów charakterystycznych tej kobiety wprost demonicznej, która — która mając już przygotowany plan, jak zamordować dobrodusznego i poczciwego męża-słabeusza, potrafi jeszcze wymyślić taki ostatni, wyrafinowany punkt swego zamachu: zmusić biedaka, żeby tylko jej i tylko jej wszystko zapisał, a prócz tego, aby jej wydał coś w rodzaju moralnego alibi za jej — — — wierność i miłość małżeńską! I poczciwiec idzie i czyni, co mu każą, aby jeden grosz nie przypadł małej Hafii, lecz wszystko jej, tej Jezabeli, iżby mogła sobie opłacać kochanków i tarzać się w grzechu swoim — — — Prokurator dusi się wprost od namiętnego rozgoryczenia. To już nie jest proces, ale naprawdę sąd boży, sąd nad grzechami świata. Słychać, jak ciężko, z trudem oddycha prosty lud zebrany w sądzie. — I nagle na sprawę Juraja Hordubala pada snop ostrego światła. Ta sama cyniczna, wyrachowana, zimna wola, która potrafiła opanować rękę niepiśmiennego Juraja, iżby ręka ta skreśliła trzy krzyżyki pod tym straszliwym i oskarżycielskim testamentem, ta sama straszliwa wola, panowie, kierowała ręką Szczepana Manyi — mordercy. Ten mały gigolo wiejski był nie tylko narzędziem zaspokajania jej chuci cudzołożnych, lecz stał się też narzędziem mordu. Ta kobieta wszystkiemu winna — krzyczy prokurator i wskazuje na nią gestem potężnym. Ten testament oskarża ją, bo tylko szatan mógł wymyślić drwinę tak piekielną: za jej wierność i miłość małżeńską! Jezabelo Hordubalowa, przyznajecie się wreszcie, żeście zamordowała Juraja Hordubala?
Polana wstaje, blada i sina, zniekształcona ciążą, i bezgłośnie porusza ustami.
— Nic im nie mówcie, gaździno! — ozwały się słowa szorstkie i śpieszne! — Powiem im sam!
Szczepan Manya stoi z grymasem uśmiechu na ustach, świadczącym o wielkim wysiłku duszy. Wys — — — wysoki sądzie — jąka się i nagle wybucha niepowstrzymanym łkaniem.
Prokurator, zaskoczony, pochyla się w ukłonie w stronę Manyi:
— Proszę się uspokoić, Szczepanie Manyo! Sąd chętnie was wysłucha.
— To ja — — — to ja! — szlocha Szczepan. — Ja — ja chciałem się na nim tylko zemścić — — — za to — za to — — — że mnie wyrzucił przez płot — i ludzie się śmieli! Nie mogłem spać — — — musiałem to zrobić — musiałem — — — zemścić się — — — Dlatego poszedłem — — —
— Gaździna otworzyła wam dom?
— Nie — gaździna — — — nie wiedziała — — — o niczym. — Ja wieczorem — — — nikt nie widział — — — gazda leżał w izbie — — — a ja na strych — — — schowałem się — — —
Biegl siedzący śród słuchaczy denerwuje się i daje Gelnajowi sujki w bok. — Przecie to nieprawda — sapie szeptem — na strych dostać się nie mógł, bo drzwi były zawalone kukurydzą! Ja tam byłem natychmiast z rana, panie Gelnaj! Zaraz im powiem — — —
— Siedzieć! — syczy Gelnaj i trzyma Biegla. — Ani mi się waż, ty wołku!
— A w nocy — jąka się Szczepan ocierając nos i oczy — w nocy zeszedłem na dół — do izby — — — gazda spał — a ja — — — tą igłą — — — nie chciała — — — nie — nie chciała wejść w niego — — — a on nie poruszył się — — — nie poruszył — — —
Szczepan się chwieje, dozorca podaje mu szklankę wody ze stołu przewodniczącego. Szczepan z wdzięcznością przyjmuje wodę, pije z głośnym glukaniem i ociera pot z czoła. — A potem — wyciąłem tę szybę — — — wziąłem gaździe pieniądze — — — żeby wyglądało tak — — — jakby to złodzieje — i nazad na strych — a okienkiem na dół. — — Szczepan odetchnął. — A potem zapukałem w okno — do gaździny — — — że idę po kapotę — — —
— Polano Hordubalowa, czy to prawda?
Polana wstaje, usta ma zaciśnięte. — Nieprawda. Nie zapukał.
— Gaździna o niczym nie wiedziała — miażdży Szczepan słowa. — I nieprawda, że się ze mną wdawała. Pewnego razu — tak, pewnego razu, chciałem ją przewrócić na słomę, ale się broniła i — nadeszła Hafia. A potem już nic — — — nic!
— Bardzo to ładnie, Szczepanie — mówi prokurator i pochyla się naprzód. — Ale jedno pytanie pozostawiałem dotychczas tylko dla siebie, gdyż nie było potrzebne. Polano Hordubalowa, czy to prawda, że przed tym oto Szczepanem miała pani kochanka, parobka Pawła Drewotę?
Polana westchnęła głośno, jakby stęknęła, podnosi rękę ku czołu, a dozorca wyprowadza ją, półomdlałą z sali.
— Przerywam posiedzenie sądu — oświadcza przewodniczący. — Wobec ujawnienia nowych okoliczności zawartych w przyznaniu się Szczepana Manyi, sąd uda się jutro na miejsce zbrodni.


