Przejdź do zawartości

Han z Islandyi/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Han z Islandyi
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca Biesiada Literacka
Data wyd. 1912
Druk Drukarnia Synów St. Niemiry
Miejsce wyd. Warszawa
Tytuł orygin. Han d’Islande
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


VIKTOR HUGO

HAN Z ISLANDYI
POWIEŚĆ HISTORYCZNA

TOM PIERWSZY

BIESIADA LITERACKA.




W drukarni Synów St. Niemiry, Warszawa, plac Warecki 4.



I.
— Czy widziałeś go? Kto go widział?
— Janie. — Któż więc? — Niewiadomo.
Sterne „Tristram Schandy“.

— Otóż do czego to prowadzi miłość, sąsiedzie Niels; biedna Guth Sterseu nie leżałaby na tym czarnym kamieniu, jak ryba morska, którą pozostawiły odpływające fale, gdyby zajmowała się tylko zbijaniem barki lub naprawianiem sieci swego ojca, naszego starego towarzysza. Niechaj Święty Usuph, rybak, pocieszy go w jego smutku.
— A jej narzeczony, Gili Stadt — odpowiedział głos ostry i drżący — ten piękny młodzieniec, którego obok niej widzicie, nie byłby tu napewno, gdyby, zamiast kochać się w Guth i szukać szczęścia w tych przeklętych kopalniach w Roeraas, przepędził młodość kołysząc swego brata pod okopconemi belkami chaty.
Sąsiad Niels, do którego pierwsze słowa zwrócone były, przemówił z kolei:
— Wasza pamięć — rzekł — starzeje się razem z wami, matko Olly; Gill przecie nigdy nie miał brata, i dlatego to właśnie straszną musi być boleść wdowy Stadt, bo chata jej dzisiaj pustą jest zupełnie. Jeżeli zechce spojrzeć w niebo, aby tam szukać pociechy, to spotka na drodze dach starej chaty, gdzie wisi jeszcze kołyska osierociała po dziecku, co wyrosło na młodzieńca i zginęło tak marnie.
— Biedna matka — odparła stara Olly — bo co do jej syna, to on sam sobie winien: po co mu było zostawać górnikiem w Roeraas?
— Te przeklęte kopalnie — rzekł Niels — za każdą dobytą z nich bryłę miedzi, człowieka biorą nam w zamian. Jak wy o tem sądzicie, kumie Braal?
— Górnicy, to istni szaleńcy — odparł rybak. — Chcąc żyć, ryba nie powinna wychodzić z wody a człowiek wchodzić do ziemi.
— Ale czyż praca w kopalniach — zapytał młody człowiek z tłumu — była dlań niezbędną, aby otrzymać narzeczonę?
— Nie należy nigdy narażać życia — przerwała stara Olly — dla uczuć, które mniej od niego są warte i nie mogą go zapełnić. Piękne mi to ślubne łoże, jakie Gili zgotował dla swojej Guth!
— Czy ta młoda dziewczyna — zapytał jakiś ciekawy — utopiła się z rozpaczy po śmierci swego kochanka?
— Kto wam to powiedział!? — zawołał silnym głosem żołnierz, stojący w tłumie. — Ta dziewczyna, a znałem ją doskonale, była wprawdzie narzeczoną młodego górnika, którego niedawno zgruchotał odłam skały w podziemiach Storwaadsgrube, blisko Roeraas, ale była także kochanką jednego z mych kolegów. I kiedy właśnie przed dwoma dniami chciała cichaczem dostać się do Munckholm, aby tam obchodzić z kochankiem śmierć narzeczonego, łódka, na której płynęła, rozbiła się o skałę, w skutek czego śmierć znalazła.
Słowa te wywołały krzyk ogólny. — To niepodobna, panie żołnierzu! — wołały stare kobiety, młodsze milczały, a sąsiad Niels powtórzył ironicznie rybakowi Baal swe głębokie zdanie:
— Otóż, do czego to prowadzi miłość!..
Żołnierza już miały rozgniewać na dobre przeczące wykrzyki kobiet, nazwał je bowiem „staremi czarownicami z jaskini Quiragoth“, a one nie myślały znieść spokojnie tak dotkliwej obelgi, gdy nagle, głos ostry i rozkazujący słowami: — Cicho, cicho, gaduły! — położył koniec rozprawie. Wszyscy umilkli jak kury, kiedy pośród ich gdakania, rozlegnie się pianie koguta.
Przed przystąpieniem do dalszego opowiadania powyższej sceny, uważamy za niezbędne opisać miejsce, w którem się odbywała. Było to, jak czytelnik odgadł już zapewne, w jednej z tych budowli, jakie litość i przezorność społeczna poświęca dla ciał zmarłych a nieznanych. Za życia nieszczęście zwykle bywa ich udziałem; dziś około nich cisną się obojętni ciekawcy, posępni lub życzliwi spostrzegacze, a często i przyjaciele lub łzami zalana rodzina, której długi niepokój pozostawił tylko bolesną nadzieję. W epoce tak od nas odległej i w kraju mało jeszcze ucywilizowanym, dokąd przeniosłem czytelnika, nie powzięto jeszcze myśli urządzenia, jak to bywa po naszych miastach, domów dla umarłych wesoło złowieszczych i wykwintnie żałobnych. Światło dzienne nie przechodziło przez szerokie okna, rozrzucając promienie wzdłuż artystycznie rzeźbionego sklepienia i oświecając kamienne łoża, na których, jak gdyby dla dostarczenia umarłym pewnych wygód życia, zrobiono wezgłowia, niby do snu służące. Jeżeli się otwarły drzwi do mieszkania dozorcy, w tedy oko, znużone widokiem nagich i ohydnych trupów, nie spoczęło, jak dzisiaj, na eleganckich meblach i wesołych dziatkach. Śmierć panowała w całej brzydocie, w całej okropności; nie starano się przystroić jej wychudłego skieletu w ozdoby i wstążki.
Sala, po której przesuwał się tłum, była obszerna i ciemna, przez co się jeszcze obszerniejszą zdawała. Światło wkradało się tam zaledwie przez wązkie i nizkie drzwi, lub otwór w suficie wybity, przez który, stosownie do pory roku, padał wprost na łoża umarłych deszcz, grad albo śnieg północny. Salę tę rozdzielały przez całą jej długość żelazne baryery. Publiczność wchodziła przez drzwi do pierwszej połowy, w drugiej zaś stało równoległym szeregiem sześć tapczanów z czarnego granitu. Boczne drzwiczki, do każdego tapczanu oddzielnie wiodące, służyły dla dozorcy lub jego pomocnika; resztę zaś budynku, który jedną stroną o morze się opierał, zajmowało ich mieszkanie. Górnik i jego narzeczona leżeli na granitowych łożach; korupcya widoczną już była na ciele młodej dziewczyny, które pokrywały purpurowe i sine plamy wzdłuż członków, na naczyniach krwistych. Rysy twarzy Gilla zdawały się być szorstkie i ponure, ale trup jego tak był okropnie pokaleczony, że nikt nie zdołałby osądzić, czy były kiedyś rzeczywiście tak piękne, jak mówiła stara Olly. Wobec tych to szczątków zeszpeconych i pośród milczącego tłumu, rozpoczęła się rozmowa, którąśmy tutaj wiernie przytoczyli.
W najciemniejszym zakątku sali, na połamanym stołku, siedział starzec wysoki i chudy; zdawał się on nie zwracać na gwar i hałas żadnej uwagi, aż do chwili, w której podnosząc się nagle zawołał: — Cicho, cicho, gaduły! — poczem żołnierza ujął za ramię.
Wszyscy umilkli: żołnierz odwrócił się i parsknął głośnym śmiechem na widok szczególnego starca, którego twarz wychudła, włosy rzadkie i w nieładzie, długie palce i wreszcie obcisłe odzienie, ze skóry renifera uszyte, w zupełności usprawiedliwiały tak wesołe przyjęcie. Jednocześnie pomiędzy kobietami, zmieszanemi przez chwilę, odezwały się szepty:
— To dozorca Spladgestu[1]! To odźwierny umarłych! szatański Spiagudry! przeklęty czarnoksiężnik...
— Cicho, bajczarki, cicho! Jeżeli dzisiaj dzień sabbatu, to śpieszcie się do waszych mioteł, bo inaczej same polecą. Pozostawcie w spokoju tego godnego szacunku potomka bożka Thora.
Potem Spiagudry, usiłując nadać miły wyraz swojej twarzy, zwrócił się do żołnierza:
— Mówiliście, mój zuchu, że ta nędzna kobieta...
— Stary hultaj! — odezwała się półgłosem Olly — jesteśmy dla niego nędznemi kobietami, ponieważ nasze ciała, wpadając w jego pazury, przynoszą mu podług taksy tylko trzydzieści askalinów wówczas, kiedy dostaje czterdzieści za trup a każdego mężczyzny.
— Cicho, stare baby! — powtórzył Spiagudry.
— Te córki dyabelskie są jak ich kociołki; jak tylko się rozgrzeją, zaraz szumieć muszą. Powiedzcie mi, mój dzielny wojaku, wszak wasz kolega, którego Guth była kochanką, z rozpaczy, że ją utracił, zapewne życie sobie odbierze?
Po tych słowach, wybuchło oburzenie długo powstrzymywane.
— Słyszycie go, tego starego poganina!? — zawołało naraz dwadzieścia ostrych i krzykliwych głosów — on pragnąłby widzieć jednym mniej z żyjących, aby zarobić czterdzieści askalinów, które mu śmierć przynosi.
— A gdyby tak było? — odparł odźwierny Spladgestu.
— Czyż nasz łaskawy król i pan, Krystyan V, którego niechaj Bóg ma w swej świętej opiece, nie uznał się przyrodzonym protektorem i opiekunem wszystkich górników, ażeby pozostałe po ich śmierci nędzne mienie wzbogacało skarb królewski?
— To za wiele honoru dla króla — rzekł rybak Braal — żeby porównywać skarb królewski do skrzyni w waszej kostnicy, a jego osobę do was, sąsiedzie Spiagudry.
— Sąsiad? — odpowiedział dozorca obrażony tą poufałością — wasz sąsiad! Powiedzcie raczej wasz gospodarz, bo bardzo być może, iż kiedyś, mości dziedzicu łódki, pożyczę wam na tydzień którego z moich łóżek kamiennych.
Zresztą — dodał ze śmiechem — jeżeli mówiłem o śmierci owego żołnierza, to dlatego tylko, że chciałbym widzieć uwieczniającym się zwyczaj samobójstwa w wielkich i tragicznych namiętnościach, które kobiety tak wzbudzać umieją.
— A więc, stary trupie, pilnujący trupów! — zawołał żołnierz — czego chcesz ode mnie, żeś twarz swą przystroił przyjemnem skrzywieniem, podobnem do ostatniego uśmiechu wisielca!?
— Wybornie, mój zuchu! — odparł Spiagudry — zawsze byłem zdania, że więcej znaleźć można dowcipu pod kaskiem żandarma Thurna, co zwyciężył dyabła językiem i mieczem, aniżeli pod mitrą biskupa Isleifa, historyka Islandyi, albo pod rogatą czapką profesora Schoeninga, który opisał naszą katedrę.
— W takim razie, jeśli mi chcesz wierzyć, ty stary, skórzany worku, to porzuć dochody, co ci je twoja kostnica przynosi, a idź i sprzedaj się do gabinetu rzadkości wice-króla, w Berghen. Przysięgam ci na świętego Belphegora, że tam rzadkie zwierzęta na wagę złota kupują. Ale powiedz, czego żądasz ode mnie?...
— Jeśli, ciała, które nam przynoszą, znalezione są w wodzie, w takim razie musimy połowę taksy odstępować dla rybaków. Chcę cię przeto prosić, dostojny potomku żandarma Thorna, abyś dał radę swemu nieszczęśliwemu towarzyszowi. Niechaj się nie topi, a wybierze inny rodzaj śmierci; musi mu to być wszystko jedno i nie pragnąłby zapewne, umierając, skrzywdzić nieszczęśliwego chrześcijanina, który później da gościnność jego trupowi, jeżeli jednak utrata Guthy posunie go tego czynu rozpaczy.
— W tem się właśnie mylisz, ty litościwy i gościnny dozorco. Kolega mój nie będzie miał honoru doświadczać gościnności w twej zachęcającej oberży o sześciu łóżkach. Czy sądzisz, że on się jeszcze nie pocieszył z jaką inną Walkiryą, po śmierci swojej ostatniej kochanki? Co prawda, to mu się już dawno ta wasza Guth sprzykrzyła.
Na te słowa burza, którą Spiagudry zwrócił przez chwilę na swoją głowę, straszniejsza tym razem, skierowała się na nieszczęsnego żołnierza.
— Jakto, niegodziwcze! — wołały stare baby — to w ten sposób nas zapominacie! I kochajże tu teraz podobnych hultajów!
Młode milczały jeszcze; kilka z nich nawet, mimo swej woli, zauważyło, że ów hultaj miał nader dzielną minę...
— Ho! ho! — wyrzekł żołnierz — czy to jest próba sabbatu? Straszną musi być męczarnia Belzebuba, jeśli jest skazany chociaż raz na tydzień słuchać podobnego chóru!
Niewiadomo, jakby się ta nowa burza skończyła, gdyby w tej chwili ogólnej uwagi nie zwrócił na siebie hałas z zewnątrz pochodzący. Krzyk zwiększał się ciągle i wkrótce rój chłopaków nawpół nagich, biegnących z wrzaskiem około zakrytych mar przez dwóch ludzi niesionych, wykroczył tłumnie do Spladgestu.
— A skąd to? — dozorca zapytał tragarzy.
— Z płaszczyzn, z pod Urchtal.
— Ogdypiglap! — zawołał Spiagudry.
Jedne z bocznych drzwiczek otworzyły się i wyszedł człowiek małego wzrostu, rasy lapońskiej, ubrany w odzież ze skóry i dał znak tragarzom, aby za nim podążali. Spiagudry towarzyszył im i drzwi zawarły się za nim; ciekawa tłuszcza miała czas odgadywać, z długości ciała, leżącego na marach, czy przyniesiono mężczyznę, czy kobietę.
Było to przedmiotem różnych przypuszczeń, kiedy Spiagudry ze swym pomocnikiem zjawili się w drugiej połowie sali, niosąc trupa mężczyzny, którego rzucili na jedno z łóż granitowych.
— Dawno nie miałem w ręku tak pięknego ubrania — rzekł Ogdypiglap; później, kiwając głową i podnosząc się na końcach palców, zawiesił nad umarłym wykwintny mundur kapitański. Głowa trupa była okropnie zeszpeconą a całe ciało krwią pokryte; odźwierny przeto zlał je kilkakrotnie wodą z rozbitego kubła.
— Na Belzebuba! — zawołał żołnierz — to oficer z mojego pułku, ale kto to jest? Byłżeby to kapitan Bollar... z rozpaczy, że wuja stracił? Ba, toż przecie po nim spadek dostanie! Baron Randmer, ten, co wczoraj przegrał swój majątek? Ale przecie on go jutro odegra wraz z zamkiem swego przeciwnika. Miałżeby to być kapitan Lory, którego pies się utopił? albo skarbnik Stunek, co go żona zdradza? Ależ, doprawdy, w tem wszystkiem nie widzę żadnego powodu, ażeby sobie zaraz w łeb wypalić.
Tłum bezustannie wzrastał. Gdy się to działo, jakiś młody człowiek, przejeżdżając koło portu, ujrzawszy tak liczny napływ ludu, zsiadł z konia, oddał cugle służącemu i wszedł do Spladgestu. Ubrany był w skromny ubiór podróżny, z szablą przy boku, — a jego ramiona okrywał obszerny płaszcz zielonego koloru; czarne pióro, przyczepione do kapelusza brylantową spinką, spadało na szlachetną twarz nieznajomego, kołysząc się nad wyniosłem jego czołem, otoczonem długiemi, ciemnemi włosami. Jego buty i ostrogi, błotem okryte, świadczyły, że z dalekiej przybywał drogi.
Gdy wchodził, stojący w tłumie człowiek krępy i nizki, równie jak on w płaszcz owinięty, z ogromnemi na rękach rękawicami, mówił do żołnierza:
— I któż to powiedział, że on sam się zabił? Ten człowiek nie popełnił samobójstwa, ręczę wam za to, podobnie jak i dach waszej katery nie spalił się sam przez się.
Jak obosieczny miecz dwie naraz może zadawać rany, tak słowa powyższe dwie wywołały odpowiedzi.
— Naszej katedry! — rzekł Niels — właśnie ją pokrywają miedzianą blachą. Powiadają, że ją ten nędznik Han podpalił, aby przez to mieli robotę górnicy, w liczbie których znajdował się jego protegowany Gili Stadt, którego tu oto widzicie.
— Do dyabła! — zawołał ze swej strony żołnierz — któż to śmie utrzymywać wobec mnie, drugiego muszkietera z garnizonu munckholmskiego, że ten człowiek w łeb sobie nie wypalił?
— Zamordowano go — odparł zimno mały człowieczek.
— Patrzcie, jaka wyrocznia! Twoje szare oczki nie lepiej widzą jak ręce, które, mimo lat, w grube ubierasz rękawice.
W oczach nizkiego człowieczka zajaśniała błyskawica, a po chwili rzekł, gniew tłumiąc:
— Módl się do swego patrona, żołnierzu, aby te ręce nie zostawiły kiedyś śladu na twojej twarzy.
— A więc, chodźmy zaraz! — zawołał żołnierz z uniesieniem. Później, miarkując się nagle, dodał: — Teraz nie można, bo nie godzi się mówić o pojedynku wobec umarłych.
Mały człowiek zamruczał kilka słów w jakimś nieznanym języku i znikł za chwilę.
— Tak, tak, znaleziono go na płaszczyznach Urchtalu! — wołano zewsząd.
— Na płaszczyznach Urchtalu? — rzekł żołnierz. — Tam właśnie kapitan Dispolsen musiał wylądować, wracając dziś rano z Kopenhagi.
— Kapitan Dispolsen nie przybył jeszcze do Munckholmu — odezwał się głos jakiś.
— Powiadają, że Han z Islandyi właśnie się tam włóczy — dodał drugi.
— W takim razie — rzekł żołnierz — jeśli to jest kapitan, to być może, że Han go zamordował, boć przecie, jak to wszystkim wiadomo, Islandczyk ten zabija w sposób tak dyabelski, że ofiary jego mają często pozór samobójstwa.
— Co to za człowiek ten Han? — spytano.
— To olbrzym — rzekł jeden.
— To karzeł — powiedział drugi.
— Czyż go nikt nie widział? — zapytał ktoś z tłumu.
— Cicho! — rzekła stara Olly — trzy tylko osoby, jak powiadają, słowa z nim ludzkie zamieniły: ten potępiony Spiagudry, wdowa Stadt, i... — ale ten żył nieszczęśliwie i smutnie zakończył, — oto Gili Stadt, którego tutaj widzicie. Ale sza!
— Sza! — powtórzono zewsząd.
— Teraz — zawołał żołnierz — jestem pewny, że to jest kapitan Dispolsen; poznałem bowiem stalowy łańcuch, który nasz więzień, stary Schumacker, dał mu przed jego wyjazdem.
Młodzieniec z czarnem piórem przerwał żywo milczenie.
— A więc to jest napewno kapitan Dispolsen? — zapytał.
— Bez żadnej wątpliwości, klnę się na zasługi Belzebuba! — odparł żołnierz.
Młody człowiek wyszedł z pośpiechem.
— Niechaj zajdzie łódka — rzekł do swego służącego.
— Ależ, panie, a jenerał...?
— Zaprowadzisz mu konie. Ja pojadę jutro; czyż nie jestem panem siebie? No, dalej, słońce już zachodzi, a mnie się śpieszy; prędko łódkę!
Służący był posłuszny i długo wiódł oczami za swym młodym panem, który się szybko od brzegu oddalał.


II
— Usiądę przy was, a wy, dla zabicia czasu, opowiadać będziecie jaką zajmującą bistoryę.
Maturin „Bertram“.

