Hiszpanija i Afryka/Hiszpanija/XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Hiszpanija
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1849
Druk S. Orgelbrand
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Leon Rogalski
Tytuł orygin. Impressions de voyage : de Paris à Cadix
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVI.
Jaen, dnia 26 Października 1846.

O Parador de la Costuera! o szacowne grono Manuelów, których nasz przyjaciel Achard tak dobrze odmalował i urozmaicił, i których ja starałem się odmalować i po nim urozmaicić. Oh! siedzibo tyle pożądana, której zimne izby wydały się tak mi temi, któréj chude pulardy wydały się tak delikatnemu Sławny Parador, któremu przyobiecałbym nieśmiertelność podobną téj, jaką Don Quichotte zjednał dla La Puerto Lapice, gdybym był Michałem Cervantes, Parador miał zaszczyt dać przytułek pod szopą na lewéj stronie wielkiego dziedzińca, sławnemu powozowi żółto-zielonemu, porysowanemu skałą u przepaści Villa-Mejor.
Niech wspomnienie o tobie utkwi w pamięci moich towarzyszy, podobnie jak utkwiło w mojéj.
Nie sądź, pani, że jest to jedno z owych wezwań poetyckich, przeznaczonych na rozpoczęcie pieśni jakiejś Iliady komicznéj. Nie zaiste, jest to wyrażenie uczucia wdzięczności, jakiego serce moje doświadcza potrzebę wynurzenia w jego względzie. W rzeczy saméj, jeżeli w pewnych chwilach przywiązujemy się do miejsc, w których cierpieliśmy, dla czegożbyśmy nie szanowali tych, w których odetchnęliśmy po cierpieniach.
Parador de la Costuera jedném jest z takich miejsc, bo nigdy podróżni nie weszli tutaj, tak wygłodzeni, tak znużeni, tak rozżarci jak my.
Dla tego też, pomimo owej pamiętnéj sceny nocnéj z dwóma mulnikami wędrującemi, w której karabin Deyisma odegrał tak chlubną rolę, i dał powód do szczegółów o naszém ludożerstwie, które obecnie są przedmiotem rozmów całego Aranjuez; pomimo kłótni mojéj z mayoralem żółto-zielonego powozu, kłótni w któréj godny alkad wykazał słuszność mojéj sprawy, sądem godnym króla Salomona; pomimo złocistego słońca fontanny pałacowéj, pomimo praczek z nad Tagu i statuj rococo przy moście, może nawet — cóż chcesz, pani, człowiek jest tak osobliwszém stworzeniem — może nawet z powodu tego wszystkiego, polubiłem prawie to smutne miasto Aranjuez, gdzieśmy znaleźli Parador de la Costuera, to jest chleb, wino, łóżka i zemstę.
Powiedziałem ci, pani, jakeśmy porzucili to wszystko, unoszeni galopem ośmiu mułów, i jakeśmy przygotowali się, ile bydź może najlepiéj do spania, gdyż noc poprzedzająca wcale nam nie przyniosła kontyngeosu snu potrzebnego wędrownikowi znużonemu.
No! pani, użal się nad nami; pomimo ostrożności tak dobrze przedsięwziętych, postanowioném było że spać nie będziemy.
W rzeczy saméj, nie wiedzieliśmy o jednéj rzeczy, że w Hiszpanii powozy nie puszczają się nocną porą w drogę, a raczéj puszczają się tylko od trzeciéj godziny rano, do godziny dziesiątéj wieczorem.
Wszyscy wyjechaliśmy byli w tę piękną krainę kłamstwa, którą nazywają snem, kiedy nas przebudziło nagle oznajmienie o noclegu i wieczerzy w Ocana.
Nazwisko mię uderzyło.
Przypomniałem że w dzieciństwie mojém widziałem ryciny grubym pędzlem kolorowane i przedstawiające Bitwę pod Ocana, wygraną czy przegraną, nie pamiętam dobrze, przez Najjaśniejszego króla i cesarza, czy też jednego z jego generałów. Na téj rycinie stało wojsko francuzkie, w jednym szeregu, i pociągnięte za jednym zamachem kolorem czarnym na bermyce, granatowym na mundury, białym na spodnie.
Co się tycze Hiszpanów, ci byli żółci.
