Historynka/Rozdział XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Historynka
Wydawca Wydawnictwo J. Przeworskiego
Data wyd. 1936
Druk Zakłady Graficzne B. Wierzbicki i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Janina Zawisza-Krasucka
Tytuł orygin. The Story Girl
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XV
NIEPOSŁUSZNY BRAT.

Rano Dan czuł się już całkiem dobrze, chociaż był bardzo blady i osłabiony. Chciał wstać z łóżka, lecz Celinka kategorycznie temu zaprotestowała. Na szczęście Fela nie zabrała na ten temat głosu, więc Dan posłusznie w łóżku pozostał. Celinka przynosiła mu nagórę jedzenie, i przeczytała nawet kilka ustępów z książki Henry’ego, aby się Danowi tylko nie nudziło. Historynka przyszła na górę, aby mu opowiedzieć kilka ciekawych bajek, a Sara Ray przyniosła mu trochę puddingu, który sama przyrządziła. Intencje Sary pod tym względem były najlepsze, pudding jednak Dan oddał Paddy’emu, który ustawicznie siedział przy łóżku, pragnąc rozerwać Dana swojem pełnem zadowolenia kociem mruczeniem.
— Czyż on nie jest sympatyczny? — cieszył się Dan. — Wie, że jestem chory i zachowuje się zupełnie, jak człowiek. Nigdy dotychczas nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi.
Feliks, Piotrek i ja pomagaliśmy tego dnia wujowi Rogerowi przy jakiejś ciesielskiej robocie, Fela zaś wzięła się do sprzątania pokojów, co zawsze sprawiało jej niezwykłą przyjemność. Dopiero wieczorem byliśmy wszyscy wolni i zebraliśmy się na trawniku w sadzie, w alei Wuja Stefana. Szczególnie w sierpniu sad był wyjątkowo piękny, przepojony wonią dojrzewających jabłek, bardziej cienisty i tchnący dziwną tajemniczością. Poprzez gałęzie drzew spoglądaliśmy na wierzchołki dalekich pagórków pokrytych zielenią i na pola ozłocone promieniami zachodzącego słońca. Liście szumiące nad naszemi głowami tworzyły jakby sklepienie i nie istniało chyba nic takiego na świecie, coby nas mogło wywabić teraz z sadu, coby nas mogło pokusić do przerwania przyjemnej wieczornej gawędy. W bajce, którą nam opowiadała Historynka było więcej królewiczów, niż porzeczek na krzewach i więcej królowych, niż jaskrów na łące. Zastanawialiśmy nad tem, jakby to było, gdyby któreś z nas zostało nagle królem. Piotrek oświadczył, że stanowisko któla nie jest zbytnio przyjemne, bo trzeba ciągle dźwigać koronę na głowie.
— Ależ królowie korony nie noszą, — oburzyła się Historynka. — Może kiedyś nosili, teraz jednak noszą najzwyklejsze kapelusze. Korony używane są tylko na specjalne uroczystości. Królowie wyglądają zupełnie taksamo, jak zwykli ludzie, przynajmniej tak ich widziałam na fotografjach.
— Ja także wątpię, czy przyjemnie być królem, — odezwała się Celinka, — ale jednak chciałabym zobaczyć jakąś królową. Właśnie na naszej Wyspie jest to niewygodne, że nigdy nie ma się okazji zobaczenia takich wysokich osobistości.
— Książę Walji był raz w Charlottetown, — rzekł Piotrek. — Ciotka Janet widziała go nawet zbliska.
— Ale to było jeszcze przed naszem urodzeniem, a po raz drugi może się coś podobnego zdarzyć po naszej śmierci, — zawołała Celinka z niezwykłym u niej pesymizmem.
— Mam wrażenie, że dawniej więcej było królów i królowych, — rzekła Historynka, — bo dzisiaj jest ich szalenie mało. W naszym kraju przynajmniej niema króla nawet na lekarstwo. Może zobaczę kiedyś jakiegoś króla, jak pojadę do Europy.