Wiadomo już czytelnikowi, że jesteśmy w Drontheim, jednem z czterech głównych miast Norwegii, aczkolwiek nie było ono rezydencyą wice-króla. W epoce tej powieści, w roku 1699, Królestwo Norwegii złączone jeszcze było z Danią pod rządami wice-królów, zamieszkujących w Berghen, mieście daleko większem, bardziej posuniętem na południe i piękniejszem, niż Drontheim, pomimo pogardliwego nazwiska, jakie mu dawał sławny admirał Tromp.
Drontheim bardzo się przyjemnie przedstawia, gdy się przybywa przez zatokę, której miasto nadaje nazwisko. Port, dość zresztą obszerny, chociaż okręty nie w każdej porze wchodzić doń mogą, wyglądał jednak jak długi kanał, mający z prawej strony okręty duńskie i norweskie, z lewej statki cudzoziemskie, odpowiednio do przepisanego porządku. W głębi, za portem, widać rozłożone w żyznej dolinie miasto, nad którem wznoszą się wysokie wieżyczki katedry. Kościół ten, jedno z najpiękniejszych dzieł architektury gotyckiej, jak o tem można sądzić z książki profesora Schoeninga (o którym niedawno wspomniał Spiagudry), przed licznemi pożarami, które go zniszczyły, na najwyższym szczycie wieżycy miał krzyż biskupi, jako oznakę odróżniającą katedrę od arcybiskupstwa loretańskiego w Drontheim. Niżej miasta rysowały się w oddaleniu białe i wyniosłe szczyty gór Kole, podobne do ostrych liści starożytnej korony.
Na środku portu, na strzał armatni od brzegu, wznosi się na skale, rozbijającej morskie bałwany, forteca Munckholm, ponure więzienie, w którem zamknięty był wówczas więzień, sławny zarówno z długoletniej pomyślności i wielkiego znaczenia, jakiż nagłej niełaski i upadku.
Schumacker, nizkiego pochodzenia, obsypany był łaskami swego pana, a później z krzesła wielkiego kanclerza Danii i Norwegii zrzucony na ławę zdrajców, powleczony na szafot i dziś, przez szczególną tylko łaskę, znajdował się w samotnym lochu, na ostatnim krańcu obojga królestw. Figury, które wyniósł wysoko, obaliły go, a nie miał prawa krzyczeć na niewdzięczność. Mógłże on bowiem narzekać, że pod jego nogami załamały się stopnie, które umieścił wysoko, aby się sam mógł wyżej jeszcze podnieść? Założyciel szlacheckiego patrycyatu w Danii, widział z głębi swojego wygnania, jak przez niego wyniesieni dygnitarze rozdzielali między siebie jego dostojeństwa i godności. Hrabia Ahlefeld, śmiertelny nieprzyjaciel Schumackera, odziedziczył po nim wielkie kanclerstwo; jenerał Arensdorf, jako wielki marszałek, rozporządzał stopniami wojskowemi; biskup Spollyson spełniał obowiązki inspektora uniwersytetów. Jednym z nieprzyjaciół Schumackera, który nie jemu zawdzięczał swoje wyniesienie, był Ubryk-Fryderyk Guldenlew, wice-król Norwegii, naturalny syn króla Fryderyka III; ten właśnie był ze wszystkich najszlachetniejszym.
Ku tej smutnej skale munckholmskiego zamku, kierowała się powoli łódka, na której płynął młody nieznajomy w kapeluszu, ozdobionym w czarne pióro. Słońce kryło się szybko po za samotną fortecę, co przecinała jego promienie tak już horyzontalne, że włościanie na odległych wzgórzach Larsynu mogli widzieć pomiędzy krzakami niepewny cień placówki, stojącej na najwyższej wieżycy munckholmskiego zamku.


III
Jeżeli nauczę ją pojmować mowę moich, oczu; jeżeli, gdy one wyrażać będą czułość, przestanie na mnie patrzeć z miną... — jakże ja powiem? z tak ograniczoną, tak bezmyślną, jeżeli wreszcie na mój widok spuści swe oczy: wtedy wygrałem sprawę.
Kotzebue „Adelaida von Wolfingen“.
Ach! moje serce nie mogło być dotkliwiej zranione...! Młody człowiek niegodnych obyczajów... ośmielił się rzucić na nią spojrzenia, a te skalały jej czystość. Klaudyo! na samą myśl tę, zmysły utracam.
Lessing.

— Andreew, idź powiedz, że za pół godziny zadzwonią na gaszenie świateł. Sorsyll zastąpi Ducknesa przy zwodzonym moście, a Moldivins pójdzie na platformę wielkiej wieży. Tylko czuwać starannie od strony wieżyczki Lwa Szlezwiskiego! A proszę nie zapomnieć o siódmej godzinie wystrzelić z działa, aby podniesiono łańcuchy portu. Ale nie, bo jeszcze ma przybyć kapitan Dispolsen; potrzeba raczej zapalić ogniska i sprawdzić, czy się pali latarnia morska na Walderhogu, jak to już dzisiaj rozkazałem. Nadewszystko przygotować kolacyę dla kapitana. Ale, ale, zapomniałem... Toric-Belfart, drugi muszkieter pułku, pójdzie na dwa dni do aresztu za to, że cały dzień dzisiaj był nieobecny.
Tak mówił stary sierżant pod czarnem i okopconem sklepieniem kordegardy w Munckholm, mieszczącej się w nizkiej wieży po nad pierwszą bramą zamku.
Żołnierze, do których słowa te były skierowane, porzucili grę albo łóżka, aby wykonać jego rozkazy, poczem nastała cisza.
W tej chwili dał się słyszeć z zewnątrz miarowy i regularny odgłos wioseł.
— Otóż nakoniec i kapitan Dispolsen! — rzekł sierżant, otwierając zakratowane okienko, wychodzące na zatokę.
W samej rzeczy, pod żelazne wrota przybiła łódka.
— Kto idzie? — zapytał sierżant ochrypłym głosem.
— Otwórzcie! — odpowiedziano — pokój i bezpieczeństwo.
— Niewolno wejść; czy macie na to pozwolenie?...
— Tak jest.
— Zaraz ja to sprawdzę. Jeżeli kłamiesz, mój paniczu, to klnę się na zasługi mego świętego patrona, poznasz się z wodą tej zatoki.
Poczem, zamknąwszy okienko i obróciwszy się, wyrzekł:
— To jeszcze nie kapitan.
Zajaśniało światło po za żelaznemi wrotami, zaskrzypiały zasuwy, podniesiono zastawy i nareszcie brama się otwarła, a wtedy sierżant zbadał pergamin, który mu podał nowoprzybyły.
— Wejdź pan — rzekł. — Zatrzymaj się jednak — dodał opryskliwie — pozostaw wpierw spinkę od swego kapelusza. Nie wchodzi się do więzienia stanu z kleynotami. Przepis w tym względzie mówi, że tylko król i członkowie rodziny królewskiej, wicekról i jego rodzina, biskup i dowódca garnizonu, są z tego wyjęci. A pan, zapewne, nie jesteś żadną z tych osób?
Młody człowiek, milcząc, odpiął spinkę i rzucił ją jako zapłatę rybakowi, który go przywiózł. Ten ostatni, obawiając się, iżby nieznajomy nie cofnął swej hojnej ofiary, wyruszył śpiesznie na morze, aby być jak najdalej od swego dobroczyńcy.
Sierżant, szemrząc na nieroztropność kanclerstwa, które szczodrze rozdawało podobne pozwolenia, założył ciężkie zasuwy, a po chwili powolny łoskot jego wysokich butów rozlegał się na schodach, wiodących do kordegardy. W tym samym czasie, nieznajomy, zarzuciwszy płaszcz na ramię, przebiegł szybko pod czarnemi sklepieniami wieżycy, przez obszerną salę broni i skład artyleryi, gdzie leżało kilka zdemontowanych śmigownic, które dzisiaj widzieć można w Muzeum Kopenhaskiem. Tam energiczny okrzyk placówki kazał mu się oddalić. Doszedł nareszcie do zwodzonego mostu, który podniesiono po rozpatrzeniu jego pergaminu. Dalej, mając za sobą żołnierza, przeszedł po przekątni i jakby obznajmiony z miejscowością, jedno z czterech podwórz, otaczających jakby bastyony główny dziedziniec, pośród którego wznosiła się na wysokiej skale wieżyca, zwana Zamkiem Lwa Szlezwiskiego, na pamiątkę uwięzienia w niej Ioathama Lwa, księcia szlezwiskiego, przez jego brata, Ralfa Karła.
Nie jest naszym zamiarem opisywać wieże munckholmskiego zamku, tem więcej, że czytelnik, będąc tam zamknięty, obawiałby się, iż nie zdoła uciec przez ogród. Omyliłby się jednak, ponieważ Zamek Lwa Szlezwiskiego, przeznaczony dla więźniów wyższego stanu, dostarczał im, oprócz innych wygód, możności spacerowania w dzikim ale dość obszernym ogrodzie, gdzie gęste ostrokrzewy, kilka starych cisów, nieco sosen rosło między skałami, około wysokiego więzienia, otoczone przez mury i olbrzymie wieże.
Przybywszy do stóp okrągłej skały, młody człowiek drapał się po stopniach niedbale wykutych i prowadzących kręto aż do podnóża jednej z wież, otaczających dziedziniec. Tam zatrąbił silnie w miedziany róg, który mu dał żołnierz, strzegący zwodzonego mostu.
— Otwórzcie, otwórzcie! — zawołał żywo głos z wieży — to pewnie ten przeklęty kapitan.
Otwierające się wrota pozwoliły przybyszowi spostrzedz w głębi gotyckiej sali, słabo oświeconej, młodego oficera, leżącego niedbale na kupie płaszczy i skór reniferów. Obok niego stała na ziemi jedna z tych lamp o trzech ogniskach, które przodkowie nasi zawieszali u rozety sufitów. Bogata i elegancka odzież oficera w dziwnem była przeciwieństwie z nagością i ordynaryjnemi meblami. Młody oficer trzymał w ręku książkę, a słysząc wchodzącego, naw pół się ku niemu obrócił.
— Ach, to kapitan? Witam cię, kapitanie! Nie spodziewałeś się zapewne, że kazałeś na siebie czekać człowiekowi, który nie ma honoru znać go wcale. Ale wszak prędko się poznamy, — nieprawdaż? Na początek racz przyjąć oświadczenia żalu, że wracasz do tego szanownego zamku. Jakkolwiek niedługo mam tu przebywać, stanę się jednak wesołym, gdyby sowa, którą jak straszydło przybijają nad wrotami wieży, i kiedy powrócę do Kopenhagi na wesele mojej siostry, do dyabła, na sto dam, cztery mnie pozna zaledwie! Powiedz mi też kapitanie, czy kokardy z różnych wstążek u dołu kaftana zawsze są w modzie? czy przetłumaczono jaki nowy romans tej Francuzki, panny Scudery? Właśnie mam w ręku „Clelię“; zapewne czytają ją jeszcze w Kopenhadze. Dla mnie jest to kodeks galanteryi, szczególniej teraz, kiedy marzę o tylu pięknych oczach... — bo jakkolwiek piękne są oczy naszej uwięzionej, dla mnie jednakże nigdy nic nie mówią. Ach! nawet bez rozkazu mego ojca.... A w zaufaniu muszę ci powiedzieć kapitanie, że mój ojciec, tylko nic o tem nie mów, zalecił mi względem córki Schumackera.... rozumiesz mnie pan przecie; próżne jednak są moje starania, to posąg nie kobieta — płacze tylko, a nigdy na mnie nawet nie spojrzy.
— Jakto! co pan mówisz? Polecono ci uwieść córkę tego nieszczęśliwego Schumackera?!
— Uwieść? Niech i tak będzie, jeżeli tak to nazyają dzisiaj w Kopenhadze; ale tego i sam dyabeł nie potrafi. Wczoraj, będąc na służbie, ubrałem się umyślnie dla niej w przepyszną kryzę francuską, sprowadzoną z samego Paryża. I czy pan uwierzysz, że ani okiem na mnie nie rzuciła, choć kilka razy przeszedłem przez jej apartament, dzwoniąc nowemi ostrogami, których kółka są większe niż dukaty lombardzkie. Wszak to najmodniejsza forma, nieprawdaż?
— Ależ to okropne! — zawołał nieznajomy, uderzając się w czoło — to nie do wiary!
— Czy nieprawda? — odparł oficer, nie rozumiejąc myśli tego wykrzyku. — Żeby na mnie nie zwrócić uwagi! To nie do uwierzenia... A jednak tak jest wistocie.
Młody człowiek, gwałtownie wzruszony, przechadzał się po sali wielkiemi krokami.
— Czy nie zechcesz się posilić, kapitanie Dispolsen? — rzekł do niego oficer.
Nieznajomy ocknął się z zamyślenia.
— Ja nie jestem kapitanem Dispolsen — rzekł.
— Jakto! — zawołał oficer surowo, zrywając się ze swego siedzenia. Któż więc pan jesteś, coś śmiał wejść tutaj, o tej godzinie?
Zapytany rozwinął swoje pozwolenie.
— Pragnę widzieć hrabiego Griffenfeld... pańskiego więźnia, chciałem powiedzieć.
— Hrabiego! hrabiego! — powtórzył kwaśno oficer. — Ale bądź co bądź, rozkaz ten jest w porządku; a nawet jest na nim podpis wice-kanclerza Grummonda Kund.„Okaziciel ma prawo zwiedzać o każdej porze i godzinie wszystkie więzienia królewskie. Grummond Kund, dowodzący w Drontheim“. A trzeba panu wiedzieć, że jenerał wychował mego przyszłego szwagra...
— Sądzę, poruczniku, że te szczegóły familijne są nieco zbyteczne. Czy pan myślisz, żeś za mało mi ich jeszcze opowiedział?
— Ten impertynent ma racyę — rzekł do siebie porucznik, przygryzając wargi. — Hola! odźwierny odźwierny wieżowy! zaprowadź tego nieznajomego do Schumackera, tylko nie narzekaj, że zdjąłem twoją lampę o trzech płomieniach a z jednym knotem. Chciałem zbadać tę sztukę, która pamięta zapewne Sciolda-Bałwochwalcę albo Hawara-Rozdwoiciela; a zresztą, teraz zawieszają u sufitu tylko żyrandole kryształowe.
Po wyrzeczeniu tych słów, kiedy młody człowiek i jego przewodnik przechodzili przez pusty ogród wieżycy, porucznik wziął się na nowo, jako prawdziwy męczennik mody, do czytania romansowych przygód amazonki Clelii i Horacyusza Jednookiego.


IV
Benvolio.
Gdzież u dyabła może być ten Romeo? Nie wrócił do domu dzisiejszej nocy,
Mercutio..
Nie przepędził jej również u swojego ojca; mówiłem z jego służącym.
Schakspeare„Romeo i Julia“.

W tym samym czasie człowiek, prowadzący dwa konie, wszedł na dziedziniec pałacu gubernatora w Drontheim. Zsiadając z konia kiwał głową z miną pełną niezadowolenia i miał już oba konie prowadzić do stajni, kiedy nagle schwycono go za ramię i głos jakiś zawołał do niego;
— Jakto! sam tylko jesteś, Poel! A gdzie twój pan? Gdzie jest twój pan?
Był to stary jenerał Lewin Kund, który zobaczywszy przez okno służącego młodego nieznajomego i próżne siodło, zszedł nagle i wpatrywał się w lokaja wzrokiem więcej jeszcze niespokojnym niż było jego zapytanie.
— Mego pana, ekscelencyo — rzekł Poel, kłaniając się głęboko — niema już w Drontheim.
— A więc był i odjechał, nie zobaczywszy swego jenerała, nie uścisnąwszy starego przyjaciela! I kiedyż to?
— Przybył dziś wieczór i również dziś wieczór odjechał.
— Dziś wieczór! Gdzież więc zatrzymał się i dokąd pojechał?
— Był w Spladgeście, a stamtąd odpłynął do Munckholm.
— A ja myślałem, że jest gdzie na antypodach; ale co on tam będzie robił w tem zamczysku? po co był w Spladgeście? A to prawdziwy błędny rycerz! Choć moja to wina, moja, że go tak wychowałem! Chciałem, żeby był wolny, pomimo swego stopnia...
— To też wcale nie jest niewolnikiem etykiety — rzekł Poel.
— Zapewne, ale za to jest niewolnikiem swoich kaprysów, które, co prawda, znaczą jeszcze więcej. No, ale przecież powróci. Posil się czem, Poel. Powiedz mi tylko, — i twarz jenerała nabrała błagalnego wyrazu — powiedz mi tylko Poel, czyście ciągle na prawo i na lewo wędrowali?
— Przybyliśmy w prostej linii do Berghen, panie jenerale. Pan mój ciągle był smutny.
— Smutny! Czy zaszło więc co pomiędzy nim a jego ojcem? Czy mu się małżeństwo nie podoba?
— Nie wiem tego. Ale powiadają, że jego dostojność znagla go do niego.
— Znagla! powiadasz, Poel? Wice-król znagla go do tego! To widać, że Ordener nie chce się na to zgodzić?
— Nie wiem, ekscelencyo. Ale ciągle zdaje się być smutny.
— Smutny! Czy nie wiesz, jak go ojciec przyjął?
— Za pierwszym razem było to w obozie blizko Berghen. Jego dostojność rzekł: — Rzadko cię, widzę mój synu. — Tem lepiej dla mnie, ojcze mój i panie, skoro zauważyć to raczyłeś — odrzekł mój pan. Później opowiedział jego dostojności szczegóły swoich wycieczek na północ; na to dostojny jego ojciec rzekł: — To dobrze. — Nazajutrz pan mój powrócił z pałacu i mówił do mnie: — Chcą mnie ożenić, ale wpierw muszę widzieć mego drugiego ojca, jenerała Lewina. — Osiodłałem przeto konie i otóż jesteśmy.
— I to prawda, mój dobry Poel — rzekł jenerał wzruszonym głosem — że on mnie nazwał swoim drugim ojcem?
— Tak, ekscelencyo.
— Biada mi więc, jeśli to małżeństwo nie zgadza się z jego wolą, bo raczej narażę się na niełaskę króla, aniżeli zdołam znaglać go do tego. Chociaż, córka wielkiego kanclerza obojga królestw...! A czy Ordener wie, że jego przyszła teściowa, hrabina Ahlefeld, jest tutaj incognito od wczoraj i że hrabia również jest spodziewany?
— Nie wiem, panie jenerale.
— O tak! — powiedział do siebie stary jenerał — musi o tem wiedzieć, bo inaczej po cóżby rejterował zaraz po jej przybyciu?
Poczem jenerał, kiwnąwszy życzliwie głową Poelowi i oddawszy pozdrowienie szyldwachowi, który broń przed nim zaprezentował, powrócił do pałacu równie jak i przedtem niespokojny.