Cesarz albo generał, wyciągał na piérwszym planie długą rękę uzbrojoną w długą szpadę albo pałasz, który leżąc na granatowym regimencie, wyglądał jak rożen osadzony zimorodkami nie oskubanemi.
W głębi, widać było sylwetkę miasta.
To miasto przypomniałem sobie doskonale, i cieszyło mnie że je rzeczywiście widziałem tylko w nocy.
Wszystkie te wspomnienia, przypominające mi dziecinne moje lata, słodkie gniazdko najpowabniejszych wspomnień, nie dopuściły mi zbyt szemrzeć na mayorala, co mię przebudził.
Z nami wysiadło z powozu trzech podróżnych, owiniętych aż po same oczy płaszczami i w nasuniętych na oczy kapeluszach.
— Wybornie! — rzekł Aleksander — oto trzech Almavivów w naturze; Giraud, bierz swoje ołówki.
— Rozweseląż te draby przy table d’hôte, — rzekł Boulanger. — Przecięż!!!
— Cicho! — rzekłem — wiecie że Almavivowie mówią po francuzku; a nawet pewną francuzczyzną, która warta jest drugéj.
Szliśmy milcząc w ślad za trzema podróżnemi, w kapeluszach i płaszczach.
Trzéj podróżni poprzedzili nas do izby, długiéj, zimnéj i nagiéj, w pośród któréj, a raczéj w któréj stół kolossalny, zdawał się czekać na stu podróżnych.
Prawda że nic zgoła nie było na stole, tylko talerze, noże, widelce, i karafki wodą napełnione, przeznaczone zapewne do odbijania światła chudéj lampki palącéj się śród téj olbrzymiéj plat-formy.
Zimno i głód uczuć się dawały, spojrzawszy na wielką izbę pustą i długi stół próżny.
Na nasze wkroczenie do sali, na hałas jaki ztąd wyniknął, pokazał się mosso.
Ubrany był w krótki frak koloru tabaki hiszpańskiéj i żółte spodnie; miał na głowie włosy biało-zielonawe.
Ponieważ nigdy nie widziałem włosów takiego koloru, wierzę przeto że to musiała bydź fantazyjna peruka.
Oprócz tego, pomarszczony był jak jednoroczna pomarańcza, i drżał na nogach, jak gdyby szedł na dwóch trzcinkach.
Co do wieku, niepodobna było zastosować żadnego do téj twarzy, z któréj Hoffmann niezawodnie, gdyby pokazała się jemu, zrobiłby jednę z najfantastyczniejszych swoich figur.
Wdzięcznym znakiem ręki skinął na nas, żebyśmy siadali do stołu.
— Oh! oh! — rzekli Giraud i Boulanger, których jako malarzy uderzyła natychmiast ta postać.
— Ah! ah! rzekł Aleksander.
— Panowie, panowie, — rzekłem pół-głosem, wierny odwiecznej mojéj roli pojednawcy — jesteśmy w prawdziwéj Hiszpanii. Nie śmiejmy się, proszę was, z rzeczy, jakie nam się zdają dziwnemi, a są bardzo naturalne; obrazilibyśmy krajowców, którzy jak mi się zdaje wielką przywiązują wagę do fraków koloru tabaki hiszpańskiéj i do żółtych spodni.
W éj chwili, jeden z Hiszpanów podniósł głowę, i spostrzegłszy mosso, rozśmiał się w glos.
— Patrz, Jocrisse, rzekł.
— Ah! dzień dobry, mój biedny Brunet — rzekł drugi; — przesiedliłeś się więc do Hiszpanii, wielki mężu!
— Zobaczycie — rzekł trzeci — że wkrótce wejdzie Potier, o którym myślą że umarł, porzuci on swój niewdzięczny kraj widząc tryumf „Skoczków na linie“.
Trzej Hiszpanie byli:
Piérwszy, Francuz, z ulicy Sainte-Appoline, podróżujący na rzecz domu handlowego przy ulicy Montmartre;
Drugi, Włoch, naturalizowany we Francyi;
A trzeci, Hiszpan, urodzony w Vaugiraud, który piérwszą odbywał podróż do Hiszpanii.
Znaleźliśmy przeto znajomych.