Tak, Historynce napewno przeznaczone było stanąć przed obliczem króla i może czekał ją nawet zaszczyt rozmawiania z monarchą. Nie wiedzieliśmy jednak o tem wówczas, siedząc w starym sadzie Kingów. Nie wyobrażaliśmy sobie nawet, aby jej marzenia pod tym względem miały się kiedykolwiek spełnić.
— A czy królowa może robić, co jej się podoba? — pytała Sara Ray.
— Teraz nie, — odpowiedziała Historynka.
— To uważam, że wcale nie należy marzyć o tem, aby zostać kiedyś królową, — oświadczyła Sara.
— W obecnych czasach król także nie może robić, co mu się podoba, — rzekł Feliks. — Jeżeli nawet czasami wyłamie się z pod prawa i uczyni coś takiego, co nie podoba się poddanym, posłowie parlamentu gotowi zaraz obrzucić go błotem.
— Czyż „obrzucić błotem“ to nie jest cudowne wyrażenie? — zawołała nagle Historynka. — Takie dosadne. Obrzucić błotem!
Istotnie w ustach Historynki każde wyrażenie nabierało specjalnego uroku. Jestem pewien, że nawet król nie miałby nic przeciwko „obrzuceniu błotem“, gdyby znał osobiście Historynkę.
— Wuj Roger powiada, że Marcinowa Forbes obrzucała swego męża błotem, — wtrąciła Fela. — Podobno Marcin nie miał jeszcze ani chwili spokoju od czasu, gdy się z nią ożenił.
— Bardzo mu tak dobrze, — zawołała Celinka z okrucieństwem.
Wszyscy spojrzeliśmy na nią. Powiedzenie to było absolutnie nie podobne do Celinki.
— Marcin Forbes, — wyjaśniła nam po chwili, — jest bratem tego strasznego człowieka z Summerside, który nazwał mnie „smarkatą“. Dwa lata temu przyjechał tutaj ze swoją żoną i ile razy zwrócił się do mnie, zawsze musiał powiedzieć „smarkata“. Wyobraźcie sobie! Nigdy w życiu tego mu nie zapomnę!
— Postępujesz nie po chrześćjańsku, — zgromiła ją surowo Fela.
— Nie dbam o to. A tybyś wybaczyła Jamesowi Forbesowi, gdyby cię nazwał smarkatą? — oburzała się Celinka.
— Znam pewną anegdotkę o dziadku Marcina Forbesa, — odezwała się Historynka. — Dawnemi czasy w kościele w Carlisle nie było chóru, tylko śpiewał zawsze sam organista. Wreszcie utworzono chór i w chórze tym Andrzej McPherson śpiewał basem. Stary pan Forbes nie chodził do kościoła od wielu lat, bo chory był na reumatyzm, lecz pierwszej niedzieli, kiedy chór miał śpiewać, postanowił pójść za wszelką cenę, bo pragnął koniecznie usłyszeć, jak się śpiewa basem. Po nabożeństwie dziadek King zapytał go, jak mu się chór podoba. Pan Forbes powiedział, że „owszem bardzo“, ale co do basu Andrzeja, to orzekł, że „to nie był wcale bas, tylko jakieś mruczenie“.
Byliśmy tak ubawieni tą anegdotą, że kompletnie tarzaliśmy się po trawie z wielkiej wesołości.
— Biedny Dan, — pożałowała brata Celinka. — Musi biedaczysko, leżeć sam w pokoju i nie może śmiać się razem z nami. Właściwie brzydko z naszej strony, że bawimy się tak doskonale, wiedząc o tem, że Dan jest chory i leży w łóżku.
— Gdyby nie jadł dzikich jagód, o co go prosiłam, napewno nie byłby chory, — rzekła Fela. — Zawsze trzeba cierpieć, gdy się postępuje niewłaściwie. Całe szczęście, że chociaż nie umarł!