V
Właśnie uklękłam... — zaczęłam swoją duszę wznosić do Boga, kiedy ktoś stanął tuż za mną. Po chwili usłyszałam głębokie westchnienie, a później, bliżej mego ucha, wymówiono imię... Nie było to imię świętej... o, nie! to było moje imię. Nakoniec, czas już było wychodzić: nabożeństwo się skończyło; bałam się podnieść głowę... Odwracam się i poznaję, to był... on.
Lessing.
Powiadają, że wszystkie namiętności wzruszały jego serce i że wszystkie go opuściły. Nie pozostało mu nic, prócz smutnego i przeszywającego spojrzenia, zwykłego człowiekowi głęboko znającemu ludzi — prócz spojrzenia, które jednym rzutem oceniało kierunek rzeczy.
Schiller, „Wiedza.“

Kiedy nieznajomy przebiegł już kręte schodki i wysokie sale wieży Lwa Szlezwiskiego, i kiedy odźwierny otworzył nakoniec drzwi apartamentu, gdzie znajdował się ten, którego szukali, wtedy o uszy jego odbiły się następujące słowa:
— Czy to nareszcie kapitan Dispolsen?
Pytającym się w ten sposób był starzec, tyłem do drzwi siedzący, łokciami oparty o stół i z głową na dłonie zwieszoną. Ubrany był w długą, czarną szatę, a na drugim końcu pokoju oko dostrzedz mogło rozbitą tarczę herbową, około której wisiały porwane łańcuchy orderów Słonia i Danebroga; przewrócona korona hrabiowska i szczątki dwóch rąk, emblematycznych znaków sprawiedliwości, złożone na krzyż, dopełniały tych dziwacznych ozdób.
Starcem tym był Schumacker.
— Nie, panie — odpowiedział odźwierny.
Później zaś ten ostatni rzekł do nieznajomego:
— Oto więzień — i pozostawiając ich razem, zamknął drzwi, ale przedtem mógł jeszcze słyszeć, jak starzec ostrym głosem mówił:
— Skoro to nie jest kapitan, to nie chcę widzieć nikogo.
Nieznajomy na te słowa stanął nieruchomy u drzwi, więzień zaś sądząc, że jest sam tylko, nie obrócił się ani na chwilę, zatonął bowiem w głębokiem zamyśleniu.
Poczem nagle zawołał:
— Kapitan widać opuścił mnie i zdradził! O ludzie!... ludzie są jak ten lodu kawałek, który Arab wziął za brylant, schował go starannie do worka, a gdy chciał stamtąd wydobyć, znalazł zaledwie kilka kropel wody...
— Ja nie jestem jednym z tych ludzi — rzekł nieznajomy.
Schumacker zerwał się gwałtownie.
— Kto tu jest?! Kto mnie podsłuchuje? Czy jaki nędzny ajent tego Guldenlewa?...
— Nie mówcie źle o wice-królu, panie hrabio.
— Panie hrabio! Czyż dlatego mnie tak nazywasz abyś mi pochlebił? Daremne twoje trudy; nie jestem już potężnym.
— Ten, który mówi do ciebie, panie, nie znał cię nigdy potężnym, a mimo to jest twoim przyjacielem.
— Bo jeszcze, zapewne, spodziewa się czegoś ode mnie. Pamięć, jaką zachowują dla nieszczęśliwych, jest częstokroć miarą nadziei w nich pokładanej.
— To ja raczej mógłbym się żalić na was, szlachetny hrabio, ja bowiem pamiętałem o was, a wyście mnie zapomnieli! Jestem Ordener.
Iskra radości zajaśniała chwilowo w oczach starca, a uśmiech, którego nie mógł powstrzymać, rozdzielił jego siwą brodę od wąsów, jak promień słońca przedzierający się przez chmurę.
— Ordener! Witaj mi, witaj, Ordenerze. Tysiączne życzenia szczęścia dla podróżnego, niezapominającego o więźniu!
— Nie poznaliście mnie, panie — rzekł Ordener — zapomnieliście zapewne!
— Zapomniałem cię — rzekł Schumacker, stając się znowu ponurym — jak zapomina się powiewu wiatru, który chłodząc nas, ulatuje, jeżeli szczęściem, nie staje się huraganem, co nas przewraca.
— Hrabio Griffenfeld — zapytał młody człowiek — nie spodziewaliście się więc abym powrócił?
— Stary Schumacker nie liczył już na to; ale jest tu młoda dziewczyna, która dziś właśnie przypomniała mi, że 8-go maja minął rok twojej nieobecności.
Ordener zadrżał.
— Jak to, wielki Boże! byłażby to wasza Ethel, szlachetny hrabio?
— A któżby inny.
— Wasza córka, panie, raczyła liczyć miesiące od chwili mego odjazdu! O, ileż spędziłem smutnych dni! Zwiedziłem całą Norwegię, od Christyanii aż do Wardhuus, ale ze wszystkich wycieczek zawsze wracałem do Drontheimu.
— Korzystaj z wolności, młodzieńcze, dopóki nią cieszyć się możesz. Ale powiedz mi nareszcie, kto ty jesteś? Chciałbym cię znać pod innem imieniem. Syn jednego z śmiertelnych mych nieprzyjaciół nazywa się także Ordener.
— Ten śmiertelny nieprzyjaciel więcej, być może, ma dla ciebie życzliwości, aniżeli ty masz jej dla niego, panie hrabio.
— Omijasz moje zapytanie; ale zachowaj twoją tajemnicę; dowiedziałbym się może, iż owoc, który mnie orzeźwia, jest trucizną, mającą mnie zabić.
— Hrabio! — zawoła Ordener głosem pełnym gniewu. — Hrabio! — powtórzył tonem wyrzutu i ubolewania.
— Czyż mogę — mówił dalej Schumacker — zaufać tobie, który w mej obecności bronisz zawsze tego nieubłaganego Guldenlewa?...
— Wice-król — przerwał z powagą młody człowiek rozkazał właśnie, abyś hrabia na przyszłość zupełnie był wolnym i pozostawał bez straży w całej wieży Lwa Szlezwigskiego. Jest to nowina, o której słyszałem w Berghen; o czem zresztą wkrótce zapewne będziesz pan uwiadomiony.
— Łaska to, jakiej spodziewać się nawet nie śmiałem i zdaje mi się, że o tem życzeniu mojem do ciebie tylko mówiłem. Zmniejszają ciężar moich kajdan w miarę, jak mi lat przybywa, a kiedy wiek i słabość zupełnie mnie uczynią bezsilnym, powiedzą mi zapewne: jesteś wolny.
Po tych słowach, starzec uśmiechnął się gorzko i mówił dalej:
— A ty, młodzieńcze, czy zawsze jesteś pełnym szalonych myśli o twojej niezależności?
— Gdyby myśli moje nie były szalone, byłżebym tutaj?
— A jak się dostałeś do Drontheimu?
— Przyjechałem na koniu.
— A do Munckholmu?
— Na łódce.
— Biedny szaleńcze! I ty sądzisz się być wolnym, a z konia zsiadasz do łódki. Twoją wolę spełniają nie własne członki, ale koń, ale materya; i ty to nazywasz swoją wolą!
— Zmuszam materyę, aby mi była posłuszną.
— Kto nabiera prawa rozkazywania pewnym istotom, upoważnia innych, aby mu rozkazywali. Niezależność jest możliwą tylko w samotności.
— Nie kochacie ludzi szlachetny hrabio.
Starzec smutnie się uśmiechnął.
— Boleję nad tem, że jestem człowiekiem, a śmieję się z tego, który mnie pociesza. Zrozumiesz to kiedyś. Nieszczęście prowadzi za sobą nieufność tak, jak pomyślność robi niewdzięcznym. Posłuchaj mnie. Ponieważ przyjeżdżasz z Berghen, powiedz mi przeto — co za wiatr pomyślny zawiał dla kapitana Dispolsen? Musiało mu się zdarzyć coś szczęśliwego, skoro o mnie zapomina.
— Dispolsen, panie hrabio? — zapytał Ordener ponuro, z zakłopotaniem-przychodzę do was, aby właśnie o nim pomówić. O ile wiem, posiadał on całe wasze zaufanie...
— Pan to wiesz? — przerwał więzień niespokojnie. — Otóż mylisz się zupełnie. Nikt na świecie nie posiada mego zaufania. Dispolsen jednak ma w swojem ręku papiery bardzo dla mnie ważne. Dla mnie to udał się do Kopenhagi, do króla. Przyznam się nawet, że na niego liczyłem więcej niż na kogokolwiekbądż innego, ponieważ w czasie mojej potęgi i znaczenia, nie oddałem mu żadnej usługi.
— Otóż, szlachetny hrabio, widziałem go dzisiaj...
— Twoje pomieszanie mówi mi resztę: zdradził mnie.
— Kapitan Dispolsen nie żyje.
— Nie żyje!
Mówiąc to, więzień założył ręce na krzyż i opuścił głowę; po chwili, wpatrując się w młodzieńca, rzekł:
— Czyż nie mówiłem, że mu się coś szczęśliwego zdarzyło...
Potem skierował swoje oczy na ścianę, gdzie wisiały oznaki jego upadłej wielkości i dał znak ręką, jak gdyby chciał oddalić świadka boleści, którą usiłował przezwyciężyć.
— Nie jego to żałuję, wszak to tylko jednym mniej człowiekiem na świecie. Nie siebie również; cóż ja mam do stracenia? Ale moja córka, moja nieszczęśliwa córka. Padnę ofiarą tego niegodnego knowania, a cóż się z nią stanie, kiedy jej ojca zabiorą?
Zwrócił się żywo go Ordenera.
— W jaki sposób umarł? Gdzie go widziałeś?
— Widziałem go w Spladgeście; nie wiadomo, czy padł ofiarą samobójstwa, czy też został zamordowany.
— To właśnie najważniejsze. Jeżeli go zamordowano, wiem z czyjego zginął rozkazu i wtedy wszystko stracone. Miał mi przywieźć dowody spisku, jaki przeciw mnie knują; te dowody mogły mnie ocalić a ich zgubić zupełnie... Zdołali je zniszczyć... Nieszczęśliwa Ethel...!
— Powiem ci jutro, panie hrabio — rzekł Ordener — czy zginął z ręki własnej, czy też od ciosu mordercy.
Suchumacker, nie odpowiadając, powiódł za wychodzącym po tych słowach Ordenerem wzrokiem, w którym malował się spokój rozpaczy, straszniejszy jeszcze niżeli spokój śmierci.
Ordener wszedł do pustego przedpokoju więźnia, nie wiedząc, którędy się ma dalej udać. Noc już była a salę zupełna zalewała ciemność; otworzył pierwsze drzwi, jakie napotkał i znalazł się w długim korytarzu, oświeconym jedynie promieniami księżyca, co się przez blade przebijał chmury. Jego posępne światło padało przez wysokie i wązkie okna, rysując na przeciwległej ścianie cały szereg widziadeł, zjawiających się i niknących w głębi korytarza. Młody Norwegczyk przeżegnał się powoli i skierował swoje kroki w stronę światełka, które na końcu korytarzu błyszczało.
Przez pół otwarte drzwi, widać było młodą dziewicę, klęczącą w gotyckiej kaplicy, u stóp ołtarza. Odmawiała półgłosem litanię do Najświętszej Panny, modlitwę szczytną i prostoty pełną, w której dusza unosi się do Matki Siedmiu Boleści i prosi, aby Ona za nią do Boga się wstawiła.
Dziewica ta ubrana była w czarną krepę i białą gazę, jakby dla pokazania z pierwszego wejrzenia, że dni jej dotąd płynęły w smutku i niewinności. Nawet w tak skromnej postawie, cała jej istota nosiła na sobie oznakę wyjątkowej natury. Jej oczy i włosy były czarne, co nader rządkiem jest u dziewic Północy; spojrzenie, skierowane ku sklepieniu kaplicy, zdawało się być raczej promieniejącem ekstazą, aniżeli przyćmionem skupieniem ducha. Klęcząc u stóp krzyża, wznoszącego się na kamiennym ołtarzu, wyglądała jak dziewica z wybrzeży Cypru lub wiosek Tibur, odziana w fantastyczny welon Osyana.
Ordener zadrżał i o mało nie upadł, poznał bowiem tę, co swoje modły ku niebu wznosiła.
Modliła się za ojca, upadłego możnowładcę, za więźnia, przez wszystkich zapomnianego i odmawiała głośno psalm wyswobodzenia.
Modliła się jeszcze za kogoś więcej, ale Ordener nie usłyszał jego imienia; nie usłyszał, bo go nie wymówiła, a powtarzała tylko hymn Sulamity, małżonki, oczekującej powrotu ukochanego.
Ordener cofnął się w głąb galeryi, nie chciał bowiem przerywać rozmowy dziewicy z niebem. Modlitwa ma dziwny urok tajemnicy, serce więc jego mimowoli napełniło się zachwyceniem nieznanem, ale światowem.
Drzwi modlitewni zwolna się zamknęły i kobieta w bieli, ze światłem w ręku, posuwała się w ciemnościach ku niemu. Zatrzymał się, bo uczuł najgwałtowniejsze wzruszenie w życiu, oparł się o ciemny mur, bez władzy i drżący, a w milczeniu całej swej istoty, słyszał wyraźnie uderzenia swego serca.
Młodą dziewicę, przechodzącą koło niego, doleciał szelest płaszcza i oddech gwałtowny a przyspieszony.
— O mój Boże! — zawołała.
Ordener rzucił się ku niej, podtrzymał ją jedną ręką, a drugą starał się napróżno pochwycić lampę, która wypadła z jej rąk i zgasła.
— To ja — rzekł z cicha.
— Ordener! — wyszeptała młoda dziewica, bo dźwięk jego głosu, którego od roku nie słyszała, brzmiał jeszcze w jej uszach, a promienie księżyca oświeciły radość, rozlaną na czarującej jej twarzy. Po chwili, wyrywając się zwolna z rąk młodego człowieka, bojaźliwa i zmieszana, mówiła dalej:
— To pan Ordener.
— On sam, hrabianko Ethel...
— Dlaczego nazywasz mnie hrabianką?
— A dlaczego mówisz mi panie?
Dziewica uśmiechnęła się i zamilkła, on również zamilkł i westchnął. Ona pierwsza przerwała milczenie:
— Co cię tu sprowadza?
— Przebacz, jeśli obecność moja zasmuca cię może. Przybyłem tu dla pomówienia z hrabią, twoim ojcem.
— A więc — rzekła Ethel drżącym głosem — przyszedłeś tylko do mego ojca?
Młody człowiek spuścił głowę, czując niesprawiedliwość tych słów.
— Oddawna już zapewne — mówiła dalej dziewica tonem wyrzutu — jesteś pan w Drontheim. Nie pomyślałeś może, że już tak długo nie byłeś w tym zamku...
Ordener dotknięty milczał.
— I słusznie pan czynisz — mówiła córka więźnia głosem z boleści drżącym — sądzę jednak — dodała z dumą — żeście nie słyszeli, panie Ordener, jakem się modliła.
— Hrabianko — odparł młodzieniec — słyszałem twoją modlitwę.
— Nie godzi się, panie, podsłuchiwać w ten sposób.
— Ja nie podsłuchiwałem, szlachetna hrabianko — rzekł bojaźliwie Ordener — słyszałem mimo mojej woli.
— Modliłam się za mego ojca — odparła młoda dziewica, pilnie się w niego wpatrując i jakby oczekując odpowiedzi na swoje słowa.
Ordener milczał.
— Modliłam się także — mówiła dalej niespokojna i uważna, jaki skutek wywołają jej słowa — za kogoś, który nosi pańskie imię: za syna wice-króla, hrabiego Guldenlewa. Ponieważ trzeba się modlić za wszystkich na świecie, a nawet za swoich prześladowców...
I zarumieniła się biedna, sądziła bowiem, że kłamie; ale była rozgniewana na młodego człowieka, a zdawało się jej, że w modlitwie wspomniała jego imię, choć je tylko w swej myśli wymieniła.
— Ordener Guldenlew bardzo byłby nieszczęśliwy, szlachetna pani, gdyby wiedział, że go zaliczasz do prześladowców swoich; cieszyć się jednak może tem, że znajduje miejsce w twoich modłach.
— O! nie — odpowiedziała Ethel zmieszana i przestraszona zimnym wyrazem twarzy młodego człowieka — nie, ja nie modliłam się za niego... Nie wiem, co czynię, co mówię. Co do syna wice-króla, nienawidzę go, chociaż go nie znam. Nie patrz pan na mnie tak surowo: czy cię obraziłam? Czy nie powinieneś przebaczyć biednej uwięzionej, ty panie, który pędzisz dni swoje obok jakiej damy pięknej i szlachetnej, wolny i jak ona szczęśliwy.
— Ja, hrabianko...! — zawołał Ordener.
Ethel zalała się potokiem łez, a on do nóg się jej rzucił.
— Czyż nie powiedziałeś mi — mówiła dalej uśmiechając się z po za łez swoich — że twoja nieobecność zdawała ci się tak krótką?
— Ja hrabianko?
— Nie nazywaj mnie tak — mówiła słodko; — nie jestem już dla nikogo hrabianką, a szczególniej dla ciebie, panie...
Ordener powstał gwałtownie i przycisnął ją do serca swego w uniesieniu.
— O moja Ethel uwielbiana, nazwij mnie twoim Ordenerem... O powiedz mi — tu zwrócił palące spojrzenie w jej oczy łzami zalane — powiedz mi, wszak ty mnie zawsze kochasz?...
Nie wiadomo, co odpowiedziała młoda dziewica, ponieważ Ordener w uniesieniu porwał z jej ust, wraz z odpowiedzią, ten pierwszy i święty pocałunek, który dostatecznym jest w oczach Boga, aby dwoje kochanków w małżonków zamienić.
Milczeli oboje, była to bowiem dla nich jedna z tych chwil uroczystych, tak rzadkich i krótkich na ziemi, w której dusza uczuwać się zdaje szczęśliwość niebieską. Są to chwile nieokreślone; w nich dwie dusze mówią do siebie językiem dla nich tylko zrozumiałym. Wówczas, co tylko jest ludzkiego, milczy, a dwie istoty, od materyi wyswobodzone, łączą się tajemniczo na całe życie na ziemi i na zawsze w wieczności.
Ethel wysunęła się zwolna z objęć Ordenera i przy świetle księżyca patrzyli na siebie w upojeniu: on wzrokiem, przez który przemawiała męska duma i lwia odwaga; ona zamglonem spojrzeniem, pełnem skromności i anielskiego wstydu, który w sercu dziewicy łączy się z każdą uciechą miłości.
— Przed chwilą w tym korytarzu — rzekła nakoniec — unikałeś mnie, Ordenerze.
— Nie unikałem cię, ale byłem jak niewidomy, który, gdy mu po kilku długich latach wzrok przywrócą, odwraca się na chwilę od światła.
— Do mnie raczej porównanie to zastosować można, ponieważ w twej nieobecności nie doznawałam innego szczęścia, prócz widoku mego ojca, równie jak ja nieszczęśliwego. Pędziłam długie dni pocieszając go... i czekając na ciebie — dodała ze spuszczonemi oczyma. — Czytałam mu baśni Eddy, a kiedy wątpiło ludziach, Ewangelię, aby przynajmniej nie zwątpił o niebie; później mówiłam mu o tobie, a on milczał, co jest dowodem, że cię kocha. Ale gdy wieczorami patrzyłam darem nie na drogę i dążących w dali podróżnych, na okręta, do portu przybijające, wtedy on kiwał głową z gorzkim uśmiechem, a ja rzewnie płakałam. Więzienie, gdzie życie moje dotąd pędziłam, stało mi się ohydnem: a jednak ojciec, którego widok, przed poznaniem ciebie, rozweselał mi je, był razem ze mną, ale ciebie nie było. Pragnęłam więc tej wolności, której nie znam jeszcze.
W oczach młodej dziewicy, w naiwnej jej czułości, w słodkiem wylaniu serca, był wdzięk, jakiego słowa ludzkie nie są w stanie wypowiedzieć. Ordener słuchał jej w radośnem marzeniu człowieka, którego z ziemi przeniesiono do idealnego świata.
— A więc ja teraz — rzekł — nie pragnę już tej wolności, której ty ze mną dzielić nie możesz.
— Jakto, Ordenerze — zapytała z żywością Ethel — już nas nie opuścisz?
Słowa te przywiodły muAa myśl wszystko, o czem zapomniał.
— O moja Ethel, jeszcze tego wieczoru opuścić cię muszę. Zobaczę cię znowu jutro, ale jutro pożegnam cię także; przyjdzie jednak ta chwila, że się już nigdy nie rozłączymy.
— Niestety! — przerwała boleśnie dziewica — znowu ranie porzucasz...
— Powtarzam ci, moja Ethel ukochana, że przybędę tu wkrótce, aby cię wyrwać z tego więzienia, albo w niem wraz z tobą pozostać na zawsze.
— Być razem z nim! — wyrzekła słodko. — O nie zwódź mnie! Bo czyż mogę spodziewać się takiego szczęścia!
— Jakiej żądasz przysięgi? — zawołał Ordener. — Powiedz mi, droga Ethel, wszak wobec Boga jesteś już moją żoną?...
I w miłosnem uniesieniu przyciskał ją silnie do swej piersi.
— Jestem twoją — wyszeptała.
Dwa te serca szlachetne i czyste biły z rozkokoszą obok siebie, a miłość czyniła je szlachetniejszemi i czystszemi jeszcze.
Nagle rozległ się obok nich gwałtowny wybuch śmiechu. Człowiek, płaszczem odziany, wydobył ślepą latarkę, którą przedtem ukrywał, a jej jasność oświeciła przestraszoną i zmieszaną twarz Etheli i zdziwione a dumne oblicze Ordenera.
— Odważnie, śliczna paro, odważnie! Ale zdaje mi się, że tak krótko wędrując po krainie Czułości, nie szliście wzdłuż zakrętów rzeki Uczucia i musieliście podążyć manowcami, aby dojść tak prędko do gaju Pocałunku.
Czytelnicy nasi poznali zapewne porucznika, wielbiciela panny de Scudery. Porzuciwszy czytanie „Clelii“ dla odbycia nocnego rontu, przybył i do wieżycy, a kochankowie kroków jego nie usłyszeli.
Przechodząc korytarzem, usłyszał rozmowę i przy świetle księżyca ujrzał poruszające się dwa cienie. Wówczas, ciekawy i śmiały, ukrył pod płaszczem latarnię i na palcach zbliżył się do widziadeł, które wybuch jego śmiechu tak nieprzyjemnie wyrwał z uniesienia.
Ethęl poruszyła się, chcąc uciekać od Ordenera, po chwili jednak, jakby szukając opieki i obrony, swą rozpaloną głowę ukryła na jego piersiach.
On zaś stał nieporuszony i dumny, jak król.
— Biada — rzekł — biada temu, który cię przestraszył i zasmucił, o moja Ethel!
— Tak, tak — odezwał się porucznik — biada mi, żem tak niezręcznie przestraszył czułą Mandanę.
— Mości poruczniku — rzekł wyniośle Ordener — wzywam cię, abyś milczał.
— Mości śmiałku — odpowiedział oficer — i ja cię wzywam, abyś zamilkł.
— Czy mnie pan słyszysz?! — zawołał Ordener grzmiącym głosem — milczeniem wyjednaj sobie przebaczenie.
Tibi tua — odparł porucznik — radę swą zachowaj dla siebie. Milczeniem wyjednaj sobie przebaczenie.
— Milcz! — krzyknął Ordener głosem, od którego szyby zadrżały; a złożywszy młodą dziewicę na stojącym opodal fotelu, chwycił energicznie za ramię oficera.
— No, no, śmiałku! — rzekł porucznik nawpół ze śmiechem, nawpół z gniewem — czy nie widzisz, że kaftan, który gnieciesz tak brutalnie, uszyty jest z najpiękniejszego aksamitu z Abingdon?
Ordener spojrzał na niego, jakby go chciał zabić swym wzrokiem.
— Poruczniku — powiedział — moja cierpliwość krótszą jest, aniżeli szpada, co ją mam przy boku.
— Rozumiem cię, mój paniczu — odparł porucznik, śmiejąc się ironicznie — chciałbyś, abym ci uczynił ten honor. Ale czy ty wiesz kto ja jestem? Nie, nie, książę przeciw księciu, pasterz przeciw pasterzowi, jak mówił piękny Leander.
— Jeżeli tak, to powiedzieć trzeba: tchórz przeciw tchórzowi — zawołał Ordener — w takim razie nie będę miał honoru zmierzyć się z panem.
— Mógłbym się rozgniewać, gdybyś nosił mundur, mój szanowny pasterzu.
— Nie mam galonów, ani akselbantów, ale noszę szablę, mości poruczniku!
Mówiąc to, młody człowiek z dumą odrzucił w tył płaszcz, włożył kapelusz na głowę i ujął za rękojeść szpady; ale Ethel, ujrzawszy nieuniknione niebezpieczeństwo, chwyciła jego ramię i objęła za szyję z krzykiem prośby i przestrachu.
— Słusznie pani robisz, piękna damo, że nie pozwalasz, aby młodzik ten ukarany był za swą śmiałość — rzekł porucznik, który na groźby Ordenera z zimną krwią przygotował się do obrony; — ponieważ Cyrus miał się zmierzyć z Kambyzesem, jeżeli tylko porównanie tego wazala do Kambyzesa nie przyniesie mu za wiele honoru.
— Na imię nieba, panie Ordener — prosiła Ethel — niechaj nie będę przyczyną i świadkiem podobnego nieszczęścia! — Później, wznosząc ku niemu swoje piękne oczy, dodała: — Ordenerze, błagam cię o to!...
Ordener wsunął zwolna do pochwy ostrze szpady nawpół już dobyte, a porucznik zawołał:
— Na honor, rycerzu, nie wiem, czy nim jesteś, ale daję ci ten tytuł, bo zdajesz się na niego zasługiwać; postępujemy obydwa według praw honoru, ale nie podług praw galanteryi dla dam przynależnej. Sprawa, którą, jak sądzę, godny jesteś mieć ze mną, nie może mieć damy za świadka, chociaż często, niechaj mi pani przebaczy, damy są do niej powodem. Możemy więc mówić tylko o duellum remotum i jako obrażony, jeżeli pan chcesz wybrać czas, miejsce i broń, to w takim razie moją szpada z Toledo, lub puginał z Merida, mogą się zmierzyć z twoją szerpentyną z kuźni Ashreuth, lub myśliwskim nożem, hartowanym w jeziorze Sparbo.
Pojedynek odroczony, jaki oficer zaproponował Ordenerowi, był w zwyczaju na północy, gdzie według twierdzeń uczonych, powstały pojedynki. Najodważniejsi rycerze wzywali i przyjmowali duellum remotum. Odkładano je na miesiące, częstokroć na całe lata, a przez ten czas przeciwnikom nie wolno się było zajmować ani słowem, ani czynnie sprawą, która spowodowała wyzwanie. I tak, w miłości rywale wyrzekali się widoku swojej ukochanej, aby rzeczy pozostały w poprzednim stanie: polegano w tym względzie na prawości rycerskiej. Jednem słowem, postępowano w tym razie podług zwyczaju, przyjętego na średniowiecznych turniejach, Jeżeli sędziowie zapasów, zauważywszy naruszenie prawa, rzucili w szranki swe laski, wtedy walczący natychmiast się wstrzymywali, ale aż do chwili rozjaśnienia przypuszczalnego pogwałcenia prawa, piersi zwyciężonego pozostawały w tej samej odległości od miecza zwycięzcy.
— A więc rycerzu — odpowiedział Ordener po chwili zastanowienia — od dziś za miesiąc posłaniec mój zawiadomi cię o miejscu.
— Niechaj tak będzie — rzekł porucznik — o tyle to dla mnie lepiej, że będę mógł być na ceremonii ślubu mej siostry. Bo trzeba panu wiedzieć, że będziesz miał honor walczyć z przyszłym szwagrem nader dostojnego pana, syna wice-króla Norwegii, barona Ordenera Guldenlew, który z powodu tak sławnego hymenu, jak mówi Artamens, ma zostać hrabią Danneskiold, pułkownikiem i kawalerem orderu Słonia, ja zaś, jako syn wielkiego kanclerza obojga królestw, otrzymam bezwątpienia stopień kapitana...
— Bardzo dobrze, bardzo dobrze, poruczniku Ahlefeld — odparł niecierpliwie Ordener — ale nie jesteś jeszcze kapitanem, ani syn wice-króla pułkownikiem, miecz zaś zawsze jest mieczem.
— A gbur gburem, choćby nie wiem co robić, aby go podnieść do siebie — wyrzekł przez zęby oficer.
— Kawalerze — mówił dalej Ordener — znasz zapewne prawo honoru. Nie wejdziesz więc do wieżycy i zechcesz milczeć o całej tej sprawie.
— Co do milczenia, polegaj pan na mnie; będę niemym, jak Mucius Scevola, kiedy trzymał w ogniu swą rękę. Nie wejdę zaś do tej wieżycy ani ja, ani żaden argus z garnizonu; otrzymałem bowiem rozkaz, aby na przyszłość pozostawić Schumackera bez straży i miałem to właśnie oznajmić mu tego wieczoru. Uczyniłbym to napewno, ale mi dużo zajęło czasu przymierzanie nowych butów z Krakowa. Rozkaz ten, mówiąc między nami, bardzo jest nierozsądny. Czy chcesz pan, abym ci pokazał moje buty?
W czasie tej rozmowy, Ethel, widząc ich uspokojonych i nie wiedząc, co może znaczyć duellum remotum, zniknęła, szepnąwszy jednak do ucha Ordeenera:
— Do jutra!
— Prosiłbym cię, poruczniku Ahlefeld, abyś mi pomógł wyjść z tego fortu.
— Bardzo chętnie — odrzekł oficer — chociaż już bardzo późno, albo raczej bardzo rano. Ale gdzież pan znajdziesz jaką łódkę? To już moja rzecz — odparł Ordener.
Poczem, jakby w najlepszej przyjaźni, przeszli przez ogród, przez dwa dziedzińce, a Ordener, prowadzony przez oficera, najmniejszej w tem nie doznał przeszkody. Przeszli nakoniec przez most zwodzony, skład artyleryi, plac broni i przybyli do nizkiej wieży, której żelazne wrota otwarły się na głos porucznika.
— Do widzenia, poruczniku Ahlefeld — rzekł Ordener.
— Do widzenia — odpowiedział oficer. — Przyznaję, żeś pan dzielny chłopak, chociaż nie wiem kto jesteś i czy twoi towarzysze, których przyprowadzisz na miejsce spotkania, będą godni przyjąć udział w w alce, czy też muszą pozostać prostymi świadkami.
Ścisnęli się za ręce, żelazne wrota znowu się zamknęły, a porucznik powrócił, nucąc aryę Lulli, podziwiać swoje polskie buty i francuski romans.
Ordener, pozostawszy sam na progu, zrzucił ubranie, które owinąwszy w płaszcz, przywiązał pasem do głowy; poczem, wprowadzając w wykonanie zasady niezawisłości przez Schumackera głoszone, skoczył do zimnej i spokojnej wody zatoki i zaczął płynąć pośród ciemności ku brzegowi, kierując się w stronę Spladgestu, dokąd mógł być pewnym, że tak żywy, jak i umarły przybędzie.
Trudy całodzienne wyczerpały go, zaledwie przeto zdołał tam dopłynąć. Ubrawszy się pospiesznie, podążył do Spladgestu, rysującego się na placu portowym jak czarna masa, księżyc bowiem od pewnego czasu skrył się za chmury.
Gdy się zbliżył do samego budynku, zdawało mu się, że słyszy jakby ludzkie głosy; słabe światełko jaśniało przez otwór, nad drzwiami będący. Zdziwiony, gwałtownie zapukał; głos ucichł, a światło zniknęło. Zapukał powtórnie — wtedy przy świetle, które się znowu zjawiło, ujrzał jakąś czarną postać, wychodzącą jednym z górnych otworów i wdrapującą się na płaski dach domu. Ordener zapukał po raz trzeci rękojeścią swojej szabli i zawołał:
— Otwórzcie, w imieniu jego królewskiej mości! Otwórzcie, w imieniu jego dostojności wice-króla!
Drzwi zwolna się otwarły i Ordener ujrzał przed sobą bladą i wychudłą twarz starego Spiagudrego. Dozorca umarłych stał przed nim z ubraniem w nieładzie, błędnem spojrzeniem, najeżonym włosem, trzy mając w zakrwawionych rękach grobową lampę, której płomień, wiatrem poruszany, mniej drżał, aniżeli całe jego ciało.