Z dziewięciu podróżnych, było nas siedmiu Francuzów, jeden trzy czwarte Francuza i jeden pół-Francuz.
Dla tego też w jednéj sekundzie z milczących, zamieniliśmy się w hałasujących, z ostrożnych w niedyskretnych.
Wyznać potrzeba, pani, obiad w Ocanna, tłumaczył tę zmianę.
Była zupa szafranowa, sztuka mięsa na dwie osoby, kurczę zmarłe na chorobę piersiową, w towarzystwie z prawéj strony półmiska garbansos, o których już miałem honor mówić, a z lewéj, półmiska szpinaku, o którym mówić nie będę.
Obiad kończył się jedną z tych sałat niepodobnych do wiary, które pływają w wodzie, jedynym środku łagodzącym zabijającą oliwę, co jak sądzę dla tego tylko tu mięszają żeby niedopuścić roślinożernym jéj pożywać.
Kiedy te wszystkie przedmioty zniknęły jak gdyby zdatne były do jedzenia, obróciłem się do mosso.
— Czy nie ma nic więcéj? zapytałem zepsutym hiszpańskim językiem.
Nada, sennores, nada! odpowiedział czystą kastylijską mową.
Co znaczyło, nic nie masz, panowie, zgoła nic.
— Ile należy za ten wyborny obiad? zapytał Francuz z ulicy Sainte-Appoline.
Tres pecettas, sennor, odpowiedział Jocrisse.
Co znaczyło w naszym języku trzy franki.
Zrobiłem uwagę, i ta uwaga ogólna stosuje się do wszystkich krajów które zwiedziłem, że niemasz obiadu droższego nad zły obiad, a nawet, nad obiad nieobecny.
Zapłaciliśmy.
— Do licha, zjadłbym jeszcze cokolwiek, rzekł Aleksander zapłaciwszy.
— Panowie — rzekł Francuz z ulicy Sainte-Appoline — mam w kieszeni powozu kaczkę, którą mój gospodarz w Madrycie, człowiek bardzo przezorny, wsunął mi w kieszeń w chwili kiedy się z nim żegnałem.
— A ja, panowie — rzekłem — mam na imperyale dyliżansu kosz. No, Giraud, po co mię trącasz nogą pod stołem.
— Mam, powiadam, kosz zawierający...
— Dobrze, — rzekł Giraud, — już zaczął. Długo potrwa kosz.
— Zawierający szynkę z Grenady, dwie faseczki masła z Presale, trzy butelki oliwy i butelkę octu, nie licząc salcesonów, oliwków i innego jadła. Giraud, mój przyjacielu, ty co jesteś kommissarzem generalnym żywności....
Giraud westchnął.
— Jeżeli nie chcesz pełnić swoich obowiązków — rzekłem; — poszlę Desbarolla.
— Nie! — krzyknął Giraud, — ja idę. Do licha! znam Desbarolla: tak jest roztargniony, że zje szynkę niosąc.
Desbarolles myślił o czém inném i nie odpowiedział na oskarżenie.
— A ja — rzekł podróżny z ulicy Sainte-Appoline — pójdę po moję kaczkę.
Oba wyszli, i w chwilę potem pokazali się, jeden niosąc kaczkę, drugi kosz.
Oh! — zawołaliśmy wszyscy razem, spostrzegłszy kaczkę — pieczona!
— Pieczona, powtórzył.
Trzeba ci powiedzieć, pani, że rożen jest narzędziem zupełnie nieznaném w Hiszpanii. Znajduje się wprawdzie w słowniku wyraz asador, służący na oznaczenie tego narzędzia, ale to nie dowodzi nie innego, tylko wielkiego bogactwa hiszpańskiego języka.
W Madrycie, ze słownikiem w ręku, chodziłem po wszystkich handlach żelaznych, ale nigdzie znaleźć nie mogłem asadora. — Trzech lub czterech kupców żelaza, uczeńszych od innych, znało tę rzecz z nazwiska. — Jeden z nich co podróżował i był w Bordeaux, przypomniał sobie że widział rożen.
— Ależ musiał bydź rożen u twojego gospodarza w Madrycie? zapytałem.
— Nie, ale była szpada, prawdziwa szpada Toledańska. Odwróciłem ją od pierwiastkowego przeznaczenia; nie sądzę żeby to ją poniżyło.