— Przypomniałam sobie w tej chwili inną anegdotkę o starym księdzu Scocie, — rzekła Historynka. — Mówiłam wam już, że był ogromnie zły, gdy parafjanie zdecydowali, że powinien ustąpić. Największą pretensję miał do dwóch księży, którzy jego zdaniem, przyczynili się do tego wszystkiego. Pewnego razu jakiś przyjaciel pragnął go uspokoić i rzekł:
— „Trudno, trzeba się pogodzić z wolą Boga“.
— „Tutaj Bóg z tem wszystkiem nie ma nic wspólnego“, — zawołał stary ksiądz Scott. — „To wszystko jest robota tego podłego McCloskeya i djabła“.
— Nie powinnaś wspominać o... o djable, — zgorszyła się Fela.
— Powtarzam tylko słowa księdza Scotta.
— Ach, ksiądz może sobie o wszystkiem mówić, ale to nie wypada dla małych dziewczynek. Jeżeli chcesz już koniecznie wspominać o... o... nim, możesz powiedzieć „zły duch“. Mama przynajmniej tak zawsze mówi.
— „Wszystko to jest robota tego podłego McCloskeya i złego ducha“, — powtórzyła Historynka w zamyśleniu, jakby chcąc wypróbować, czy określenie to odniesie taki sam efekt. — Nie, to nie jest to samo, — zedecydowała.
— Nie wiem, czy to jest taki grzech, gdy się wymienia... tego... tę osobę podczas opowiadania anegdoty, — wtrąciła Celinka. — Tylko w potocznej rozmowie nie wolno takich rzeczy robić, bo wówczas to brzmi raczej jak przekleństwo.
— Znam jeszcze inną anegdotę o księdzu Scocie, — rzekła Historynka. — Wkrótce po ślubie żona księdza Scotta pewnego ranka nie zdążyła się ubrać, aby pójść z księdzem do kościoła, on zaś chcąc jej dać nauczkę, pojechał sam do kościoła, pragnąc, aby przyszła tam piechotą. Do kościoła było dość daleko, bo aż dwie mile, a upał tego dnia był okropny. Jednakże pani Scottowa zjawiła się tam po godzinie, całkiem spokojna i nawet uśmiechnięta. Uważam, że każda żona powinna tak postępować, gdy ma męża takiego, jak stary ksiądz Scott. Ale po kilku tygodniach właśnie ksiądz pewnej niedzieli zaspał i w żaden sposób do kościoła nie mógł zdążyć! Pani Scottowa chcąc mu odpłacić pięknem za nadobne, cichaczem wymknęła się z domu i do kościoła pojechała sama. Dnia tego był także straszny upał i ksiądz Scott przyszedł do kościoła piechotą, zmęczony i zdenerwowany. Wszedł na kazalnicę, pochylił się naprzód i spojrzał na żonę, siedzącą spokojnie w pierwszej ławce.
„Bardzo mądrze zrobiłaś“, — zawołał na cały głos, — „ale żeby mi się to drugi raz nie powtórzyło!“
Wybuchnęliśmy głośnym śmiechem i nagle ujrzeliśmy w alejce Pata, kroczącego majestatycznie z podwiniętym w górę ogonem. Tuż za nim szedł Dan zupełnie ubrany.

Szkic chłopca i kota, idących razem ścieżką w ogrodzie

— Więc jednak wstałeś? — zawołała z niepokojem Celinka.
— Owszem, wstałem, — odparł obojętnie Dan. — Okno było otwarte i nie mogłem dłużej wytrzymać, żeby słuchać, jak śmiejecie się tutaj beze mnie. Zresztą jestem już zupełnie zdrów i czuję się doskonale.
— Mam nadzieję, że miałeś wystarczającą nauczkę, Danie King, — rzekła Fela, przybierając jak zwykle swój protekcjonalny ton. — Tak prędko chyba o tem zapomnisz? Na drugi raz nie będziesz jadł dzikich jagód, jak ci się powie żebyś tego nie robił.