VI.
Pirro.
Nigdy!
Angelo..
Cóż to! widzę, że chcesz udawać poczciwego człowieka! — Nędzniku! jeśli powiesz jedno słowo...
Pirro.
Ależ Angelo, zaklinam cię na imię nieba...
Angelo.
Pozwól, niech się stanie to, czemu przeszkodzić nie możesz.
Pirro.
Ah! kiedy nas dyabeł trzyma choć za włos tylko, musimy mu wtedy oddać całą głowę... O ja nieszczęśliwy!
Emilia Galotti.

W godzinę po wyjściu młodego podróżnego ze Spladgestu, gdy już noc zapadła i tłum zwolna opuścił dom umarłych, Ogdypiglap zamknął drzwi zewnętrzne, Spiagudry zaś zlewał wodą po raz ostatni nieboszczyków, pieczy jego powierzonych. Później obadwaj udali się do swego nędznego mieszkania, gdzie Ogdypiglap zasnął wkrótce na tapczanie, wyglądając jakby jeden ze znajdujących się w domu tym umarłych. Tymczasem szanowny Spiagudry zasiadł przed stołem, na którym leżało mnóstwo starych książek, zasuszonych roślin i kości, i pogrążył się w naukowem badaniu, jednającem mu u ludu, pomimo całej swej niewinności, opinię czarownika i czarnoksiężnika, co zresztą w owych czasach było przywilejem nauki.
Kilka już godzin zagłębiony był w swoich rozmyślaniach i miał nareszcie porzucić książki, aby się udać do łóżka, kiedy nagle zastanowił się nad ponurem zdaniem Thormodusa, w którem tenże mówi, że „kiedy człowiek zapali lampę, wtedy śmierć jest w jego domu, dopóki lampy nie zgasi...“
— Z przeproszeniem szanownego doktora, powiedział do siebie półgłosem, ale dziś wieczorem wcale tak nie będzie.
I wziął lampę do ręki, aby ją zgasić.
Wtem głos, wychodzący z sali umarłych, zawołał donośnie:
— Spiagudry!
Stary dozorca zadrżał na całem ciele, chociaż nie sądził wcale, jakby to każdy inny uczynił na jego miejscu, że to śpiący snem wiecznym goście Spladgestu powstali przeciw swemu strażnikowi. Był on o tyle wykształconym, że nie mógł podlegać obawie z wyobraźni tylko wynikającej, strach zaś jego dlatego właśnie był tak wielkim, że zbyt dobrze znał głos, który go przyzywał.
Powtórzyło się gwałtowne wołanie:
— Spiagudry! czy chcąc, abyś słyszał, mam iść i uszy ci oberwać?
— Niechaj Opatrzność weźmie w opiekę nie duszę, ale ciało moje! — rzekł przestraszony starzec.
I krokiem, który bojaźń przyśpieszała i zwalniała zarazem, skierował się do drugich drzwi bocznych i spiesznie je otworzył. Czytelnicy nasi nie zapomnieli zapewne, że drzwi te prowadziły do sali umarłych.
Gdy wszedł, wtedy lampa oświeciła widok okropny i dziwaczny. Z jednej strony Spiagudry, chudy i pochylony nieco; z drugiej człowiek małego wzrostu, krępy, barczysty, odziany od stóp do głowy w skóry różnych zwierząt, na których krew zaschła zaledwie. Stał on przed trupem Gilla Stadta, który, wraz z ciałem młodej dziewczyny i kapitana, zajmował niejako głąb sceny. Ci tylko martwi świadkowie, leżący w półcieniu, mogli patrzeć, nie uciekając z przestrachu, na dwóch żywych, których rozmowa miała się rozpocząć.
Rysy małego człowieka, które światło dokładnie uwydatniało, miały w sobie coś niezwykle dzikiego. Brodę miał gęstą i rudą, a jego czoło, okryte czapką z łosiowej skóry, zdawało się być najeżone włosami tego samego koloru. Usta miał szerokie, grube wargi, zęby ostre i rzadkie, a nos jak dziób orła zakrzywiony. Jego szare oczy, nadzwyczaj ruchliwe, rzucały na Spiagudrego spojrzenia, w których okrucieństwo tygrysa łagodziła tylko przebiegłość małpy. Szczególny ten człowiek uzbrojony był w długą szablę, nóż bez pochwy i kamienną siekierę, a opierał się na długiem jej toporzysku. Ręce jego pokrywały ogromne rękawice ze skóry lisa niebieskiego.
— To stare widmo — mówił sam do siebie — długo mi czekać każe.
I wydał głos, do ryku dzikiego zwierza podobny. Spiagudry zbladłby był napewno, gdyby to dlań było możliwe.
— Czy wiesz — mówił dalej mały człowiek, zwracając się wprost do niego — że przybywam aż z płaszczyzn Urchtalu? Masz widać chęć, każąc na siebie czekać, zamienić swoje posłanie ze słomy na jedno z tych kamiennych łoży?
Spiagudry zadrżał jeszcze silniej; pozostałe dwa jedyne jego zęby gwałtownie o siebie uderzały.
— Przebacz, panie — powiedział, gnąc się w łuk aż do wysokości małego człowieczka — spałem głębokim snem...
— Czy pragniesz poznać sen głębszy jeszcze?
Twarz Spiagudrego wyrażała dziwny grymas przestrachu, komiczniejszy jeszcze niż skrzywienia, jakie na niej wesołość wywoływała.
— Cóż to ci jest? — mówił dalej nieznajomy — czy obecność moja nie jest ci przyjemną?
— O panie! — odpowiedział stary dozorca — niema dla mnie większego szczęścia, jak widok waszej ekscelencyi.
I gwałt, jaki sobie zadawał, aby swej przestraszonej fizyognomii nadać wyraz wesołości, oprócz umarłych, każdegoby rozśmieszył.
— Moja ekscelencya, ty stary lisie, rozkazuje ci oddać odzież Gilla Stadta.
Wymawiając to imię, dzika i szydercza twarz małego człowieka pokryła się ponurym smutkiem.
— Przebacz, panie, ale już jej nie mam — rzekł Spiagudry — wiadomo waszej łasce, że wszelkie pozostałości po górnikach oddajemy do skarbu, ponieważ król wszystko po nich odziedzicza, jako ich przyrodzony opiekun.
Nieznajomy zwrócił się do trupa, założył ręce i rzekł głucho:
— To prawda! Ci nędzni górnicy są jak edredony. Robią dla nich gniazda, aby im puch zabierać.
Później, podnosząc trupa na swoich rękach i ściskając go silnie, zaczął wydawać dzikie jęki miłości i bolu, podobne do mruczenia niedźwiedzia, pieszczącego się ze swojem małem. Do tych dźwięków nieokreślonych, mieszały się niekiedy słowa dziwnego języka, których Spiagudry nie mógł zrozumieć.
Nakoniec położył trupa na kamienne łoże i zwrócił się do dozorcy.
— Czy wiesz, przeklęty czarowniku — zapytał — jak się nazywa żołnierz, pod nieszczęśliwą zrodzony gwiazdą, którego ta dziewczyna nad Gilla przeniosła? I uderzył nogą zimne zwłoki Guthy Stersen.
Spiagudry kiwnął przecząco głową.
— A więc, na siekierę Ingolpha, głowę mego rodu, wytępię wszystkich, którzy noszą taki mundur! — zawołał nieznajomy, wskazując ubranie oficera. — Ten, na którym się chcę zemścić, będzie między nimi. Spalę cały las, aby zniszczyć jadowity krzew, który wśród niego rośnie. Przysiągłem to w dniu, kiedy Gill umarł i dałem mu już towarzysza, z którego trup jego cieszyć się powinien.
— O Grillu! oto leżysz bez siły i życia, ty, coś fokę dogonił płynąc, dziką kozę biegnąc; ty, coś zwyciężył w walce i zdusił niedźwiedzia z gór Koll, — leżysz teraz nieruchomy. Przebiegałeś w jednym dniu Drontheimhus, od Orkel aż do jeziora Smiasen; wdrapywałeś się na szczyty Dofre-Fieldu, jak wiewiórka na dęby — a teraz, Gillu mój, leżysz milczący, ty, coś stojąc na wierzchołku burzami nawiedzanej góry Kongsberg, śpiewał głosem od gromów silniejszym. O Gillu! napróżno więc dla ciebie zawaliłem kopalnię w Faroer; daremnie spaliłem katedrę w Drontheim; wszystkie moje trudy stracone — i na tobie się zakończy ród dzieci Islandyi, potomstwa Ingolpha Tępiciela; nie odziedziczysz mojej kamiennej siekiery, ale przeciwnie, ty to pozostawiasz mi swoją czaszkę, abym odtąd pił z niej wodę morską i ludzką krew!
Po tych słowach, chwytając za głowę trupa, rzekł:
— Spiagudry, dopomoż mi!
I rzucając swoje rękawice, ukazał szerokie ręce, uzbrojone w długie pazury, twarde i zagięte, jak u drapieżnego zwierza.
Spiagudry widząc, że chciał swoją szablą odciąć czaszkę trupa — zawołał z przerażeniem, którego nie mógł pokryć:
— Sprawiedliwy Boże! panie, toż to jest umarły!
— Wolisz więc — zapytał spokojnie mały człowiek — aby ostrze to na żywego tutaj się zwróciło?
— Oh! niech wasza wielmożność pozwoli... czy wasza ekscelencya może sprofanować...? Wasza łaska... panie, wasza dostojność nie zechce...
— Skończyszże raz? Czyż ja potrzebuję wszystkich tych tytułów, ty żywy skielecie, abym wierzył w twój głęboki szacunek dla mojej szabli?
— Na Świętego Waldemara, na Świętego Usupha, w imię Opatrzności, oszczędź pan umarłego...!
— Pomagaj mi i nie mów o świętych, do szatana!
— Panie — mówił dalej Spiagudry z błaganiem — na twego sławnego przodka, Świętego Ingolpha!..
— Ingolph Tępiciel był takim samym, jak ja, potępieńcem.
— Na imię nieba — powiedział starzec, pochylając się — właśnie jabym chciał, abyś pan uniknął tego potępienia.
Mały człowiek zniecierpliwił się. Jego szare oczy zabłysły, jak dwa węgle rozpalone.
— Pomóż mi! — powtórzył, porywając za szablę.
Dwa te słowa powiedziane były głosem, jakim wymówiłby je lew, gdyby mógł przemówić. Dozorca, nawpół żywy i drżący, usiadł na czarnym kamieniu i podtrzymywał rękami zimną i mokrą głowę Gilla, nieznajomy zaś, przy pomocy noża i szabli, zdjął z niej czaszkę ze szczególną zręcznością.
Skończywszy operacyę, spoglądał przez chwilę na ową czaszkę, wymawiając jakieś dziwne wyrazy; później oddał ją Spiagudremu, aby ją wymył i oczyścił, przyczem rzekł, wydając rodzaj wycia:
— Ja już nie będę miał tej pociechy, aby spadkobierca duszy Ingolpha pił z mojej czaszki krew ludzką i morską wodę!
Po chwili dzikiego zamyślenia, mówił dalej:
— Za huraganem następuje huragan, za lawinami śniegu idą inne lawiny, ja zaś ostatnim będę z mego rodu. O czemuż Gill nie pogardzał, jak ja, wszystkiem, co twarz ludzką nosi. Jakiż szatan, czy wróg, szatana popchnął go do tych kopalń przeklętych, by tam szukał garści złota?
Spiagudry przerwał mu, odnosząc czaszkę Gilla.
— Ekscelencya ma racyę: nawet złoto — mówi Snorro Sturleson — często kupuje się za drogo.
— Przypominasz mi tem — rzekł mały człowiek — że chcę ci dać pewne polecenie. Oto żelazna szkatułka, znaleziona przy tym oficerze, po którym, jak widzisz, nie wszystko zagarnąłeś. Szkatułka ta szczelnie jest zamknięta, musi więc zawierać w sobie złoto, jedynie drogą rzecz w oczach ludzi. Oddaj ją wdowie Stadt, we wsi Throctree, jako zapłatę za jej syna.
Wydobył wówczas z worka niewielką, żelazną szkatułkę. Spiagudry odebrał ją od niego i skłonił się głęboko.
— Wykonaj wiernie mój rozkaz — rzekł mały człowiek, rzucając na niego przeszywające spojrzenie — pomyśl bowiem, że dwa złe duchy z łatwością mogą się zobaczyć. Zdaje mi się, że jesteś bardziej jeszcze tchórzliwym, aniżeli chciwym, a odpowiesz mi za tę szkatułkę...
— O panie! na moją duszę...
— Klnij się nie na duszę, ale na twoje kości i ciało.
W tej chwili gwałtownie zapukano do zewnętrznych drzwi Spladgestu. Mały człowiek spojrzał z zadziwieniem. Spiagudry zadrżał i ręką zakrył lampę.
— Co to jest? — zawołał nieznajomy mrucząc — trzęsiesz się cały, stary nędzniku, ale jakże zadrżysz, gdy usłyszysz głos trąby Sądu Ostatecznego?!
Rozległo się powtórnie gwałtowniejsze pukanie.
— To jakiś umarły, któremu pilno wejść tutaj — rzekł mały człowiek.
— Nie, panie — wyszeptał Spiagudry — umarłych nie przynoszą po północy.
— Umarły czy żywy, wypędza mnie jednak. Spiagudry, bądź wierny i milcz, a przysięgam ci na ducha Ingolpha i czaszkę Gilla, że w twej oberży trupów, odbędziesz przegląd całego munckholmskiego pułku.
I zatknąwszy za pas czaszkę Gilla, włożywszy rękawice, mały człowiek, po ramionach Spiagudrego, skoczył ze zręcznością kozy w jeden z wyżej będących otworów i tam zniknął po chwili.
Nowe stukanie wstrząsnęło Spladgestem, a z zewnątrz dał się słyszeć głos rozkazujący:
— Otworzyć w imię króla i wice-króla!
Wówczas stary dozorca, podwójną naraz miotany bojaźnią, z których jedną można było nazwać wspomnieniem a drugą nadzieją, podążył do drzwi i zwolna je otworzył.