— Witajże nam szpado, witajże nam kaczko!
W jednéj chwili, nieszczęśliwa kaczka spożyta została.
— Teraz kolej na Giraud pokazać swoje zapasy.
Szynka, kiełbaski, masło, oliwa i ocet, dla których Giraud tak szlachetnie narażał swoje życie wieczorem w dniu katastrofy pod Villa-Mejor, pokazały się z kolei na stole przerażonym oczom mosso w żółtych spodniach.
Potém, po przyzwoitém użyciu, wszystko powróciło do kosza, a ten na dyliżans.
Potém zaprowadzono nas na deski zasłane, które służyć nam miały za łóżka.
Teraz, pozwól mi pani, powiedzieć bardzo serio że trafiło się nam, w chwili kiedyśmy mieli wśliznąć się pod prześcieradła, to co trafiło się biednemu Bonawenturze w „Niedogodnościach dyliżansu“.
Jocrisse pokazał się.
Pronto! pronto! sennores! rzekł.
Porque, pronto? zapytaliśmy się stangreta.
Para la diligencia de Grenada.
ciliśmy się do Maquet. Wiesz pani, że Maquet łączy do swoich obowiązków ekonoma, urząd wyłącznie utworzony dla niego, to jest pilnowania zegaru; on, jak muezzin obowiązany ogłaszać nam godzinę.
Spostrzegł czego oczekujemy od niego.
— Ba! — odpowiedział — nakręciłem mój zegarek; piérwsza godzina.
Mira! una hora, — rzekł Desbarolles.
Una hora y media! — odpowiedział okropny mosso, — Pronto! pronto! sennores!
— No, wstawajmy, — rzekłem smutno. — Przynajmniej tą razą zaśniemy spokojnie; pewni będziemy że nas nie obudzą.
— Doprawdy — rzekł Giraud ze swojego pokoju — nie będzie mi trudno wstać, bo jeszcze nie kładłem się.
— A cóż ty robiłeś?
— Czesałem się!
Trzeba ci powiedzieć, pani, że Giraud ma jednę słabość, to jest do swoich włosów. Długi czas nosił włosy krótko ostrzyżone, i w owéj epoce zdawało się że stracił zupełnie wszelką miłość własną w przedmiocie téj ozdoby. Ale od czasu wyjazdu z Paryża, pozwolił odrość swoim włosom, a te tak dalece korzystały z pozwolenia, że widząc je, zdawało się że nożyczki nigdy ich nie dotknęły. Ten wzrost tak szybki, obudził w Giraud jedyne uczucie próżności, jakie w nim postrzegałem; przepędza nad toaletą głowy swojéj jedne godzinę z rana i jedne wieczorem, oddziela pieniądze z massy na kupno pomady, i kradnie wszystkie grzebienie, jakie mu wpadną pod rękę.
W dziesięć minut potém, najopieszalsi byli na nogach, ja dałem przykład. W podróży, akuratność jest prawie cnotą, i mogę powiedzieć, na swoję pochwałę, że straszne pronto Hiszpanów, i nieubłagane fissa Arabów, nigdy nie zastały mnie spóźnionego.
Nagle, spostrzegliśmy Maquet wracającego z gniewem i oburzeniem; jego włosy zwykle odrzucone w tył, jak sławny Gibus Desbarolla, były jak powiada matka Hamleta, żyjące i stały na jego głowie.
— Co takiego? zapytaliśmy trzy razy, nie mogąc otrzymać odpowiedzi.
— Oto jest — odpowiedział nakoniec — że muły nie są zaprzężone, że dyliżans, jak nieboszczyk Endymion, spoczywa śród dziedzińca przy blasku księżyca, że ani mayoral, ani zagal nie wstali, i że to co nas spotkało, jest znowu konceptem tego piekielnego łotra Jocrisse.
Uszy mu obetnę — rzekł majestatycznie Desbarolles, otwierając swoję navaja.
— Obetnij — rzekł Giraud — obetnij!
Desbarolles, myślił że rzucimy się na niego aby go zatrzymać. Omylił się. Wezwany przez Giraud o uiszczenie pogróżki, wyjśdź musiał.