Dan nachylił się już, aby usiąść przy nas na trawie, lecz zamarł nagle w bezruchu, zmrożony słowami Feli. Wyprostował się i spojrzał z nienawiścią na siostrę. Potem zarumieniony z oburzenia, nie mówiąc ani słowa, odwrócił się i odszedł.
— Gotów znowu jakieś głupstwo popełnić, — zawołała Celinka. — Ach, Felu, dlaczego ty nigdy nie potrafisz się powstrzymać?
— Czyż ja mu coś takiego powiedziałam? — zdziwiła się Fela całkiem szczerze.
— Najokropniej jest wówczas, gdy bracia i siostry ciągle się z sobą kłócą, — westchnęła Celinka. — Cowanowie już nawet biją się z sobą, a ty i Dan też wkrótce zaczniecie.
— Lepiej byś głupstw nie gadała! — zgromiła ją Fela. — Dan zrobił się taki wrażliwy, że wogóle nie można do niego mówić. Powinien przeprosić nas to wszystko, co nam narobił wczoraj. Ale ty zawsze stajesz w jego obronie, Celinko.
— Właśnie, że nie!
— Właśnie, że tak! Nie masz do tego prawa, szczególnie teraz, kiedy mamy niema w domu. Ja tutaj zostałam na gospodarstwie.
— Ale niewiele umiałaś zrobić wczoraj, jak Dan zachorował, — uśmiechnął się Feliks złośliwie. Pamiętałem, że tego dnia przy podwieczorku Fela oświadczyła mu, że znowu utył, odpłacał się więc teraz pięknem za nadobne. — Wczoraj wolałaś żeby cię Celinka zastępowała.
— Czy ktoś cię pyta o to? — oburzyła się Fela.
— Słuchajcie, — wtrąciła się do sprzeczki Historynka, — nie powinniśmy się ciągle kłócić, bo jutro i tak będziemy tego żałowali. Poco sobie psuć cały dzień? Niech wszyscy teraz zamilkną i niech policzą do stu, zanim zaczną znowu mówić.
Zamilkliśmy wszyscy i zaczęliśmy liczyć do stu. Gdy Celinka skończyła, wstała i udała się na poszukiwanie Dana, pragnąc ukoić jego zranione uczucia. Fela zawołała za nią, aby powiedziała Danowi, że specjalnie dla niego zostawiła trochę wczorajszych ciasteczek z marmeladą. Feliks wyjął z kieszeni piękne rumiane jabłko, na które miał ogromny apetyt i podał je z kurtuazją Feli, a Historynka zaczęła opowiadać bajkę o zaczarowanej księżniczce mieszkającej w pałacu nad morzem; lecz niestety nie dowiedzieliśmy się końca tej bajki, bo gdy pierwsza gwiazda zajaśniała na niebie, ujrzeliśmy Celinkę biegnącą przez sad i załamującą w rozpaczy ręce.
— Ach, chodźcie, chodźcie prędko, — wołała zadyszana. — Dan znowu je dzikie jagody, żeby zrobić na złość Feli. Nie mogę mu w żaden sposób tego wyperswadować. Chodźcie, może wam to się uda!
Zerwaliśmy się z ziemi i pobiegliśmy w stronę domu. Na podwórzu ujrzeliśmy Dana idącego od strony lasu i zajadającego nieszczęsne jagody z widocznym apetytem.
— Danie King, czy masz zamiar popełnić samobójstwo? — zawołała Historynka.
— Słuchaj, Dan, — wtrąciłem, — nie powinieneś tego robić. Przypomnij sobie, jaki byłeś chory wczoraj i ile narobiłeś kłopotu wszystkim! Proszę cię, nie jedz więcej tych jagód.
— Dobrze, — odparł z uśmiechem Dan, — i tak już zjadłem dosyć. Mają zresztą smak wyśmienity. Przestałem już wierzyć, że to po tych jagodach zachorowałem.
Teraz jednak, kiedy pierwszy gniew mu minął, na twarzy jego odmalowało się przerażenie. Feli nie było z nami. Zastaliśmy ją w kuchni, rozpalającą ogień.