VII
Dążąc po ścieżkach skalistych i bolesnych za tą radością, która stanowi szczęśliwość doczesną, strudziła się, ale jej nigdy nie dosięgła
Wyznania Świętego Augustyna.

Powróciwszy po rozstaniu sic z Poelem do swego gabinetu, gubernator Drontheimu zasiadł w szerokim fotelu i aby się rozerwać, rozkazał jednemu ze swych sekretarzy odczytywać prośby, podane do rządu.
Ten przeto — skłoniwszy się, zaczął:
— „1. Ksiądz Anatazy Munder, kapelan więzień, prosi, aby z okazyi małżeństwa Jego Dostojności Ordenera Guldenlew, barona Thorvick, kawalera Danebroga, syna wice-króla, z szlachetną damą Ulryką Ahlefeld, córką Jego Łaski hrabiego wielkiego kanclerza obojga królestw, ułaskawiono dwunastu więźniów. “
— Odroczyć — rzekł generał. — Żałuję tych skazanych.
Czytał dalej sekretarz:
— „2. Górnicy z Guldbranshalu, z wysp Faroer, z Sund-Moeru, Hubfallo, Roeraas i Kongsbergu, upraszają o zwolnienie ich od opieki królewskiej.“
— Ci górnicy bardzo są niespokojni. Powiadają nawet, że zaczynają szemrać, długo nie odbierając odpowiedzi na swoją prośbę. Trzeba ją więc starannie rozpatrzeć.
— „3. Syndycy z Noes, Loewigu, Inalu, Skongen, Stod, Sparbo i innych miast i wsi Drontheimhuusu północnego wnoszą, aby na głowę rozbójnika, mordercy i podpalacza Hana, urodzonego — jak mówią — w Klipstadur w Islandyi, wyznaczoną była nagroda. Sprzeciwia się tej prośbie Nychol Orugit, kat Drontheimhuusu, dowodząc, że Han jego jest własnością. Popiera prośbę Benignus Spiagudry, dozorca Spladgestu, któremu trup Hana dostać się powinien.“
— To bardzo niebezpieczny bandyta — rzekł jenerał — nadewszystko dziś, kiedy spodziewać się można zamieszek między górnikami. Trzeba za jego głowę ogłosić nagrodę tysiąc talarów królewskich.
— „4. Benignus Spiagudry, lekarz, antykwaryusz, rzeźbiarz, mineralog, naturalista, botanik, prawnik, chemik, mechanik, flizyk...“
— Czy to ten sam Spiagudry, który jest dozorcą Spladgestu?
— Tak jest, wasza ekscelencyo — odpowiedział sekretarz.
— Czegóż on żąda?
Sekretarz przewrócił kilka arkuszy prośby, zawierającej liczne tytuły i zasługi Spiagudrego i wreszcie zaczął czytać:
— „Wnoszący prośbę sądzi, że ma prawo, w nagrodę prac, tak użytecznych dla nauk i sztuk, błagać Jego Ekscelencyę o podwyższenie opłaty za trupa tak męskiego, jak i żeńskiego, powierzonego jego opiece, o dziesięć askalinów, co zapewne bardzo będzie przyjemnem dla umarłych, jako dowód ocenienia ich osób“...
W tej chwili otwarły się drzwi gabinetu i służący donośnym głosem zameldował szlachetną panią hrabinę Ahlefeld. Jednocześnie dama wysokiego wzrostu, z hrabiowską koroną na głowie, bogato ubrana w jedwabną, szkarłatną suknię, z gronastajami i złotemi frendzlami, weszła do gabinetu i ująwszy podaną przez jenerała rękę, usiadła obok jego fotelu.
Hrabin a mogła mieć lat około pięćdziesięciu. Wiek usprawiedliwiał niejako zmarszczki, któremi troski duszy i ambicya przedwcześnie twarz jej poorały. Zwróciła na starego gubernatora wyniosłe spojrzenie, a na jej ustach zawitał uśmiech fałszywy.
— No i cóż, panie jenerale, twój uczeń każe na siebie czekać. Powinien być tutaj przed zachodem słońca.
— Byłby napewno, pani hrabino, gdyby się nie udał po przybyciu tutaj do Munckholmu.
— Jak to, do Munckholmu? Ależ przecie nie do Schumackera...?
— Bardzo być może, że do niego.
— Pierwsza wizyta barona de Thorvick byłażby u Schumackera?
— Dlaczegożby nie, hrabino? Schumacker jest tak nieszczęśliwy!
— Jakto jenerale, syn wice-króla miałby zawiązać stosunki z więźniem stanu?
— Fryderyk Guldenlew, oddając mi swego syna, prosił mnie, szlachetna pani, abym go wychował jak swe własne dziecko. Sądziłem, że znajomość z Schumackerem może być użyteczną dla Ordenera, który kiedyś także w wielkiem będzie znaczeniu. W tym przeto celu, z upoważnienia wice-króla, prosiłem mego brata, Grumonda Kund, o pozwolenie zwiedzenia wszystkich więzień i dałem je Ordenerowi; korzysta więc z niego.
— A od jak dawna, szlachetny jenerale, baron Ordener zrobił tak użyteczną znajomość?
— Więcej niż od roku, pani hrabino. Towarzystwo Schumackera, jak widać, podobało mu się bardzo, ponieważ to go właśnie zatrzymało dość długo w Drontheim, skąd z wielką niechęcią i jedynie wskutek mego usilnego życzenia, wyjechał w przeszłym roku dla zwiedzenia Norwegii.
— A Schumacker czy wie o tem, że jego pocieszyciel jest synem jednego z największych jego nieprzyjaciół?
— Wie tylko, że jest jego przyjacielem i to dlań zupełnie jest wystarczającem, równie jak i dla nas.
— Ale wy, panie jenerale — rzekła hrabina z badawczem spojrzeniem — zezwalając, a nawet wpływając na zawiązanie tego stosunku, czyście wiedzieli, że Schumacker ma córkę?
— Wiedziałem o tem, szlachetna hrabino.
— I okoliczność ta zdawała się panu nic nieznaczącą dla jego wychowańca?
— Wychowaniec Lewina Kund, syn Fryderyka Guldenlewa, jest człowiekiem honoru. Ordenerowi nie obcą jest przepaść, dzieląca go od córki Schumackera; nie zdolny jest przeto uwieść młodą dziewicę, nie mogąc się z nią połączyć, a szczególniej córkę nieszczęśliwego ojca.
Szlachetna hrabina Ahlefeld zarumieniła się i zbladła. Odwróciła głowę, aby uniknąć spojrzenia starca, które dla niej zdawało się być oskarżeniem.
— W każdym jednak razie — mówiła z zakłopotaniem — pozwól sobie powiedzieć jenerale, że stosunek ten, według mego zdania, bardzo jest dziwny i nierozsądny. Nadewszystko dziś, gdy mówią, że górnicy i ludy północne zamyślają powstać i że imię Schumackera zamieszane jest w tę sprawę.
— Zadziwiacie mnie, szlachetna pani — zawołał gubernator — Schumacker dotąd spokojnie znosił swoje nieszczęście. Pogłoski te nie muszą mieć żadnej podstawy.
W tej chwili otworzyły się drzwi i służący zameldował, że posłaniec jego łaski wielkiego kanclerza pragnie mówić z szlachetną hrabiną.
Hrabina spiesznie powstała, pożegnała gubernatora i kiedy stary jenerał zajął się dalszem przeglądaniem próśb, ona udała się do swoich apartamentów, położonych w jednem ze skrzydeł pałacu, rozkazując, aby przywołano tam posłańca.
Siedziała już od kilku chwil na bogatej sofie, otoczona swemi służebnemi, kiedy posłaniec wszedł do jej buduaru. Hrabina, spostrzegłszy go, zrobiła poruszenie wstrętu, które jednak spiesznie pokryła życzliwym uśmiechem. Powierzchowność posłańca nie zdawała się wszakże odpychać z pierwszego wejrzenia. Był to człowiek raczej nizki niż wysoki, a jego twarz wcale nie była odpowiednią dla posłańca. Po bliższem zbadaniu, twarz tego człowieka znamionowała otwartość, posuniętą aż do czelności, a wesołość jego spojrzenia miała w sobie coś dyabelskiego i złowieszczego. Skłonił się głęboko przed hrabiną i podał jej pakiet, opieczętowany jedwabnemi sznurkami.
— Racz pozwolić, szlachetna pani — rzekł — abym złożył u jej stóp szacowną przesyłkę jego łaski, dostojnego pani małżonka, a mego szanownego pana.
— Czy to od niego samego i dlaczegóż to hrabia, mój małżonek, używa was jako posłańca? — spytała hrabina.
— Ważne sprawy wstrzymały przyjazd jego łaski; list ten zawiadamia was o tem, dostojna hrabino. Co do mnie, to wedle rozkazu mego szlachetnego pana, będę miał wysoki zaszczyt prosić cię pani o chwilę rozmowy bez świadków.
Hrabina zbladła i zawołała drżącym głosem:
— Ja miałabym mieć potajemną rozmowę z wami, panie Musdoemon?!
— Gdyby to miało zrobić przykrość szlachetnej pani, jej niegodny sługa byłby w rozpaczy.
— Przykrość... nie, bezwątpienia — odparła hrabina, zmuszając się do uśmiechu — ale czyż ta rozmowa jest tak konieczną?
— Niezbędną, pani hrabino. List, który pani raczyłaś przyjąć z moich rąk, obejmuje zapewne wyraźny co do tego rozkaz.
Szczególnem było patrzyć, jak dumna hrabina Ahlefeld bladła i drżała przed służalcem, który był dla niej z tak głębokim szacunkiem. Otworzywszy zwolna pakiet, przeczytała zawierający się w nim list, poczem słabym głosem rzekła do swoich kobiet:
— Odejdźcie, zostawcie nas samych.
— Niech szlachetna pani — rzekł posłaniec, zginając kolano — raczy przebaczyć mi moją śmiałość i przykrość, jaką zdaję się jej wyrządzać!
— Przeciwnie, proszę mi wierzyć — rzekła hrabina — że widok jego wiele mi sprawia przyjemności.
Kobiety otaczające hrabinę wyszły.
— Zapomniałaś widzę, Elphegio, że był czas, kiedy nasze sam na sam nie budziły w tobie takiego wstrętu.
Tak przemówił posłaniec do szlachetnej hrabiny, a słowom tym towarzyszył uśmiech, podobny do szatańskiego zgrzytu w chwili, kiedy nadejdzie czas, w którym porywa należącą do niego duszę.
Można dama spuściła głowę z pokorą.
— Oh, czemuż tego nie zapomniałam w istocie! — wyszeptała.
— Szalona! jak możesz wstydzić się tego, czego oko ludzkie nie widziało?
— Czego ludzie nie widzą, Bóg to widzi.
— Bóg? Słaba kobieto! nie jesteś godną zwodzić swego męża, bo on ma mniej wiary od ciebie.
— Naigrawasz się nieszlachetnie z wyrzutów mego sumienia, Musdoemonie.
— A więc, jeżeli je masz, Elphegio, to dlaczegóż sama naigrawasz się z nich codziennie przez nowe twoje zbrodnie?
Hrabina Ahlefeld ukryła twarz w dłoniach — posłaniec zaś mówił dalej;
— Potrzeba wybrać, Elphegio, albo wyrzuty sumienia z wyrzeczeniem się zbrodni, albo zbrodnie bez wyrzutów. Uczyń jak ja: wybierz drugie, to lepsze, a przynajmniej weselsze.
— Oh! żeby w wieczności — rzekła hrabina półgłosem — nie powtórzono ci tych słów twoich, Musdoemonie!
— No, no, moja droga, porzućmy te żarty, albo jeżeli wierzysz w wieczność, to nabierz przekonania, że nieodwołalnie do piekła należysz. Na cóż się więc zda kilka lat pokuty na ziemi? Wieczność i tak nie będzie krótszą.
Poczem, siadając obok hrabiny i obejmując ją za szyję — mówił dalej:
— Elphegio, staraj się pozostać, jeżeli nie fizycznie, to przynajmniej moralnie, tem, czem byłaś temu lat dwadzieścia.
Nieszczęśliwa hrabina miała tyle siły, że wywzajemniła się za tę odpychającą pieszczotę. W występnym tym uścisku dwóch istot, które nienawidziły się i pogardzały sobą wzajemnie, było coś zbyt oburzającego nawet dla tych dusz upadłych. Nieprawe ich pieszczoty, stanowiące kiedyś ich szczęście, do których dziś jeszcze się przymuszali, były dla nich praw dziwą męczarnią. Dziwna i sprawiedliwa zmiana ich uczuć występnych! Ich zbrodnia karą się dla nich stała.
Hrabina, aby skrócić tę męką zbrodniczą — zapytała wreszcie swego ohydnego kochanka, wyrywając się z jego objęcia — jakie ustne polecenie mąż jej mu powierzył.
— Ahlefeld — rzekł Musdoemon — widząc, że władza jego wzmocni się jeszcze przez małżeństwo Ordenera Guldeniew z naszą córką...
— Naszą córką! — zawołała hrabina, a jej spojrzenie, na Musdoemona zwrócone, przybrało znowu wyraz dumy i pogardy.
— Ależ — rzekł zimno posłaniec — zdaje mi się, że Ulryka może należeć do mnie tak dobrze, jak i do niego. Mówiłem więc, że małżeństwo to nie zadawala w zupełności twego męża, jeżeli jednocześnie Schumacker stanowczo nie upadnie. Z głębi swego więzienia, ten stary ulubieniec jeszcze jest tak groźnym, jakby był w swoim pałacu. Ma on na dworze przyjaciół mało znaczących, ale jednak potężnych, być może dlatego właśnie, iż na pozór są mało znaczącymi. Przytem król, dowiedziawszy się przed miesiącem, że negocyacye wielkiego kanclerza z księciem Halstein-Ploen szły niepomyślnie — zawołał z niecierpliwością: — Griffenfeld sam jeden prędzejby to potrafił dokonać, aniżeli wszyscy oni razem. — Jakiś intrygant, imieniem Dispolsen, przybyły z Munckholmu do Kopenhagi, miał u niego kilka sekretnych posłuchań, po których król zażądał od kanclerstwa dokumentów szlachectwa i własności dóbr Schumackera. Niewiadomo, do czego ten ostatni dążyć może, ale choćby chciał tylko wolności, to chęć ta dla więźnia stanu jest już pragnieniem władzy. Potrzeba więc, aby umarł, ale przytem aby śmierć ta nastąpiła z wyroku sądowego. Pracujemy więc nad tem, żeby ukuć dla niego jaką zbrodnię. Mąż twój, Elphegio, pod pozorem zwiedzenia incognito prowincyj północnych, pragnie sprawdzić osobiście rezultat naszych knowań między górnikami, których chcemy pobudzić do podniesienia w imię Schumackera buntu, który później z łatwością da się przytłumić. Najbardziej nas niepokoi utrata różnych papierów, dotyczących tego planu, a które, jak sądzimy, są w ręku Dispolsena. Dowiedziawszy się, że wyjechał z Kopenhagi do Munckholmu, wioząc dla Schumackera jego pargaminy, dyplomy, a może i dokumenty, które nas mogą zgubić, a przynajmniej skompromitować, urządziliśmy w wąwozach Kole zasadzkę, gdzie miano mu odebrać papiery, a jego sprzątnąć. Ale jeżeli, jak powiadają, Dispolsen przybył do Berghen morzem, w takim razie daremne były nasze zabiegi. Słyszałem jednak, przybywszy tutaj, jakieś pogłoski o zabiciu kapitana Dispolsen. Zresztą, zobaczymy. Obecnie zaś poszukujemy głośnego rozbójnika, którego nazywają Hanem z Islandyi, ponieważ chcielibyśmy postawić go na czele powstania górników. A ty, moja droga, cóż mi powiesz nowego? Czy piękny ptaszek w Munckholm wleciał już do klatki? Czy córka starego ministra stała się już ofiarą naszego falco-fulvus, naszego syna Fryderyka...?
Hrabina, uniesiona znowu swoją dumą, zawołała:
— Naszego syna!
— Ileż on lat mieć może? Dwadzieścia cztery, a znamy się już dwadzieścia sześć lat, Elphegio.
— Bogu wiadomo — zawołała hrabina — że mój Fryderyk jest prawym dziedzicem wielkiego kanclerza.
— Chociaż Bogu wiadomo — odpowiedział ze śmiechem posłaniec — dyabeł jednak może o tem nie wiedzieć. Zresztą, twój Fryderyk to roztrzepaniec, który mi wcale chluby nie przynosi i doprawdy o taką drobnostkę nie warto się kłócić. On tylko zdolny dziewczyny uwodzić. A tym razem, czy tego dokonał?
— Jeszcze nie, o ile wiem.
— Ależ staraj się, Elphegio, grać rolę więcej niż dotąd czynną w naszych interesach. Ja i mąż twój, jak widzisz, wcale nie zasypiamy. Co do ciebie, nie ograniczaj się, jeśli łaska, na wznoszeniu modłów za nasze grzechy, jak Madonna, której pomocy wzywają Włosi, popełniając morderstwo. Potrzeba również, aby Ahlefeld pomyślał o hojniejszem dla mnie niż dotąd wynagrodzeniu. Los mój złączony jest z waszym, ale znudziło mi się już być służalcem męża, kiedy jestem kochankiem żony i nie chcę nadal zostawać guwernerem, profesorem i pedagogiem, będąc prawie ojcem...
W tej chwili północ wybiła i weszła jedna z kobiet hrabiny, przypominając jej, że podług reguły pałacu, o tej godzinie wszystkie światła winny być zgaszone.
Hrabina szczęśliwa, że mogła zakończyć tak przykrą rozmowę, przywołała swoje służebne.
— Pani hrabina raczy zezwolić — rzekł Musdoemon wychodząc — abym cieszył się nadzieją, że jutro ją zobaczę i złożę u jej stóp moje najgłębsze uszanowanie.