W dziesięć minut potém, pokazał się znowu, navaja powróciła do pochwy, a w rękach jego nie było ani śladu uszu.
Szukał nadaremno: żartobliwy staruszek położył się w jakiemś Pandoemonium, niewidzialnem oku podróżnego, i spał zapewne o téj godzinie snem jaki łotry wykraśdź potrafili sprawiedliwemu.
Gdym tutaj przybył, wytłumaczono mi taktykę lokai przy oberżach hiszpańskich, taktykę, jaka powiedzieć trzeba, nie była szczególnie właściwą mosso w żółtych spodniach.
Oto jest taktyka.
Podróżni, po wieczerzy, idą na spoczynek o godzinie jedenastéj.
Wyjeżdżać mają o godzinie trzeciéj.
Żeby ich obudzić o trzech kwadransach na trzecią, — proszę uważać dobrze, — potrzeba żeby mosso, bądź w spodniach żółtych, bądź w spodniach innego koloru, bądź nawet w pantalonach, wstał o dwadzieścia pięć minut na trzecią.
— Zgadzasz się pani na to, nie prawdaż?
Lokaj zaś dla wzięcia się do usług, musi wstać zupełnie o godzinie piątéj.
Odbywa on robotę na jutro, od godziny jedenastéj do północy. O północy budzi podróżnych; obudziwszy zaś podróżnych, idzie spać na poddasze w nieznajomym zakątku, gdzie zgryzota sumienia może go ściga, ale podróżny dosięgnąć go tam nie może.
Tym sposobem pozostaje mu pięć godzin odpoczynku, nadto godzina, którą wygrał wykonywając wieczorem robotę poranną: ogółem sześć godzin.
— To dosyć dowcipne, nieprawdaż?
— Ale, powiesz mi pani, złorzeczenia podróżnych obudzić go muszą.
— Nie, pani, bo jeszcze nie zasnął, a one go ukołyszą na sen. Przytém, jak to dobrze tłumaczy Desbarolles, podróżni w Hiszpanii, są po większéj części Niemcy, Anglicy lub Francuzi; przeklinają w rodowitym języku, a mosso nie rozumie.
Rzuciliśmy się w zupełném ubraniu, jedni na łóżka, drudzy na krzesła, inni na maty: ci ostatni byli sybarytami naszéj gromady.
O trzech kwadransach na trzecią, porzuciwszy sen, wsiedliśmy do dyliżansu, i opuściliśmy oberżę w Ocana.
Przed odjazdem, dziewczyna podała nam czokoladę. Ta pociecha na millimetr ogrzała nas, ale nie pocieszyła.
Jechaliśmy potém, ciągle galopem ośmiu mułów.
Ta szybkość jazdy byłaby wynagrodzeniem, gdyby nie była zmartwieniem.
W rzeczy saméj, szybkość, ta rozkosz podróży, jest rozkoszą tylko na drogach dobrze utrzymanych. Dla przekonania cię, pani, że powóz nie może sprawić rozkoszy w Hiszpanii, winienem ci opisać drogi hiszpańskie, karety jeżdżące po nich, i kierunek tychże.
W promieniu dziesięciu do piętnastu mil francuzkich w okolicach Madrytu, śpieszmy im oddać tę sprawiedliwość, drogi są zdatne do jazdy: — z wyjątkiem wszakże dni, kiedy deszcze rozmoczą ziemię, dni w których ona popęka od słońca; nakoniec kiedy pracują około naprawy tychże dróg.
Tak więc, widziałaś pani dobrze, i oddasz mi tę sprawiedliwość, zdając sobie sprawę z wycieczki naszej do Alameda, nie wspomniałem ani słowa o drodze. Musiała więc bydź dobra, ponieważ nic o niéj nie mówiłem. Wiesz pani, że się nie mówi o dobrych rzeczach. Przyjechaliśmy do Alameda extra-pocztą, i w ciągu dwóch mil jazdy tam i dwóch mil powrotu, ani jedno stuknięcie, ani jedno kołysanie się nawet, nie zagroziło niebezpieczeństwem szanownym dniom naszym.