∗             ∗

Biegl czeka na podwórku zagrody Hordubalów i spogląda na drogę, czy wysoki sąd jeszcze nie jedzie. Jadą już, jadą, wielmożni panowie. Biegl przybiera postawę żołnierską i salutuje, ludzie stoją za płotem na szosie i gapią się na zagrodę Hordubalów, jakby się miało objawić Bóg wie co. Wielki to dzień dla żandarma.
Biegl prowadzi wysoki sąd ku strychowi. Strych jest, wysoki sądzie, w takim samym stanie, w jakim znajdował się w dniu morderstwa. Nikt tam odtąd nie wchodził. Już wtedy były drzwi strychu zasypane kukurydzą, więc gdyby ktoś spróbował odepchnąć je, kukurydza wysypałaby się na schody. Biegl opiera się o drzwi, które poddają się nieco, a spod nich strumieniem spływają ziarna kukurydzy. — Proszę aby wysoki sąd zechciał pofatygować się na górę — grzecznie zaprasza Biegl. Na strychu jest wielka masa plonów zebranych na równinie, całe kupy kukurydzy. Chciałoby się leżeć w niej i tarzać się na niej. — To jest jedyne okienko. Więc tędy miał się Manya wydostać na dwór...
— Ależ to okienko zamknięte jest od wewnątrz — — ustala jeden z przysięgłych i rozgląda się z wielką powagą. — Jeśli od dnia morderstwa nikt tu nie był, to Manya nie mógł tędy wyskoczyć.
Oczywiście nie mógł. Oto na parapecie okienka od wielu lat stoją jakieś buteleczki i pudełka blaszane — czegóż ci chłopi nie przechowują! Gdyby Manya tędy przełaził, musiałby cały ten kram najprzód usunąć, nieprawdaż? Naturalnie, że musiałby to zrobić. A co znajduje się na dole, pod tym okienkiem?
— Na dole jest izba, w której Hordubal został zabity, a przed oknem jest ogródek. Proszę wysoki sąd, aby raczył udać się i tam. — Wysoki sąd z powagą przechodzi przez ogródek. Jedno z parterowych okien wyjęto; rama jest pusta. Tutaj, wysoki sądzie, był ów otwór wycięty w szybie. A tuż nad nami jest okienko, przez które miał Manya wyskoczyć. Badałem to miejsce bezpośrednio po morderstwie — mówi Biegl skromnie — ale tu, pod oknem, nie było ani jednego śladu. Widziałem tu tylko ten skopany zagonek, a było wtedy po deszczu.
Przewodniczący sądu kiwa głową z uznaniem. Jest jasne, że Szczepan kłamie. — Ale może jednak powinien pan był zajrzeć na strych?
Biegl prostuje się i uderza obcasem o obcas.
— Nie chciałem, panie prezesie, poruszyć tej zsypanej kukurydzy. Ale dla pewności zabiłem drzwi, prowadzące na strych, gwoździami, żeby się tam nikt nie mógł dostać. Dopiero dzisiaj rano te gwoździe wyjąłem. Do drzwi przymocowałem kawałek nitki.
— Doskonale, doskonale — pochwala zadowolony przewodniczący. — O wszystkim pan pomyślał, panie — — — panie — — —
Biegl wysuwa pierś naprzód. — Żandarmski aspirant Biegl.
Jeszcze jedno uprzejme skinienie. — Między nami mówiąc, nie ma wątpliwości, panowie, że Szczepan Manya kłamał. Ale skoro już tu jesteśmy, może interesowałoby panów zajrzeć także do izby.
Znad stołu dźwiga się wielki, barczysty, ociężały chłop. Jest właśnie pora obiadowa. — To jest, proszę państwa, Mechajł Hordubal, brat nieboszczyka. Gazduje tu tymczasowo.
Mechajł Hordubal kłania się wielmożnym panom bardzo nisko. — Oksenio, Hafio, żwawiej, podawajcie wielmożnym panom krzesła!
— Nie trzeba, gospodarzu, nie trzeba. A czemuż to nie kazaliście sobie wstawić nowego okna? Przecież jest chłodno.
— Na co nowe okno, wielmożni panowie? W sądzie jest stare, szkoda pieniędzy na nowe.
— No tak, hm. A tu widzę, że opiekujecie się Hafią. To mądre dziecko. Doglądajcież dobrze sieroty. A tu żona wasza, prawda?
— Prawda, wielmożny panie. Demetra Wariwodjuka Iwanów córka z Magurycy.
— Widzę, że wam się niedługo powiększy rodzina.
— Ano, jak Pan Bóg da, niech imię jego będzie pochwalone.
— A podoba się wam tu w Krywej?
— Podoba — prawi Mechajł i macha ręką. — Proszę pokornie, gdybym tak mógł wyjechać na robotę do Ameryki, wielmożni panowie.
— Jak Juraj?
— Tak, jak Jurka, Panie świeć nad jego duszą!
I gazda Mechajł odprowadza wielmożnych panów ku wrotom zagrody.