VIII
Musiałeś go zamordować; masz spojrzenie zabójcy, a wyraz twej twarzy złowieszczy jest i dziki
Schakspeare „Sen nocy letniej.“

— Na honor! starcze — rzekł Ordener do Spiagudrego — zacząłem już myśleć, że w tym domu otwieranie drzwi do obowiązku umarłych należy.
— Przebaczcie panie — odpowiedział Spiagudry — w którego uszach brzmiały jeszcze tytuły króla i wice-króla, a powtarzając swoją wymówkę, dodał:
— Spałem tak głęboko...
— W takim razie, twoi umarli nie spali widać i ich to zapewne słyszałem przed chwilą rozmawiających.
— Jakto, panie nieznajomy, wyście słyszeli?...
— Najdoskonalej, ale co mnie to obchodzić może? Nie przyszedłem tu dla zajmowania się twojemi interesami, lecz przeciwnie, aby ciebie mojemi zatrudnić. Wejdźmy więc.
Spiagudry wcale nie miał ochoty wprowadzić nowo przybyłego do sali, gdzie leżało ciało Gilla, ale ostatnie te słowa uspokoiły go nieco, a wreszcie, czyż był w stanie jaki opór stawić?
Wpuścił przeto młodego człowieka i zamykając drzwi, rzekł:
— Benignus Spiagudry jest na rozkazy wasze we wszystkiem, co tylko nauk ludzkich dotyczyć może. Wszakże, jeżeli pan sądzisz, że mówisz z czarnoksiężnikiem, jak to pańskie nocne odwiedziny zdają się znamionować, w takim razie mylisz się zupełnie. Ne femam credas, jestem tylko uczonym.. Wejdźcie zresztą panie, do mojego laboratoryum.
— O nie — rzekł Ordener — nie do laboratoryum, ale do umarłych iść musimy.
— Do umarłych! — zawołał Spiagudry, zaczynając drżeć na nowo. — Ależ pan ich nie możesz widzieć.
— Jak to, nie mogę widzieć ciał, które dlatego tylko tam są złożone, aby je oglądano? Powtarzam ci, mości dozorco, że chcę żądać od ciebie pewnych objaśnień względem jednego z nich; twoim obowiązkiem jest mi ich udzielić. Bądź posłusznym, starcze, z dobrej woli, bo w przeciwnym razie znaglę cię do tego.
Spiagudry przejęty był wielkim szacunkiem dla szabli, a widział ją u boku Drdenera.
Nihil non arrogat armis — wyszeptał i wyszukawszy w pęku klucza, otworzył kratę, poczem wprowadził nieznajomego do drugiej połowy sali.
— Pokaż mi ubranie kapitana — rzekł Ordener W tej chwili lampa oświeciła skrwawioną głowę Gilla Stadt.
— Sprawiedliwy Boże! — zawołał Ordener — jakaż okropna profanacya!
— Święta Opatrzności, miej litość nade mną! — wyszeptał dozorca.
— Starcze! — mówił dalej Ordener groźnym głosem — czyż tak daleko jesteś od grobu, że ośmielasz się gwałcić winne dla niego poszanowanie i nie obawiasz się, nieszczęśliwy, aby żyjący nie nauczyli cię tego, co się umarłym należy?
— Łaski! — zawołał biedny dozorca — to nie ja, gdybyś pan wiedział!... — tutaj zatrzymał się, bo przyszły mu na myśl słowa małego człowieka: bądź wierny i milcz.
— Czy nie widzieliście, panie, człowieka, wychodzącego przez ten otwór? — zapytał po chwili przytłumionym głosem.
— Tak jest. Czy to twój wspólnik?
— O nie, panie, on sam tylko jest sprawcą tej zbrodni Przysięgam na potępienie wieczne, na błogosławieństwo niebieskie, na to ciało nawet, tak niegodnie sprofanowane!
Mówiąc to, Spiagudry rzucił się do nóg Ordenera, a jakkolwiek był odrażającym, to jednak rozpacz, zaklęcia i wyraz prawdy w jego słowach, zdołały przekonać młodego człowieka.
— Powstań starcze — rzekł — jeżeliś nie znieważył śmierci, nie kalaj również swojej starości.
Dozorca powstał — Ordener zaś mówił dalej:
— Kto więc jest ten zbrodniarz?
— Ani słowa więcej, szlachetny panie! Pan nie wiesz o kim mówisz!
I Spiagudry powtarzał do siebie:
Bądź wierny i milcz!
— Cóż to za tajemnicza i groźna istota? — spytał Ordener. — Chcę ją poznać.
— Na imię nieba, panie! nie mów pan tak, zamilknij z bojaźni...
— Bojaźń ust mi nie zamknie, ciebie zaś znagli do mówienia.
— Przebacz, mój młody panie! — rzekł zrozpaczony Spiagudry — nie mogę...
— Możesz, ponieważ ja tego chcę. Musisz wymienić świętokradcę!
Spiagudry chciał jeszcze użyć wybiegu.
— A więc, szlachetny panie — powiedział — świętokradcą jest zabójca tego oficera.
— Oficer ten został zamordowanym? — zapytał Ordener, któremu ów zwrot przypomniał cel jego poszukiwania.
— Tak jest, panie.
— Ależ przez kogo, przez kogo?
— Zaklinam cię, panie, na imię Świętej, której matka twoja wzywała, na świat cię wydając, nie znaglaj mnie, abym ci to miał powiedzieć.
— Gdyby wiadomość ta ważniejszą jeszcze dla mnie stać się mogła, tegoby ciekawość, jaką we mnie wzbudzasz, dokonała. Rozkazuję ci więc wymienić tego mordercę.
— A więc panie — powiedział Spiagudry — chciej zauważyć na ciele tego nieszczęśliwego głębokie rany, zadane ostremi i długiemi pazury. One mówią jasno, kto jest jego zabójcą.
I starzec pokazał Ordenerowi długie i wyraźne kresy na nagim i obmytym trupie.
— Jak to? — zapytał Ordener — a więc to jakieś dzikie zwierzę? niedźwiedź lub...
— O nie! mój młody panie.
— Ależ, jeżeli nie dyabeł...
— Ciszej! strzeż się pan, abyś nie odgadł zbyt dobrze. Czyż pan nigdy nie słyszałeś — mówił dalej dozorca cichym głosem — o człowieku, czy potworze z ludzką twarzą, którego pazury są tak długie, jak szpony Astarotha, który nas zgubił, lub Antychrysta, który nas zgubi w przyszłości?
— Wyrażaj się jaśniej starcze!
— Nieszczęście! — mówi Apokalipsa...
— Ja chcę wiedzieć nazwisko mordercy!
— Mordercy?... panie zlituj się nade mną, miej litość nad sobą samym...
— Nie nadużywaj dłużej mojej cierpliwości.
— A więc, skoro chcesz tego, młody człowieku — prostując się, rzekł Spiagudry donośnym głosem — tym mordercą, tym świętokradcą jest Han z Islandyi.
Straszne to imię nie było obcem dla Ordenera.
— Jak to? — zapytał — Han! ten obmierzły rozbójnik!
— Nie nazywajcie go panie rozbójnikiem; rozbójnicy zwykle w bandy się łączą, on zaś żyje zawsze sam jeden.
— Skądże ty go znasz, nędzniku? Jakież wspólne zbrodnie zbliżyły was do siebie?
— Nie sądźcie z pozorów, szlachetny panie. Czyliż pień dębu ma być dla tego jadowitym, że w niem wąż znajduje dla siebie kryjówkę?
— Dosyć tych próżnych słów; złoczyńca za przyjaciela mieć tylko może wspólnika.
— Nie jestem jego przyjacielem, a jeszcze mniej wspólnikiem; jeżeli zaś moje słowa nie przekonały cię panie, w takim razie chciej się zastanowić, że ta ohydna profanacya, jak tylko przyjdą po ciało Gilla Stadt, wystawi mnie na karę, dla świętokradców naznaczoną i wprowadzi w najstraszliwsze położenie, w jakiem kiedykolwiek niewinny, jak ja, człowiek mógł się znajdować.
Względy interesu osobistego większe jeszcze sprawiły wrażenie na Ordenerze, niż błagający głos biednego dozorcy. Względy te również, w znacznej części zapewne, wywołały jego patetyczny, choć bezużyteczny opór przeciw świętokradztwu, którego dopuścił się mały człowiek.
Ordener zastanowił się chwilę, a przez ten czas Spiagudry starał się wyczytać z jego twarzy — czy przerwa ta miała stanowić o pokoju, czy też sprowadzić nową burzę.
Nakoniec młody człowiek głosem surowym lecz spokojnym rzekł:
— Starcze! mów prawdę. Czy znalazłeś przy tym oficerze jakie papiery?
— Żadnych, klnę się na honor!
— A Han czy ich przy nim nie znalazł?
— Nie wiem; przysięgam!
— Nie wiesz? A czy wiesz, gdzie przebywa ten Han z Islandyi?
— On nigdzie stale nie przebywa, ciągle się włóczy po kraju.
— Choćby i tak było, musi przecież mieć miejsca, gdzie czasami znajduje schronienie?
— Poganin ten — mówił starzec półgłosem — ma tyle kryjówek, ile gwiazda Syryusza ma promieni...
— Proszę cię jeszcze raz, abyś mówił wyraźniej. Dam ci dobry przykład, słuchaj: zostajesz w jakimś tajemniczym związku z tym bandytą, chociaż utrzymujesz, że nie jesteś jego wspólnikiem. Skoro go znasz, musisz przeto wiedzieć, dokąd się teraz udał. Nie przerywaj mi. Jeżeli nie jesteś jego wspólnikiem, w takim razie pomożesz mi, abym go wyszukał.
Spiagudry nie mógł pohamować swej bojaźni.
— Wy, szlachetny panie, wy, wielki Boże! co jesteście pełni młodości i życia, mieliżbyście szukać i wyzywać tego dyabła wcielonego? Wprawdzie Ingjald zwalczył olbrzyma Nyctolma, ale miał przecież cztery ręce...
— A więc — rzekł Ordener z uśmiechem — jeżeli potrzeba czterech rąk, to będziesz moim przewodnikiem...
— Ja! pańskim przewodnikiem? Jak pan możesz szydzić z biednego starca, który sam już niemal przewodnika potrzebuje.
— Posłuchaj — przerwał Ordener — nie chciej tylko żartować sobie ze mnie. Jeżeli ta profanacya, w której, jak chcę wierzyć nie przyjąłeś udziału, wystawia cię na karę za świętokradztwo, w takim razie nie możesz przecie tutaj pozostać. Musisz zatem uciekać. Biorę cię więc pod swoją opiekę, ale pod tym warunkiem, że mnie zaprowadzisz do kryjówki tego rozbójnika. Bądź moim przewodnikiem, a ja będę twoim obrońcą; powiem ci więcej, — jeżeli wynajdę Hana, w takim razie — żywego czy umarłego, tutaj go przyprowadzę. Będziesz mógł udowodnić swoją niewinność, ja zaś ze swej strony przyrzekam ci, że powrócisz do swoich obowiązków. A na teraz, masz oto więcej talarów królewskich, aniżeli twój urząd przez cały rok ci ich przynosi.
Ordener, wstrzymując się z workiem aż do końca, zachował w swoich argumentach stopniowanie, odpowiednie do zdrowych zasad logiki. Argumenta te jednak same przez się nie pozostały bez wpływu na Spiagudrego. Najpierw wszakże chwycił za worek.
— Macie słuszność, szlachetny panie — powiedział następnie i oczy jego, spuszczone dotychczas, skierowały się na Ordenera.
— Jeżeli z panem pójdę, wystawiam się na zemstę strasznego Hana; jeśli zostanę, wpadnę jutro w ręce Orugixa... A jak też tracą świętokradców? Zresztą, mniejsza o to. W obydwóch razach życie moje jest w niebezpieczeństwie; idąc jednak za słuszną uwagą Saemonda Sigfussona, nazywanego mędrcem, że inter duo pericula aequalia, minus imminens eligendum est, — będę ci panie towarzyszył. Tak, panie, będę twoim przewodnikiem. Nie zapomnij jednak, że robiłem wszystko, co było w mej mocy, aby cię odwrócić od tego niebezpiecznego zamiaru.
— Niechaj się co chce stanie, ale w każdym razie, starcze, liczę na twoją uczciwość — rzekł Ordener, rzucając badawcze spojrzenie na dozorcę umarłych.
— Ah! panie — odpowiedział tamten — uczciwość Spiagudrego jest tak czystą, jak złoto, które mi ofiarowałeś tak łaskawie.
— Niech więc taką będzie, bo inaczej dowiodę ci, że żelazo, które mam przy boku, jest w równie dobrym gatunku, jak i moje złoto. Ale przedewszystkiem powiedz mi, mości Spiagudry, gdzie się obecnie ten Han z Islandyi znajdować może?
— Ponieważ cała południowa część Drontheimhuusu zajętą jest przez wojska, które wielki kanclerz nie wiem dlaczego tu sprowadził, Han przeto musiał udać się do groty Walderhoga lub też do jeziora Smiasen. Należy nam przeto udać się na Skongen.
— Kiedy będziesz mógł puścić się w drogę?
— Jutro, jak tylko noc nadejdzie i zamknę drzwi Spladgestu, pański sługa rozpocznie obowiązki przewodnika, dla których pozbawi umarłych swojej opieki. Przedtem wynajdziemy jaki sposób ukrycia przez cały dzień przed przed oczyma ludu pokaleczonego trupa tego górnika.
— Gdzież więc znajdę cię dziś w wieczór?
— Na wielkim placu w Drontheim, jeśli pan nie masz przeciw temu, przy figurze Jezusa, a przedtem Frei, która osłoni mnie, zapewne swoim cieniem, przez wdzięczność za pięknego dyabła, wyrzeźbionego moim kosztem u jej stóp.
— Zgoda. Umowa zatem zawarta?
— Zawarta! — powtórzył dozorca.
Zaledwie wymówił te słowa, kiedy nagle dało się słyszeć mruczenie, jakby z po nad nich pochodzące.
Spiagudry zadrżał.
— Co to jest? — zapytał.
— Nic — odparł Ordener równie zdziwiony — zapewne oprócz nas jest tu jeszcze kto żyjący.
— Przypominasz mi pan mego pomocnika Ogdypiglapa, który bezwątpienia śpi tak hałaśliwie. Lapończyk, według biskupa Arngrima, robi tyle hałasu we śnie, ile kobieta na jawie.
Rozmawiając w ten sposób, zbliżyli się do drzwi Spladgestu. Spiagudry powoli je otworzył.
— Żegnam was, młody panie — rzekł do Ordenera — niechaj was niebo radością obdarzy. Do widzenia dziś wieczór. Jeżeli w drodze waszej przechodzić będziecie około krzyża, to pomódlcie się panie za waszego nieszczęśliwego sługę, Benignusa Spiagudry.
I pospiesznie zamknąwszy drzwi, z obawy, aby go niespostrzeżono, jak również, aby swą lampę zasłonić przed porannym wiatrem, Spiagudry powrócił do trupa Gilla i zajął się ułożeniem jego głowy tak, aby rano nie była widoczną.
Potrzeba było nader ważnych powodów, iżby bojaźliwy dozorca zgodził się na awanturniczą propozycyę nieznajomego. Na postanowienie jego głównie wpływały — pierwsze: obawa Ordenera i kata Orugixa; drugie: dawna nienawiść do Hana z Islandyi, do której jednak sam sobie nie śmiał się przyznać, tak ją strach przytłumiał; trzecie: miłość nauki, dla której jego podróż mogła być użyteczną; czwarte: zaufanie w swoją przebiegłość, że się zdoła ukryć przed Hanem; piąte: spekulacyjny pociąg do pewnego metalu, zawierającego się w worku młodego awanturnika którym też prawdopodobnie napełnioną była szkatułka skradziona kapitanowi, przeznaczona dla wdowy Stadt, a która to szkatułka z tego powodu łatwo mogła zmylić drogę.
Ostatnią wreszcie pobudką była nadzieja, że wcześniej czy później wróci do miejsca, które teraz opuszczał. Cóż go zresztą obchodzić mogło, czy młody podróżny zabije Hana, czy też Han podróżnego? W tym punkcie swego marzenia, nie mógł się wstrzymać od wymówienia głośno:
— W każdym razie przybędzie mi jeden trup więcej.
Nowe mruczenie dało się znowu słyszeć, a nieszczęśliwy odźwierny zadrżał powtórnie.
— To nie chrapanie Ogdypiglapa — rzekł — głos ten z zewnątrz pochodzi.
Po chwili jednak zastanowienia zawołał:
— Jakżem nierozsądny, że się tak obawiam: to pewnie brytan portowy obudził się i szczeka.
Ułożywszy poranionego trupa Gilla i zamknąwszy wszystkie drzwi, rzucił się na swój tapczan, aby odpocząć po trudach kończącej się nocy i nabrać sił na noc, która dopiero nadejść miała.


IX.
Julia.
Czy sądzisz, że się jeszcze kiedy zobaczymy?
Romeo..
Nie wątpię o tem wcale. Wszystkie te troski staną się miłym przedmiotem rozmowy przyszłych dni naszych.
Schakspeare„Romeo i Julia“.

Zgasła już latarnia munckholmskiego zamku, a na jej miejscu błyszczał zdaleka hełm żołnierza straży, jakby gwiazda ruchoma, odbijając promienie wschodzącego słońca, kiedy Schumacker, oparty na ramieniu swej córki, zszedł podług zwyczaju do ogrodu, otaczającego jego więzienie. Oboje niespokojną noc spędzili; starzec nie śpiąc wcale, młoda dziewica przyjemnym oddając się marzeniom. Przechadzali się jakiś czas w milczeniu, wreszcie przerwał je starzec, zwracając na swą córkę spojrzenie poważne i smutne.
— Rumienisz się i sama do siebie uśmiechasz — rzekł — szczęśliwą jesteś, Ethel, bo nie rumienisz się za swoją przeszłość, a do przyszłości uśmiechasz.
Ethel zarumieniła się jeszcze bardziej, a uśmiech znikł z jej ust koralowych.
— Panie i ojcze mój — rzekła zmieszana — przyniosłam książkę Eddy.
— A więc czytaj ją, moja córko — rzekł Schumacker i w głębokiem pogrążył się marzeniu.
Po chwili, ponury więzień, siedząc na czarnej skale, na którą ciemna jodła cień swój rzucała, słuchał słodkiego głosu dziewicy, znajdując w tem rozkosz, jaką podróżny widzi w szmerze strumyka, w którym czerpie życie dla siebie.
Ethel czytała o pasterce, co wzgardziła królem dopóki nie dowiódł, że był dzielnym wojownikiem. Książę Regner Lodbrog otrzymał jej rękę dopiero po zwycięztwie, odniesionem nad rozbójnikiem z Klipstadur, Ingolphem Tępicielem.
Nagle odgłos kroków po liściach przerwał czytanie, Schumackera zaś wyrwał z zamyślenia. Porucznik Ahlefeld wyszedł z po za skały, za którą siedzieli. Ethel spuściła oczy, poznawszy tego, co tylko przeszkadzać umiał, — oficer zaś zawołał:
— Na honor, piękna panno, twemi czarującemi ustami wymówiłaś imię Ingolpha Tępiciela; słyszałem je i zdaje mi się, że to mówiąc o jego potomku, Hanie z Islandyi, doszłaś pani aż do niego samego. Panny lubią bardzo rozmawiać o rozbójnikach. A właśnie o Ingolphie i jego rodzie wiadome mi są historye bardzo ciekawe, chociaż i przestraszające zarazem. Ingolph Tępiciel miał tylko jednego syna, zrodzonego z czarownicy Thoarki; syn ten również miał jednego tylko potomka, także z czarownicy. Od czterech wieków rasa ta zawzięła się na zgubę Islandyi, wydając zawsze pojedyńczą tylko latorośl, z której wyrastała jedna tylko gałąź. Z tego szeregu dziedziców, piekielny duch Ingolpha doszedł zdrów i cały do sławnego Hana z Islandyi, który zapewne przed chwilą miał szczęście zajmować dziewicze pani myśli.
Oficer zatrzymał się chwilę. Ethel milczała zakłopotana, Schumacker zaś ze znudzenia. Ucieszony, że go słuchano przynajmniej, oficer mówił dalej:
— Rozbójnik z Klipstadur nie zna innego uczucia prócz nienawiści do ludzi; innych zabiegów jak żeby im szkodzić...
— To mędrzec! — przerwał nagle starzec.
— Żyje zawsze sam jeden — ciągnął dalej porucznik.
— Szczęśliwy! — rzekł Schumacker.
Porucznik ucieszony był tą dwukrotną odpowiedzią, która zdawała się upoważniać go do dalszej rozmowy.
— Niechaj nas strzeże bóg Mithra — zawołał — od takich mędrców i od takich szczęśliwych! Przekleństwo dla złośliwego wiatru, który przypędził do Norwegii ostatniego szatana Islandyi. Źle się wyraziłem, nazywając wiatr złośliwym, ponieważ, jak powiadają, szczęście posiadania Hana z Klipstadur winni jesteśmy jakiemuś biskupowi. Jeśli można wierzyć podaniu, kilku włościan islandzkich znalazło na górze Bessested małego Hana, który był dzieckiem jeszcze; chcieli go zabić, jak Astyages zabił lwiątko z Baktryany, ale biskup Scalhat oparł się temu w nadziei, że z dyabła uczyni chrześcijanina. Dobry biskup użył wszelkich środków, aby rozwinąć tę piekielną inteligencyę, zapomniawszy, że w cieplarni Babylonu cykuta nie zamieniła się w lilię. To też szatański młodzieniec wypłacił mu się, uciekając jednej pięknej nocy na pniu drzewa przez morze, postarawszy się przedtem, aby mu przyświecał w drodze pożar biskupiego zamku. Otóż to, w jaki sposób, według starych prządek Norwegii, Islandczyk ten, który, dzięki swemu wychowaniu, jest zupełnym potworem i skończonym bandytą, przybył do Norwegii. Od tego czasu, zawalenie kopalni w Faroer, przyczem trzystu robotników śmierć znalazło; zrzucenie ruchomej skały Golyn na wieś, po nad którą się wznosiła; zawalenie się ze skał mostu Broen, wraz z przechodzącymi podróżnymi; spalenie katedry w Drontheim; gaszenie nadbrzeżnych latarni morskich podczas burzliwych nocy i mnóstwo zbrodni i morderstw, o których najlepiej powiedzieć mogą jeziora Sparbo i Smiasen, groty Walderhoga i Rylassa, albo wąwozy w Dohrefield, — oto dzieła wymownie świadczące o pobycie w Drontheimhuus tego Arymana wcielonego. Stare kobiety twierdzą, że po każdej zbrodni jeden włos więcej na jego brodzie wyrasta; w takim razie broda ta musi być gęstszą niż u najstarszego maga asyryjskiego. Piękna pani zechce przeto wiedzieć, że rząd niejednokrotnie starał się schwycić człowieka, któremu broda tak rośnie...