Ale zacząwszy od Aranjuez, — właśnie jest dziesięć mil francuzkich od Aranjuez do Madrytu; — ale zacząwszy od Aranjuez, ponieważ wiadomo, że ani król, ani królowa, nie pomyślą nigdy jechać daléj, jak do Aranjuez, dróżnik polega na pobłażaniu nadzorcy.
Ah! pani, jedyną emeryturą jakiéj pragnę na stare moje lata, jest obowiązek dróżnika w Hiszpanii.
Dróżnikiem w Hiszpanii jest człowiek, którego powinnością jest, owiniętemu w wielki płaszcz, przypatrywać się podróżnym.
Nic zaś nie masz hardziéj malowniczego, nad przypatrywanie się podróżnym w Hiszpanii, jednym w dyliżansach, drugim na koniu, innym na mułach, innym pieszo. Wszyscy zaś są w kostiumach, i postawy odmiennéj.
W wolnych chwilach, i kiedy nieprzygląda się podróżnym, drożnik przynosi z pobliskich pól, w miejsca gdzie droga popsuta, pewną liczbę zawsze oznaczoną kamieni pewnéj wielkości w koszyku z sitowia.
Sądzę, że według statutów zaprowadzonych między dróżnikami, liczba tych kamieni przewyższać nie może tuzina, a wielkość wielkości jaja.
Ztąd wynika, że jeżeli jama wymaga stu koszyków, obejmujących każdy tuzin kamieni wielkości jaja, licząc po dziesięć koszyków kamieni na jeden dzień, właśnie potrzeba dziesięciu dni na zatkanie jamy.
Licząc cztery powozy na dzień, dwa idące tam, dwa powracające nazad, czterdzieści przypadków zagrażać będzie w ciągu dziesięciu dni.
Dzięki szybkości jazdy, która nie daje czasu powozowi przechylić się, rzadko trafia się przypadek. Tylko djabeł nic na tém nie traci, wstrząśnienie jakiegobyśmy doznali przewracając się, doświadczamy prostując się; koło trąca się o drugi bok jamy, i powóz podskakuje, opada, znowu podskakuje, aż dopóki nie stanie na równéj ziemi i na czterech swoich kołach.
Teraz przypatrz się pani podróżnym.
Pojmujesz pani, że podróżni, w chwili kiedy ta jama, zasypana w czwartéj części, w połowie, w trzech czwartych, przedstawi się, podróżni śpią, rozmawiają, lub pociągają się, w najdoskonalszém bezpieczeństwie; ich muszkuły są rozciągnięte, odpoczywają źle czy dobrze na poduszkach, miękkich, wygodnych, kołysanych prędkością biegu i tą rozkoszą szybkości, dla któréj, jakeś mi się pani przyznała, nie jesteś obojętną. Nagle, potrącenie. Podróżni, karabiny, worki do drogi, skaczą w górę, potłuczeni, pognieceni jedni przez drugich; potém, po trzech łub czterech podskokach, wszystko to spada w większéj liczbie cząstek, niżeli przy podskoku.
Licz pani dziesięć takich wybojów na każdą milę hiszpańską, a jeśli by nam kto zaprzeczał téj liczby, zwróćmy się na kamienie jeszcze niepotłuczone młotem dróżnika, na łożyska rzek które przejeżdżamy, na drzewa ścięte które przeskakujemy, i zamiast dziesięciu miejsc do złamania szyi, mieć będziemy trzydzieści.
Prawda, że jadąc kłusem, mayoral oszczędzi swoim podróżnym tych wszystkich skoków i podskoków; ale pocztylion hiszpański słynie z tego, iż pędzi ile tchu wystarczy, i nie chce stracić swojéj opinii, tak dalece że drzewa uciekają, domy ulatują, horyzonty biegą równolegle z powozem, jak fantastyczne banderolle; że po szarych polach następują góry sine, po sinych górach inne pola opasane górami białemi, wspaniałe kobierce fioletowego axamitu, na których śnieg wysypuje duże pręgi srebrzyste, jak to czyni pogrzebowa etykieta królów na żałobnych płaszczach w Saint-Denis.
Surowa to kraina la Manche, z jałowemi stepami, w pośród których przebudziliśmy się. Ileż Don Quichotte przyczynił cierpień biednemu Sancho, na tych piaskach ruchomych, kiedy cztery nogi osła niknęły aż pod golenie, w ruchomych i palących głębokościach, i kiedy miękkiego sera, tak wysoce cenionego od godnego giermka, zabrakło na orzeźwienie dwóch bohaterskich awanturników.