∗             ∗

Wysoki sąd wraca do miasta. Wio, koniki, wio, wieziecie wielkie zdarzenie! Cała wieś wygląda jak jasełka, całkiem jak jasełka.
Przewodniczący pochyla się ku prokuratorowi.
— Jeszcze nie tak późno, panie kolego. Moglibyśmy do wieczora zakończyć tę sprawę. Może nie będzie dzisiaj tyle przemówień, jak wczoraj — — —
Prokurator rumieni się z lekka. — Sam nie wiem, co się wczoraj ze mną stało. Przemawiałem, jakbym był w transie, nie jak urzędnik, ale jak mściciel. Po prostu chciało mi się kazać i grzmieć.
— Było tak, jakbyśmy siedzieli w kościele — mówi przewodniczący z powagą. — Wie pan, ci ludzie na sali wstrzymywali oddech. Dziwny naród. I ja to odczuwałem, że sądzimy coś cięższego od zbrodni, że sądzimy grzech... Chwała Bogu, dzisiaj będzie sala pusta. Nie ma już sensacji, wszystko pójdzie gładko.


∗             ∗

Poszło istotnie gładko. Na pytanie, czy Szczepan Manya winien jest zbrodni morderstwa z premedytacją, popełnionej na Juraju Hordubalu, przysięgli odpowiedzieli ośmioma glosami: tak, czterema: nie.
A na pytanie, czy Polana Hordubalowa winna jest zbrodni współudziału w morderstwie, odpowiedzieli wszystkimi dwunastu głosami: tak.
Na podstawie tego werdyktu przysięgłych sąd skazuje Szczepana Manyę na karę dożywotniego ciężkiego więzienia,
a Polanę z Durkotów Hordubalową na karę ciężkiego więzienia na przeciąg lat dwunastu.
Polana stoi jak bez ducha z głową podniesioną do góry. Szczepan Manya głośno szlocha.
— Wyprowadzić skazanych!


∗             ∗

Serce Juraja Hordubala gdzieś przepadło i nigdy nie zostało pochowane.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karel Čapek i tłumacza: Paweł Hulka-Laskowski.