Strona:L. M. Montgomery - Historynka.djvu/161

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Marcin Forbes, — wyjaśniła nam po chwili, — jest bratem tego strasznego człowieka z Summerside, który nazwał mnie „smarkatą“. Dwa lata temu przyjechał tutaj ze swoją żoną i ile razy zwrócił się do mnie, zawsze musiał powiedzieć „smarkata“. Wyobraźcie sobie! Nigdy w życiu tego mu nie zapomnę!
— Postępujesz nie po chrześćjańsku, — zgromiła ją surowo Fela.
— Nie dbam o to. A tybyś wybaczyła Jamesowi Forbesowi, gdyby cię nazwał smarkatą? — oburzała się Celinka.
— Znam pewną anegdotkę o dziadku Marcina Forbesa, — odezwała się Historynka. — Dawnemi czasy w kościele w Carlisle nie było chóru, tylko śpiewał zawsze sam organista. Wreszcie utworzono chór i w chórze tym Andrzej McPherson śpiewał basem. Stary pan Forbes nie chodził do kościoła od wielu lat, bo chory był na reumatyzm, lecz pierwszej niedzieli, kiedy chór miał śpiewać, postanowił pójść za wszelką cenę, bo pragnął koniecznie usłyszeć, jak się śpiewa basem. Po nabożeństwie dziadek King zapytał go, jak mu się chór podoba. Pan Forbes powiedział, że „owszem bardzo“, ale co do basu Andrzeja, to orzekł, że „to nie był wcale bas, tylko jakieś mruczenie“.
Byliśmy tak ubawieni tą anegdotą, że kompletnie tarzaliśmy się po trawie z wielkiej wesołości.
— Biedny Dan, — pożałowała brata Celinka. — Musi biedaczysko, leżeć sam w pokoju i nie może śmiać się razem z nami. Właściwie brzydko z naszej strony, że bawimy się tak doskonale, wiedząc o tem, że Dan jest chory i leży w łóżku.
— Gdyby nie jadł dzikich jagód, o co go prosiłam, napewno nie byłby chory, — rzekła Fela. — Zawsze trzeba cierpieć, gdy się postępuje niewłaściwie. Całe szczęście, że chociaż nie umarł!