I myślę o Don Quichocie, o którym zresztą myślę często, ponieważ wczora rano jechaliśmy przez Teinbleque, którego wietrzne młyny zdają się wyzywać po drugi raz kochanka pięknéj Dulcynei; ponieważ zatrzymaliśmy się na śniadanie w vencic Quexada, któréj nazwisko nosił bohater Cervantesa; ponieważ wreszcie jedliśmy obiad w Puerto Lapice, to jest w sławnéj oberży, gdzie król rycerzy błędnych, spotkał dwie piękne osoby, które wziął za panny, a które, Bogu dzięki, wcale niemi nie były.
Ma się rozumieć że zwiedziliśmy podwórze, gdzie godny paladyn czuwał w nocy pod bronią, i podczas czuwania, rozbił głowę mulnikowi, co przyszedł do studni po wodę dla koni.
Doprawdy, my także moglibyśmy się pomylić jak Don Quichotte, ponieważ oberża Puerto Lapice, zawsze jest przeznaczona dla ładnych dziewcząt. Dwie prześliczne twarze powitały nas z uśmiechem, a była to tylko próbka tych, jakie nas jeszcze czekały.
Gospodarz domu miał jedenaście córek. Giraud, pożywając niezłe śniadanie, odrysował dwie, które naprzód nas spotkały, jedna miała imię Concha, druga Dolores.
Puerta Lapice jest wąwóz dosyć malowniczy, pomiędzy dwoma łańcuchami gór. Co się tycze venty Quexada, jest to pewny rodzaj zamku, prawie w ruinach, zamku hiszpańskiego jeżeli nim był, którego dwie narożne wieżyczki, wyszczerbione są zębem czasu, a główny jego gmach otwierają jedne drzwi jako melancholiczne oko, na dziedziniec pełen śmieci i słomy jęczmiennéj.
W wieżyczkach, a raczéj w połowie wieżyczek, bo czas co wygryzł boki, spożył także i wierzchołek, w połowie tych wieżyczek, widać jeszcze strzelnice.
Niestety! waleczny Don Quexada nie więcéj się lękał napaści rozbójników i Maurów, niżeli nowożytni mieszkańcy lękają się krystynistów i karlistów; i wiek za wiek, doprawdy, strzelnice dawne warte są teraźniejszych.
Przeliczyłem dwa okna w vencie Quexada. Zapowiadają one piérwsze piętro. Trzy inne otwory malowniczo rozproszone, oświecają dolną salę. — Czwarte wychodzi na mały pokoik, może ten gdzie była biblioteka rycerska, którą poczciwy proboszcz spalił, bez większego miłosierdzia, jak Kalif Omar względem biblioteki Aleksandryjskiéj.
Ale, powiesz mi, pani, że ja wierzę w bytność Don Quichotta, i że nieprzypuszczam wraz z całym światem, że jest to utwór idealny? Ha! kto wie! — Wiele moich osób, które mają za utwór mojéj wyobraźni, mówiły, myśliły, żyły, mówią, myślą i żyją jeszcze. I Cervantes może znał Don Quichotta, jak ja znałem Antony i Monte-Christo.
Jedząc śniadanie — było nam zimno kiedyśmy jedli śniadanie — przypomnieliśmy sobie że przededrzwiami jest wielki plac oświecony słońcem. Po śniadaniu więc, pobiegliśmy ku drzwiom żeby się ogrzać w tém miejscu.
Ale zagal siedział już na siodle, ale mayoral siedział na kozłach, musieliśmy wsiąśdź w dyliżans i jechać, cośmy uczynili żegnając się najuprzejmiéj z jedenastą córkami naszego gospodarza, które przyjmowały pożegnanie z godnością jedenastu księżniczek z Tysiąca nocy i jednéj.
Ale w miarę tego jak jechaliśmy, równiny stawały się mniéj jałowe, horyzont mniej palący. Możnaby rzec, że tam za górą, czuć już piękną i wesołą Andaluzyę, z kastanijetami w ręku, z wieńcem kwiatów na głowie.