— I wszystkie te usiłowania były daremne? — rzekł Schumacker z tryumfującem spojrzeniem i ironicznym uśmiechem. — Winszuję wielkiemu kanclerstwu!

Oficer nie zrozumiał sarkazm u byłego wielkiego kanclerza.
— Tak trudno dotąd było schwytać Hana, jak kiedyś Horacyusza nazwanego Koklesem. Starzy żołnierze, młodzi żandarmi, wieśniacy, wszystko to ginie, albo przed nim ucieka, To prawdziwy szatan, którego równie trudno uniknąć, jak i dogonić; największe szczęście, jakie może spotkać szukających, jest nie znaleźć go.
Łaskawą panią — mówił dalej, siadając poufale obok Etheli, która przysunęła się do ojca — dziwią zapewne wszystkie szczegóły, dotyczące tej nadnaturalnej istoty. Podania te zebrałem nie bez zamiaru. Zdaje mi się, i byłbym nader szczęśliwym, gdyby moja zachwycająca słuchaczka jednego ze mną była zdania, że przygody Hana mogłyby dostarczyć treści do wybornego romansu, w rodzaju przepysznych opisów panny Scudery, Artamena albo Cieli — których przeczytałem dopiero sześć tomów, — będących w moich oczach prawdziwem arcydziełem. Trzebaby, rozumie się, złagodzić nasz klimat, upiększyć podania, zmienić nasze imiona barbarzyńskie. Wtedy Drontheim przemieniłby się w Dartinianum, otaczające go lasy, na skinienie mej czarodziejskiej pałeczki, stałyby się cudnemi gajami, poprzerzynanemi przez tysiące strumyków, daleko poetyczniejszych, niż nasze brzydkie potoki. Czarne i głębokie jaskinie ustąpiłyby przed zachwycającemi grotam i ze złoconych kamieni i muszli lazurowych. Jedną z tych grot zamieszkiwałby sławny czarnoksiężnik Hannus z Thule... Bo przyznasz pani, że imię Hana z Islandyi wcale nie głaszcze uszów. Olbrzym ten (bo jakżeby bohater takiego dzieła nie był olbrzymem?), olbrzym więc ten pochodziłby w prostej linii od bożka Marsa... (Ingolph Tępiciel nie przedstawia nic dla wyobraźni) i od wróżki Theony (wszak zręcznie zmienione imię Thoarki?) córki Sybilli z Cumes. Hannus, wychowany przez wielkiego maga w Thule, uciekłby z jego pałacu na wozie, zaprzężonym w dwa smoki. Bo trzeba być bardzo ograniczonej wyobraźni, aby poprzestać na prostem podaniu o pniu z drzewa. Przybywszy pod łagodne niebo Dartinianum i upodobawszy sobie ten kraj czarujący, wybrałby go za mieszkanie i teatr swoich zbrodni. Nie byłoby łatwo odmalować rozboje Hana, a dla złagodzenia okropności, potrzebaby wymyśleć jaki romans. Pasterka Alcippa, naprzykład, pędząc swoje jagnięta przez gaj mirtów i drzew oliwnych, spotkałaby olbrzyma, który natychmiast ulega potędze jej oczów. Ale Alcippa kocha pięknego Lycidasa, oficera z milicyi, stojącej na kwaterze w jej wiosce. Olbrzyma rozgniewałoby szczęście setnika, setnik zaś nie mógłby znieść natarczywości olbrzyma. Pojmujesz pani, że wybujała wyobraźnia mogłaby otoczyć wielkim wdziękiem przygody Hannusa. Założyłbym się o moje buty krakowskie przeciw parze trzewików, że przedmiot ten, obrobiony przez pannę Scudery, oczarowałby wszystkie damy w Kopenhadze...
Słowo to wyrwało Schumackera z ponurego zamyślenia, w jakiem był pogrążony przez cały czas popisywania się porucznika dowcipem.
— W Kopenhadze? — zapytał nagle. — Panie oficerze, co w Kopenhadze zaszło nowego?
— O ile wiem, to nic, na honor — odpowiedział porucznik — chyba to, że król zezwolił na ważne małżeństwo, zajmujące obecnie oba królestwa.
— Jak to! — przerwał Schumacker — jakie małżeństwo?
Zjawienie się czwartej osoby zatrzymało odpowiedź na ustach porucznika.
Wszyscy zwrócili oczy na wchodzącego. Ponura twarz więźnia rozjaśniła się, wesoła fizyognomia porucznika przybrała wyraz powagi, a słodkie oblicze Etheli, blade i zmieszane podczas długiego monologu oficera, zajaśniało życiem i radością. Przytem westchnęła głęboko, jakby z jej piersi spadł jakiś ciężar nieznośny, a jej uśmiech smutny i przelotny wystąpił na spotkanie nowo przybyłego. Był nim Ordener.
Starzec, młoda dziewica i oficer byli względem Ordenera w szczególnem położeniu; wszystkich ich łączyła z nim pewna tajemnica, dlatego przeszkadzali sobie wzajem. Powrót Ordenera do zamku nie zadziwił ani Schumackera, ani Etheli, którzy się go spodziewali, ale za to ździwił porucznika. Przytem obecność tego ostatniego niemiłą była dla Ordenera; mógł bowiem lękać się niedyskrecyi co do sceny, jak a dnia poprzedniego miała miejsce. Milczenie jednak, wymagane w podobnym razie prawam i honoru, uspokoiło go w tym względzie. Nie miał przeto powodu dziwić się, widząc oficera siedzącego spokojnie obok więźniów. Wszyscy oni jednak nie mogli nic sobie powiedzieć dopóki byli razem, właśnie dlatego, że pojedynczo mieli z sobą wiele do pomówienia. Oprócz przeto porozumiewających spojrzeń, przyjęto Ordenera zupełnie milcząco.
Porucznik parsknął śmiechem.
— Na ogon królewskiego płaszcza, mój panie przybyszu, cisza ta podobną jest do milczeniem senatorów galijskich, kiedy Rzymianin Brennus... Tylko nie wiem, na honor, czy jenerał był Rzymianinem a senatorowie Gallami, oczy też naodwrót? Ale mniejsza o to. Skoro pan przybyłeś, pomóż mi więc objaśnić naszego szanownego więźnia o tem, co się w świecie dzieje. Właśnie przed nagłem pańskiem wejściem na scenę, mówiłem o małżeństwie, które obecnie zajmuje i Medów i Persów.
— O jakiem małżeństwie? — spytali jednocześnie Ordener i Schumacker.
— Z kroju twego ubrania, panie nieznajomy, odgadłem już, że przybywasz z innego świata. Zapytanie to zmienia podejrzenie moje w zupełną pewność. Wczoraj zapewne wysiadłeś pan na brzegi Nidru, z wozu ciągnionego przez dwa gryfy skrzydlate, bo inaczej nie mógłbyś przejechać Norwegii, nie usłyszawszy o głośnem małżeństwie syna wice-króla z córką wielkiego kanclerza.
Schumacker zwrócił się do porucznika.
— Jak to! — zapytał — Ordener Guldenlew zaślubia Urlykę Ahlefeld?
— Tak jest, panie. I to nastąpi prędzej, aniżeli w Kopenhadze zmieni się moda na stroje.
— Syn Fryderyka musi mieć około dwudziestu dwóch lat, ponieważ byłem już od roku w fortecy w Kopenhadze, kiedy wieść o jego urodzeniu aż do mnie się dostała. Niechaj się żeni za młodu, — mówił dalej. Schumacker z gorzkim uśmiechem — w chwili niełaski, nie będą mu przynajmniej wyrzucać, że marzył o kapeluszu kardynalskim.
Była to aluzya do jego własnych nieszczęść, której zresztą porucznik nie zrozumiał.
— Naturalnie, że nie — rzekł porucznik parskają c śmiechem.
— Baron Ordener otrzyma tytuł hrabiego, łańcuch orderu Słonia i pułkownikowskie szlify, co wszystko niebardzo się zgadza z kapeluszem kardynała.
— Tem lepiej — odpowiedział Schumacker; po przerwie zaś dodał kiwając głową, jak gdyby swą zemstę miał przed oczyma: — Kiedyś, być może, zamiast szlachetnego łańcucha, włożą mu na szyję obręcz od pręgierza, nad czołem złamią jego hrabiowską koronę, spoliczkują pułkownikowskiemi szlifami.
— Nie złorzeczcie w swej nienawiści, panie, szczęściu nieprzyjaciela, nie wiedząc, czy ono jest szczęściem dla niego.
— Ale cóż obchodzić mogą barona Thorvick — rzekł porucznik — przekleństwa starca?
— Wstrzymaj się poruczniku! — zawołał Ordener. — Obchodzą go może więcej, aniżeli sądzisz. A wasze głośne małżeństwo — mówił po chwili — nie jest jeszcze tak pewnem, jak myślicie, panie poruczniku.
Fiat quod vis — odparł oficer z ironicznym ukłonem; — wprawdzie król, wice-król i wielki kanclerz życzą sobie i pragną tego związku, ale skoro on nie podoba się panu nieznajomemu, w takim razie mniejsza o kanclerza, wice-króla i samego króla nawet!
— Może masz pan słuszność — rzekł poważnie Ordener.
— Ależ — zawołał porucznik, kładąc się od śmiechu — tego już za nadto. Chciałbym bardzo, aby baron Thorvick mógł słysząc wróżbiarza, który tak dokładnie obznajmiony jest ze wszystkiem, co tylko jego przeznaczenia dotyczy. Wierzaj mi jednak, mości proroku, że jeszcze za małą masz brodę, abyś mógł być dobrym czarnoksiężnikiem.
— Mości poruczniku — odpowiedział zimno młody człowiek — nie sądzę, aby Ordener chciał zaślubić kobietę, nie kochając jej.
— Otóż są i morały książkowe. A któż wam powiedział, mości nieznajomy w zielonym płaszczu, że baron nie kocha Ulryki Ahlefeld?
— A was, jeśli łaska, kto zapewnił, że ją kocha?
Tutaj porucznik, jak to często bywa w zapale rozmowy, uniósł się chęcią twierdzenia o rzeczy, której wcale nie był pewny.
— Kto mnie upewnił? Zabawne pytanie! Na złość dla pańskiego wróżbiarstwa, jest to małżeństwo tak z wyrachowania, jak i ze skłonności, i wszyscy o tem wiedzą.
— Wyjąwszy mnie — rzekł Ordener poważnie.
— Wyjąwszy pana, być może; ale pan nie wzbronisz przecie synowi wice-króla kochać się w córce kanclerza.
— Kochać się!
— Kochać się szalenie!
— Zapewne, że w takim razie musiałby chyba oszaleć.
— Hola! nie zapominaj pan o kim i do kogo mówisz. Możnaby powiedzieć, że syn wice-króla nie może się zakochać bez pozwolenia tego prostaka.
Mówiąc to oficer powstał. Ethel zaś, widząc płomieniejące spojrzenie Ordenera, rzuciła się ku niemu.
— Och panie! — rzekła — przez łaskę, uspokój się, nie słuchaj tych obelg: co nas to może obchodzić, że syn wice-króla kocha się w córce kanclerza?
Ręka, którą położyła na sercu młodego człowieka, rozpędziła burzę; Ordener skierował na swoją Ethel spojrzenie upojenia pełne i nie słyszał już porucznika, który wracając do dawnej wesołości, zawołał:
— Spełniłaś pani z niewypowiedzianym wdziękiem rolę, jaką Sabinki odgrywały między swymi mężami i ojcami. Słowa moje były nieumiarkowane, zapomniałem — mówił dalej, zwracając się do Ordenera — o istniejącym między nami związku braterstwa, że my nie możemy się już wyzywać. Kawalerze, daj mi swą rękę. Pan również zapomniałeś, przyznaj to, że mówisz o synu wice-króla do jego przyszłego szwagra, porucznika Ahlefeld.
Na to imię, Schumacker, patrzący dotychczas na wszystko z niecierpliwą obojętnością — zerwał się ze swego kamiennego siedzenia, wydając krzyk okropny:
— Ahlefeld! Ahlefeld przy mnie! Żmija! Jakże mogłem nie poznać syna tego przeklętego ojca! Pozostawcie mnie samego w mojem więzieniu, nie jestem przecież skazany na znoszenie waszego widoku. Teraz potrzeba, abym obok syna Ahlefelda, ujrzał syna Guldenlewa... Podli! zdajcy! czemuż oni sami nie przyjdą się cieszyć łzami mego szaleństw a i wściekłości?! O nienawistny rondzie! synu Ahlefelda, opuść mnie natychmiast!
Oficer, zmieszany z początku żywością jego wyrzutów, odzyskał wkrótce przytomność i zawołał z gniewem:
— Cicho, stary szaleńcze! Czy prędko skończysz swą litanię dyabelską?
— Niechaj przekleństwo moje spadnie na ciebie i niecny ród Guldenlewa, który się ma z twoim połączyć!
— Do kroćset! — zawołał rozwścieczony oficer — podwójną mi zadajesz obelgę!...
Ordener powstrzymał oficera, który już nie był panem siebie.
— W nieprzyjacielu swoim uszanuj starca, poruczniku; mamy i tak już dać sobie zadosyćuczynienie, odpowiem wam przeto i za obelgi tego nieszczęśliwego.
— Dobrze — rzekł porucznik — ale zaciągasz pan podwójny dług; w alka będzie straszliwą, ponieważ pomścić muszę i siebie i szwagra mojego. Zastanów się pan, że wraz z moją, podnosisz i rękawicę Ordenera Guldenlewa.
— Poruczniku Ahlefeld — odpowiedział Ordener — stajesz w obronie nieobecnych z zapałem, który dowodzi twojej szlachetności. Nie byłożby więc równie wspaniałomyślnem mieć litość nad starcem, któremu przeciwności losu dają pewne prawo być niesprawiedliwym.
Ahlefeld był jednym z tych ludzi, w których pochwałą można wzbudzić cnotę. Ścisnął więc rękę Ordenera i zbliżył się do Schucmackera, który wyczerpany uniesieniem, upadł na skałę, w objęcia zapłakanej Etheli.
— Panie Schumacker — rzekł — nadużyłeś pan swojej starości, a ja byłbym może nadużył młodości mojej, gdybyś nie znalazł tego oto obrońcy. Wszedłem dzisiaj po raz ostatni do waszego więzienia, jedynie dlatego tylko, aby wam oznajmić, że odtąd, według wyraźnego rozkazu wice-króla, możecie zostawać zupełnie wolni i bez straży w swojej wieżycy. Przyjmij więc pan tę dobrą nowinę z ust nieprzyjaciela.
— Odejdź pan — rzekł więzień głucho.
Porucznik skłonił się i wyszedł z ogrodu szczęśliwy, że zyskał pochwalające go spojrzenie Ordenera.
Schumacker pozostał jakiś czas z założonemi rękami i spuszczoną głową, pogrążony w zamyśleniu; nagle spojrzał na Ordenera, który przed nim stał milczący.
— No i cóż? — zapytał.
— Panie hrabio, Dispolsen został zamordowany.
Głowa starca opadła na jego piersi. Ordener zaś mówił dalej:
— Zabójcą jego jest sławny rozbójnik, Han z Islandyi.
— Han z Islandyi! — rzekł Schumacker.
— Han z Islandyi! — powtórzyła Ethel.
— Kapitana zupełnie obdarto — dodał Ordener.
— Nie słyszałeś więc nic — rzekł starzec — o szkatułce żelaznej z herbami Griffenfeldów?
— Nic, panie.
Schumacker spuścił głowę.
— Przyniosę ci ją, panie hrabio; zaufaj mi. Morderstwo popełnione zostało dopiero wczoraj, Han uciekł na północ. Mam przewodnika, który zna wszystkie jego kryjówki, sam również nieraz przebiegałem góry Drontheimhuusu. Doścignę więc tego bandytę.
Ethel zbladła. Schumacker podniósł się. Jego spojrzenie miało w sobie coś wesołego, jak gdyby zrozumiał, że są na świecie cnotliwi ludzie.
— Szlachetny Ordenerze — rzekł — bądź zdrów!
I wznosząc rękę ku niebu, zniknął po za krzakami.
Ordener, odwróciwszy się, ujrzał na skale mchem zarosłej Ethelę bladą podobną do statui z alabastru na czarnym piedestale.
— Sprawiedliwy Boże! — zawołał rzucając się ku niej i chwytając w swoje objęcia — co ci jest, o moja Ethel?
— Gdybyś uczuwał — odrzekła drżąca dziewica głosem, który słychać było zaledwie — nie miłość, ale chociaż litość dla mnie, o! panie, nie byłbyś mnie wczoraj zwodził nadaremnie, — bo chyba mnie zabić przyszedłeś do tego więzienia. Panie Ordener, Ordenerze mój, wyrzeknij się, zaklinam cię na imię nieba, na aniołów świętych, swego nierozsądnego zamiaru! Ordenerze, ukochany mój Ordenerze! dla mnie uczyń tę ofiarę.
I łzy polały się strumieniem z jej oczu, a głowa opadła na łono młodego człowieka.
— Nie ścigaj tego rozbójnika — mówiła dalej — tego strasznego szatana, któregobyś chciał zwalczyć. W czyim interesie idziesz doń Ordenerze? Jakaż sprawa może być droższą dla ciebie, nad życie nieszczęśliwej, którą wczoraj jeszcze nazwałeś swoją ukochaną małżonką?...
Zamilkła, bo łkania oddech jej wstrzymały. Jej ręce oplotły szyję Ordenera, a w jego oczy wlepiła spojrzenie błagające.
— Napróżno się lękasz, moja Ethel uwielbiana. Bóg wspiera dobre zamiary, a ja chcę działać w twoim tylko interesie. Szkatułka ta zawiera...
Ethel przerwała mu szybko:
— W moim interesie? A cóż mnie obchodzić może tak, jak życie twoje? Jeżeli zginiesz, Ordenerze, cóż się ze mną stanie?
— Dlaczegóż myślisz, że zginę, Ethelo?...
— Ach, ty nie znasz tego Hana, tego piekielnego zbójcy! Czy wiesz przeciw jakiej dążysz poczwarze? Czy wiesz, że on rozkazuje wszelkim potęgom ciemności? że góry przewraca na miasta? że pod jego krokami zawalają się lochy podziemne? że tchnienie jego gasi latarnie morskie na wysokich skałach? I ty sądzisz, Ordenerze, że się oprzesz temu olbrzymowi, któremu szatan pomaga, przy pomocy twoich rąk białych i wątłego miecza?
— A modlitwy twoje, Ethelo, a myśl, że walczę dla ciebie? Wierzaj mi, moja Ethel, że znacznie przesadzono ci siłę i potęgę tego rozbójnika. Jest to człowiek, jak inni, który zadaje śmierć, dopóki sam nie stanie się jej łupem.
— Nie chcesz więc mnie usłuchać? Słowa moje nic dla ciebie nie znaczą? Pomyśl tylko co się stanie ze mną, gdy odejdziesz, gdy błąkać się będziesz pośród niebezpieczeństw, narażając nie wiem dlaczego dni swoje, które do mnie należą, i wystawiając je na łup tego potworu?
Tutaj opowiadanie porucznika przyszło jej na myśl, a miłość powiększyła jeszcze całą jego okropność. Mówiła więc dalej, a łkanie głos jej przerywało:
— Wierzaj mi, ukochany mój Ordenerze, oszukano cię mówiąc, że to człowiek tylko. Powinieneś przecież więcej wierzyć mnie, aniżeli wszystkim, bo wiesz, że ja nie chciałabym cię oszukać. Tysiąc razy już starali się go zabić lub uchwycić, a on wytępił całe bataliony. Pragnęłabym, aby inni ci to powiedzieli, uwierzyłbyś im wtedy i wyrzekł się pewnie swego zamiaru.
Prośby biednej Etheli zachwiałyby może awanturniczem postanowieniem Ordenera, gdyby się był już tak daleko nie posunął. Słowa, które dnia poprzedniego rozpacz podyktowała Schumackerowi, przyszły mu na myśl i umocniły w postanowieniu.
— Mógłbym, droga Ethelo, powiedzieć ci, że nie pójdę, a mimo to spełnić moje zamiary; ale nie chcę cię zwodzić nawet dla uspokojenia twojego serca. Nie powinienem, powtarzam, wahać się między twemi łzami a tem, co cię obchodzić może. Idzie tu o los twój, o twoje szczęście, o życie nawet, o twoje życie, moja Ethelo...
I przycisnął ją do swego serca.
— A co mnie to wszystko obchodzić może? — odparła ze łzami. — Kochanku mój, radości moja, bo ty wiesz, że jesteś moją radością, nie obarczaj mnie nieszczęściem strasznem i nieuniknionem dla nieszczęść mniejszych i wątpliwych. Co mnie obchodzi mój los, moje życie?...
— Idzie tu także, Ethel, o życie twojego ojca...
Wyrwała się z jego objęcia.
— Mego ojca? — powtórzyła blednąc.
— Tak, Ethel. Rozbójnik ten, zapłacony bezwątpienia przez nieprzyjaciół hrabiego Griffenfelda, ma w swem posiadaniu papiery, których utrata naraża na niebezpieczeństwo życie twojego ojca. Papiery te wraz z życiem wydrzeć mu muszę.
Ethel stała kilka chwil blada i milcząca; łzy jej przestały płynąć, wzdęte piersi oddychały z trudnością, przyćmione oko patrzało na ziemię spojrzeniem, jakiem spogląda skazany na śmierć w chwili, kiedy się wznosi topór po nad jego głową.
— Mojego ojca! — wyszeptała.
Później oczy swoje skierowała zwolna na Ordenera.
— To, co chcesz uczynić, będzie nadaremnem; uczyń to jednak.
Ordener przycisnął ją do swego łona.
— Szlachetna dziewico — rzekł — pozwól, niechaj twoje serce bije tuż przy mojem. O, kochanko moja! powrócę wkrótce do ciebie. Ty będziesz moją; ale chcę być zbawcą twego ojca, aby mieć prawo zostać jego synem. Moja Ethel, moja ukochana Ethel!...
Któż zdoła opisać, co się dzieje w sercu, które czuje, że jest pojętem przez drugie, równie szlachetne serce? A jeżeli miłość złączy te podobne sobie dusze wiecznotrwałym węzłem, któż zdoła odmalować ich niewypowiedzianą rozkosz? Uczuwa się wtenczas zjednoczone w jedną chwilę całe szczęście i całą chwałę życia, upiększoną urokiem wspaniałomyślnego poświęcenia.
— Idź więc, Ordenerze mój, a jeśli nie powrócisz, zabije mnie boleść bez nadziei. Ta tylko zostaje mi pociecha.
Powstali oboje. Ordener otoczył ramieniem Etheli swoje ramię i uwielbianą dłoń jej ukrył w swojej dłoni. W ten sposób przeszli w milczeniu przez kręte aleje samotnego ogrodu i doszli nareszcie z niechęcią do drzwi, prowadzących do wieżycy. Tam Ethel, dobywając złote nożyczki, ucięła niemi promień swoich czarnych włosów.
— Weź tę pamiątkę, Ordenerze, niechaj ci towarzyszy, niechaj będzie szczęśliwszą ode mnie.
Ordener przycisnął do ust, jak relikwię, podarunek swojej ukochanej. Ona mówiła dalej:
— Myśl o mnie Ordenerze, ja zaś będę się modliła za ciebie. Modlitwa moja będzie może równie skuteczną u Boga, jak broń twoja dla szatana.
Ordener schylił głowę przed tym aniołem. Dusza jego za wiele czuła, aby usta mówić mogły. Milczeli więc, słysząc wzajemnie serc swoich bicie. W chwili kiedy ją miał opuścić, może na zawsze, Ordener, w smutnem uniesieniu doznawał niewysłowionego szczęścia, że raz jeszcze ukochaną Ethel trzymał w swojem objęciu. Nakoniec, składając czysty i długi pocałunek na zbladłem czole dziewicy, poskoczył gwałtownie pod ciemne sklepienie schodów, a po chwili usłyszał za sobą słodkie, lecz tak smutne słowo:
— Żegnaj!....