— Ed, nalej wody do imbryka i postaw na ogniu, — zwróciła się do mnie dziwnie zrezygnowanym głosem. — Jeżeli Dan ma po raz drugi zachorować, to bądźmy chociaż na to przygotowani. Chciałabym żeby już mama wreszcie wróciła, mam nadzieję, że nigdy już więcej nie wyjedzie. Danie King, czekaj, będziesz miał dopiero lanie.
— Gwiżdżę! Ja i tak nie będę chory, — zawołał Dan. — A jeżeli masz zamiar opowiadać bajki, Felicjo King, to i ja też znajdę coś do opowiedzenia. Mama ci powiedziała, żebyś używała jaknajmniej jajek podczas jej nieobecności, a ja widziałem ile jajek zmarnowałaś! Liczyłem dokładnie. Zajmuj się lepiej swojemi sprawami, szanowna pani.
— Ładnie ty mówisz do siostry wówczas, kiedy za godzinę możesz już nie żyć! — odcięła się Fela, a w oczach jej ukazały się łzy, częściowo z gniewu, częściowo z niepokoju o Dana.
Lecz po godzinie Dan żył jeszcze i był całkiem zdrowy. Oświadczył nam, że pragnie położyć się do łóżka. Położył się i zasnął natychmiast tak spokojnie, jakby żadnej trucizny nie miał w żołądku, Fela jednak postanowiła mieć na wszelki wypadek gorącą wodę, dopóki niebezpieczeństwo zupełnie nie minie. Nikt z nas nie kładł się spać, aby dotrzymać Feli towarzystwa. Siedzieliśmy wszyscy w kuchni, gdy wuj Roger wrócił do domu o jedenastej.
— Co, u licha, robicie o tej porze w nocy? — zawołał gniewnie. — Już od dwóch godzin powinniście spać. I poco palicie ten ogień, kiedy na dworze taki upał? Czyście poszaleli?
— To ze względu na Dana, — wytłumaczyła nieśmiało Fela. — Znowu dzisiaj jadł te jagody, więc jesteśmy pewni, że się rozchoruje. Dotychczas jeszcze jest zdrowy i śpi spokojnie.
— Czyż ten chłopak zwarjował? — oburzył się wuj Roger.
— To wszystko była wina Feli, — zawołała Celinka, która zawsze stawała po stronie Dana w każdej, choćby najgorszej sytuacji. — Powiedziała mu, że miał już dobrą nauczkę i że chyba nigdy nic takiego nie zrobi, czego mu ona zabrania. Dan rozgniewał się strasznie, poszedł i najadł się znowu dzikich jagód.
— Felicjo King, jak nie postarasz się zmienić swego postępowania, wyrośniesz na kobietę, która zmuszać będzie swego męża do pijaństwa, — oświadczył wuj Roger ze smutkiem.
— Skąd ja mogłam wiedzieć, że Dan popełni takie głupstwo? — jęczała Fela.
— Ale teraz wszyscy do łóżek! Będę szczęśliwy, jak już wasi rodzice wrócą. Biada takiemu kawalerowi, który musi się opiekować cudzemi dziećmi! Już mnie nikt nigdy do tego nie namówi. Felu, czy jest coś w śpiżarni do jedzenia?
Ostatnie zapytanie dopełniło jeszcze czarę goryczy. Fela zdołałaby wszystko wybaczyć wujowi Rogerowi, gdyby nie to właśnie. Zapytanie wuja Rogera było poprostu niewybaczalne. Wyznała mi całkiem szczerze, gdy szliśmy nagórę, że poprostu nienawidzi wuja Rogera. Czerwone jej usta drżały, a łzy zranionej dumy spływały po bladych policzkach. W słabym blasku świecy wyglądała wyjątkowo pięknie i uroczo. Otoczyłem ją ramieniem, pragnąc taką kuzynowską pieszczotą wyrazić całą swą sympatje.
— Nie zwracaj na niego uwagi, Felusiu, — rzekłem. — On jest przecież tylko dorosły.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: Janina Zawisza-Krasucka.