Wkrótce w rzeczy saméj, równiny przybierały weselszą postać i w pewnych miejscach okazywały się nam, jak gdyby okryte były jedwabną tkaniną; kiedyśmy się wychylali przez drzwiczki żeby widzieć odblask na ziemi, przechodziły one z barwy opalu do bzu fijałkowego, najdelikatniejszéj i najbardziéj harmonijnéj powierzchowności.
Jesteśmy bowiem w krainie szafranu. Te różowe jeziora, są to jeziora kwiatów; te jeziora kwiatów, są bogactwem równiny, a zarazem jéj ozdobą; jeszcze kilka obrotów kół, a wjedziemy do ślicznego miasteczka Manzanares.
Co za obfitość życia w tych ludach Południowych, co za gwar nieprzerwany pieśni, co za brzęk ustawiczny gitar! Każda sala dolna w domu pełna jest dziewcząt, obrywających kwiat szafranowy, z którego wyrywały słupki, kupy liści, koloru malwy zaścielają podłogę, gromadzą się koło ścian i podnoszą jeszcze mocną karnacyę robotnic; na tém tle delikatném, odbijają ich włosy aż granatowe od wielkiéj czarności, ich duże axamitne oczy, ognisty rumieniec jagód, i matowa białość czoła.
Przez całą godzinę patrzyliśmy na te drobne ręce, szybko igrające z kielichem kwiatów.
W ciągu téj godziny, wchodziliśmy do dziesięcin lub dwunastu domów; za każdą razą kiedyśmy weszli i tłumacz Desbarolles oświadczał nasze komplementa, zaczynały się śmiechy, od cichego do najwznioślejszych tonów gammy; ale w tych śmiechach nic zgoła nieprzyjaznego, tylko wesołość młodych dziewcząt; a przytém tak łatwo się przebacza pięknym usteczkom, które śmieją się, i śmiejąc się pokazują śliczne ząbki.
Do tych śmiechów łączyły się dowcipne słówka, żarciki, andaluzady, jak tam powiadają. Było to bardzo naturalne: byliśmy Francuzi; to jest należeliśmy do nieszczęśliwego narodu, który Hiszpanie uważają za najśmieszniejszy ze wszystkich narodów. Hiszpanie, znaleźli środek żartowania z nas. Cóż pani chcesz, to dowodzi że jesteśmy mniéj złośliwi niżeli Hiszpanie, my co jednak utworzyliśmy wodewil.
Manzanares przedstawił nam jeszcze inny rodzaj widowiska, to jest improwizacyi. Improwizacja obrała sobie mieszkanie na placu miasta Manzanares.
Pokazała się nam pod postacią biednéj ociemniałéj od lat trzydziestu do trzydziestu pięciu, która śmieléj zaczepia swoich słuchaczów, niżeli gdyby miała wzrok, i szlachetnie rozdziela komplementa najkwiecistsze. Mówi zarówno po hiszpańsku jak po łacinie; nie do mnie należy sądzić o jéj hiszpańskim języku, ale śmiem powiedzieć że jéj łacina nie jest bez zarzutu.
Straciliśmy, a raczéj zyskaliśmy, wiele czasu na przypatrywaniu się ładnym dziewczętom w Manzanares. Mayoral znalazł nas na placu w chwili kiedy Giraud zaczynał rysować ten plac, i wezwał nas żebyśmy szli.
Musieliśmy bydź posłuszni; nic nie masz poważniejszego nad wezwanie mayorala; przy tém, improwizatorka, która nas ścigała wierszami łacińsko-kastylskiemi, łagodziła smutek z odjazdu.
Jeżeli pani zechcesz widziéć śliczny rysunek tego małego placu, nie żądaj go od Giraud, który nie miał czasu go skończyć, ale od Dauzats, co go skończył. Dauzats otworzy ci swoje kartony, a skorzystasz z tego żeby widziéć przecudne rzeczy, jakie przywiózł z różnych swoich podróży po miejscach, które my przebiegamy.
Żegnam cię, pani, mayoral zapowiada nam że miéć będziemy nocleg w Val de Pennas. Tym lepiéj! pić będziemy wreszcie na jego własnéj ziemi, sławne wino, którego nazwisko tak mile głaszcze uszy hiszpańskie.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Leon Rogalski.