X.
Nigdybyś nie sądził, że ona jest nieszczęśliwą; wszystko, co ją otacza, zdaje się szczęście znamionować. Nosi złote naszyjniki i suknie z purpury. Gdy wyjdzie, tłum wazali klęka na jej spotkanie, a posłuszni paziowie rozkładają dywany pod jej nogami. Ale nikt jej nie widzi w samotnej komnacie, która dla niej tak jest drogą; wówczas bowiem płacze, a mąż nie słyszy jej.... Ta nieszczęśliwa — to ja. Jestem małżonką człowieka poważanego, szlachetnego hrabiego, matka dziecięcia, którego uśmiech nóż mi wbija do serca.
Maturin „Bertram.“
Ty wiesz, że serce matki nie wyczerpanem jest w boleści.
Al. Soumet.

Hrabina Ahlefeld spędziła noc bezsenną. Siedziała ona, albo leżała raczej na bogatej sofie, rozważając gorzkie wspomnienia nieprawych uciech, rozmyślając 0 zbrodni, zużywającej życie radością [bez szczęścia 1 boleścią bez pociechy. Myślała o Musdoemonie, którego występne złudzenie przedstawiało jej kiedyś tak powabnym; o Musdoemonie, który dzisiaj, kiedy go zbadać umiała i przez ciało widziała jego duszę, tak był okropnym i godnym pogardy. Nieszczęśliwa płakała, nie dlatego jednak, że się tak oszukała, ale, że już nadal oszukaną być nie mogła; był to smutek, lecz nie żal przeszłości: dlatego też łzy żadnej nie przyniosły jej ulgi.
W tej chwili otwarły się drzwi; śpiesznie więc otarła swe oczy i obróciła się z gniewem, rozkazała bowiem, aby ją samą zostawiono.
Gniew jej, na widok Mosdoemona, zamienił się w przestrach, który pokryła jednak widząc wchodzącego również syna jej, Fryderyka.
— Jakim cudem jesteś tu, moja matko? — zawołał porucznik.
— Sądziłem, że bawisz w Berghen. Czyżby nasze piękne panie przyjęły znowu modę ciągłego odbywania podróży?
Hrabina powitała Fryderyka pocałunkami, na które on, jak zwykle wszystkie zepsute dzieci, odpowiedział dość zimno. W tem właśnie zawierała się najdotkliwsza kara dla nieszczęśliwej matki. Fryderyk był jej ukochanym synem, jedyną na świecie istotą, dla której żywiła bezinteresowne przywiązanie; często bowiem w kobiecie upadłej, w której godność małżonki zupełnie jest skalaną, pozostaje jeszcze matka.
— Widzę, mój synu, że dowiedziawszy się o moim pobycie w Drontheim, przybiegłeś natychmiast, aby mnie zobaczyć.
— Wcale nie, moja matko. Nudziłem się w fortecy, przyjechałem więc do miasta, gdzie spotkałem Musdoemona, a on mnie tutaj przyprowadził.
Biedna matka westchnęła głęboko.
— Bardzo jednak jestem szczęśliwy, moja matko, że cię mogę widzieć. Powiesz mi bowiem, czy kokardy z różowych wstążek u dołu kaftana są w modzie w Kopenhadze? A czy mama pamiętała przywieźć mi słoik tej oliwy młodości, od której tak skóra bieleje? Nie zapomniałaś także, kochana matko, ostatniego romansu tłumaczonego, ani złotych galonów, o które prosiłem cię, do mojego kaftana ognistego koloru, i tych małych grzebyków, co je wkładaj a pod fryzurę, aby się pukle lepiej trzymały, a wreszcie....
Nieszczęśliwa hrabina nie przywiozła dla synalka nic, oprócz swego przywiązania, jakie jedno tylko serce jej żywiło.
— Byłam chora, mój drogi synu, a moje cierpienia nie pozwoliły mi myśleć o twoich przyjemnościach.
— Byłaś chora, moja matko? No, ale teraz czujesz się przecież lepiej? A jak się też ma moja sfora psów normandzkich? Założyłbym się, że zapomniano kąpać co wieczór moją małpkę w wodzie różanej. Przekonacie się, że za powrotem zastanę swoją papugę Bilbao już nieżywą Jak tylko wyjadę, to nikt nie myśli o moich zwierzątkach.
— Matka twoja jednak myśli o tobie, mój synu — rzekła hrabina wzruszonym głosem.
Nawet anioł niszczyciel, w nieubłaganą godzinę, w której występne dusze rzuca na wieczne katusze, miałby litość nad cierpieniem, jakie w tej chwili pożerało serce nieszczęśliwej hrabiny.
Musdoemon śmiał się w głębi pokoju.
— Panie Fryderyku — rzekł — widzę, że miecz stalowy nie chce zardzewieć w żelaznej pochwie. Nie straciłeś pan w wieżach munckholmskiego zamku salonowych zwyczajów Kopenhagi. Ale chciej mi powiedzieć, po co ta oliwa młodości, te różowe wstążki i grzebyki? Na co te przygotowania do oblężenia, jeżeli jedyna forteca w postaci kobiety, która się znajduje w wieżach Munckholmu, jest nie zdobytą?
— Rzeczywiście, że nie do zdobycia, na honor — odpowiedział Fryderyk ze śmiechem. — Jeżeli mnie się nie powiodło, to i jenerał Schack z pewnością osiadłby na piasku. Bo jakże zdobyć twierdzę, w której wszystko ciągle jest zakryte i strzeżone bez przerwy? Co poradzić przeciw tym mniszym rąbkom, które szyję tylko pozwalają widzieć? przeciw rękawom, okrywającym całe ramiona tak dalece, że tylko z twarzy i rąk sądzić można, iż panna nie jest czarną, jak cesarz maurytański? Kochany nauczycielu, byłbyś przy niej jak student. Forteca, w której skromność stanowi załogę, nie jest do zdobycia.
— Zapewne! ale gdyby jednak — rzekł Musdoemon — zmusić ową skromność do poddania się, pchnąwszy miłość do szturmu, zamiast ograniczania się na oblężeniu przez drobne grzecznostki?
— Daremne trudy. Miłość dostała się wprawdzie do tej twierdzy, ale ona właśnie skromności w pomoc przychodzi.
— A to coś nowego, panie Fryderyku. Z miłością dla was....
— A kto wam powiedział, panie Musdoemon, że to dla mnie?
— Dla kogóż więc? — zawołali razem Musdoemon i hrabina, słuchająca dotąd w milczeniu, z którego wyrwały ją słowa porucznika, przywodząc na myśl Ordenera.
Fryderyk miał już odpowiedzieć i przygotował się do dowcipnego opowiadania nocnej sceny z dnia poprzedniego, kiedy nagle stanął mu na myśli obowiązek milczenia, przez prawo honoru nakazany i jego wesołość zmienił w zakłopotanie.
— Na honor, nie wiem dla kogo, pewno dla jakiego prostaka, może... wazala... — rzekł wybuchając przymuszonym śmiechem.
— Czy być może, mój synu! — zawołała hrabina. — I jestżeś tego pewnym, że ona kocha jakiegoś chłopa, wazala? Coby to było za szczęście, gdybyś tylko był pewny!
— Ależ najzupełniej jestem pewny. Nie jest to jednak żołnierz z załogi — dodał porucznik z niezadowoleniem.
— A o tyle jestem pewny tego, co mówię, że proszę cię, moja matko, abyś mnie odwołała z wygnania do tego przeklętego zamku, gdyż mój pobyt tam żadnej nam korzyści nie przyniesie.
Twarz hrabiny rozjaśniła się na wiadomość o upadku młodej dziewicy. Odwiedziny Ordenera Guldenlewa w Munckholm przedstawiło się teraz w jej umyśle w zupełnie innem świetle.
— Opowiesz nam, Fryderyku — rzekła — szczegóły miłostek Etheli Schumacker; nie dziwią mnie one: córka chłopa — chłopa tylko pokochać mogła. Nie przeklinaj jednak tego zamku, dał ci on bowiem wczoraj sposobność widzenia pewnej osoby, która zrobiła pierwsze kroki, aby cię poznać.
— Jak to, moja matko — rzekł porucznik, wytrzeszczając oczy — któż to taki?
— Nie żartuj sobie, mój synu. Czyż nikt ci wczoraj nie oddał wizyty? Widzisz, że wiem o wszystkiem.
— Ależ, na honor, nawet lepiej niż ja, moja matko. Niech mnie dyabli wezmą, jeżeli widziałem wczoraj inne twarze, oprócz figur, umieszczonych pod gzymsami tych starych wieżyc.
— Jak to, nie widziałeś nikogo, Fryderyku?
— Doprawdy nikogo, moja matko.
Fryderyk, nie wspominając o swoim przeciwniku, spełniał obowiązek milczenia; a zresztą czyż tego prostaka można było za kogoś uważać?
— Jak to — rzekła matka — czyż syn wice-króla nie był wczoraj wieczorem w Munckholm?
Porucznik parsknął śmiechem.
— Syn wice-króla! Ależ doprawdy, moja matko, marzysz albo szydzisz sobie.
— Ani jedno, ani drugie, mój synu. Kto był wczoraj na służbie?
— Ja sam, moja matko.
— I nie widziałeś barona Ordenera?
— Ależ nie! — powtórzył porucznik.
— Zastanów się jednak, mój synu, że on mógł tam wejść incognito, żeś go nigdy nie widział, chowałeś się bowiem w Kopenhadze, on zaś w Drontheim: pomyśl, co mówią o jego kaprysach i fantazyach. Jestżeś więc pewnym, mój synu, żeś nikogo nie widział?
Fryderyk zawahał się przez chwilę.
— Nikogo! — zawołał — zresztą więcej powiedzieć nie mogę.
— W takim razie — mówiła dalej hrabina — baron nie był w Munckholm.
Musdoemon, zdziwiony również jak i Fryderyk, słuchał z uwagą, a teraz przerwał hrabinie.
— Pozwól, szlachetna pani — rzekł. — Panie Fryderyku, a jak imię, jeśli łaska, wazalowi, którego kocha córka Schumackera?
Pytanie to musiał powtórzyć, Fryderyk bowiem, pogrążony od pewnej chwili w zamyśleniu, nie słyszał go wcale.
— Nie wiem... albo raczej..... nie, nie wiem.
— A skąd wiecie, panie, że ona kocha wazala?
— Czyż ja to powiedziałem? Wazala? A tak, to wazal....
Zakłopotanie porucznika wzrastało. Wybadywanie to, powstające w jego własnej głowie przypuszczenia i obowiązek zachowania tajemnicy, wprowadzały go w kłopot, z którego wybrnąć nie umiał...
— Na honor, mości Musdoemonie i pani, szlachetna matko, jeżeli mania wybadywania jest teraz w modzie, to bawcie się wzajemnie w ten sposób. Co do mnie, nie mam już nic do powiedzenia.
I otwierając gwałtownie drzwi, umknął, pozostawiając ich pogrążonych w tysiącznych domysłach. Zszedł on tem spieszniej na dziedziniec, gdyż usłyszał przywołujący go głos Musdoemona.
Wsiadłszy na koń, porucznik Ahlefeld podążył do portu z zamiarem popłynięcia do Munckholmu, miał bowiem nadzieję, że zastanie tam jeszcze nieznajomego, który skłonił jeden z najbardziej lekkomyślnych umysłów Kopenhagi do głębszego zastanowienia się nad nim.
— Gdyby to był Ordener Guldenlew — mówił do siebie porucznik — w takim razie moja biedna Ulryka.... Ale nie, to być nie może! Byłby chyba szalonym, gdyby miał przekładać córkę ubogiego więźnia stanu nad bogatą dziedziczkę potężnego ministra. W każdym razie, córka Schumackera mogłaby być tylko przelotną miłostką, nic bowiem nie przeszkadza, mając żonę, mieć jednocześnie i kochankę: jest to nawet w dobrym tonie. Ale nie, to nie Ordener. Syn wice-króla nie ubierałby się w prosty i do tego zużyty kaftan. A to stare czarne pióro, wyblakłe od deszczu i wiatru, a płaszcz z któregoby namiot zrobić można, te włosy w nieładzie, bez grzebyków i fryzury, lub buty z żelaznemi ostrogami, zwalane błotem i kurzem? Baron Thorvick jest kawalerem orderu Danebroga, ten nieznajomy zaś nie nosi żadnej oznaki honorowej! Gdybym ja był kawalerem Danebroga, to zdaje mi się, że sypiałbym w orderowym łańcuchu. On nawet nie czytał „Clelii“! Nie, to nie może być syn wice-króla.


XI.
Gdyby człowiek zdołał zachować zapał w swojej duszy, kiedy doświadczenie oświeci jego umysł, gdyby czas korzyść mu przynosił, nie przygniatając jednak swym ciężarem: wtedy nie powstawałby na wygórowane cnoty, których pierwszym warunkiem jest poświęcenie samego siebie.
Pani Stael, „O Niemczech.“

— A... to ty, Poelu, po cóżeś przyszedł?
— Ekscelencya zapomina, że to wskutek waszego rozkazu, panie.
— Tak? — rzekł jenerał.
— Prawda, przywołałem cię dlatego, abyś mi przyniósł tę tekę.
Poel podał gubernatorowi tekę, którą on mógł sam wziąć łatwo, zaledwie rękę wyciągnąwszy.
Jego ekscelencya położył ją machinalnie, nie otworzywszy nawet, później przejrzał z roztargnieniem kilka papierów.
— Chciałem cię zapytać, Poelu... która godzina?
— Szósta — odpowiedział służący, spojrzawszy na zegar, który wisiał na ścianie tuż przed oczami jenerała.
— To jest, chciałem zapytać cię, Poelu... co tam nowego słychać w pałacu?
Spytawszy w ten sposób — jenerał przeglądał dalej papiery, na każdym pisząc z zajęciem słów kilka.
— Nie, ekscelencyo, oprócz tego tylko, że czekamy mego szlachetnego pana, o którego, jak widzę, i pan jenerał jest niespokojny.
Jenerał powstał od biórka i spojrzał na Poela z niezadowoleniem.
— To bardzo źle, widzisz — rzekł.
— Ja miałbym być niespokojnym o barona! Znam bardzo dobrze powód jego nieobecności i wcale się go jeszcze nie spodziewam.
Jenerał Lewin Kund tak wysoko cenił swoją powagę i znaczenie, że uważałby się dotkniętym, gdyby podwładny mógł odgadnąć którą z jego sekretnych myśli, lub sądził, że Ordener postępował wbrew jego woli.
— Możesz odejść, Poelu — dodał po chwili.
Służący wyszedł.
— Co prawda — zawołał, kiedy już sam pozostał — to Ordener używa i nadużywa nawet. Gnąc ostrze szpady, łamie się ją nareszcie. No proszę! żeby mi kazać spędzić noc bezsenną i pełną niespokojności! Wystawić mnie, jenerała Lewina, na szyderstwa całej mojej kancelaryi i domysły lokaja! I to dlatego tylko, aby dawnego przyjaciela powitać wpierw uściśnieniem, staremu jego przyjacielowi należnem. Ordenerze! Ordenerze! twoje kaprysy przechodzą wszelkie granice swobody. Niechno tylko przyjdzie, a do szatana! przyjmę go tak, jak proch ogień przyjmuje. Wystawiać gubernatora Drontheimu na domysły lokaja i szyderstwa kancelaryi! Niech tylko przyjdzie...
Jenerał zaczął dalej przewracać papiery, nie czytając ich wcale, tak był gniewem przejęty.
— Jenerale! mój zacny ojcze! — odezwał się znany głos.
Po chwili, Ordener ściskał w swoich objęciach starca, który nie usiłował nawet powstrzymać okrzyku radości:
— Ordenerze, mój dzielny Ordenerze! Do kroć set, jakże jestem szczęśliwy!...
Zastanowienie wstrzymało wybuch szczerości, więc, tamując go, dodał, wysilając się na ton surowy.
— Szczęśliwy jestem, panie baronie, że umiesz panować nad swemi uczuciami. Zdajesz się mieć przyjemność w tem, że mnie widzisz; chciałeś więc zapewne zrobić sobie przykrość, wyrzekając się mego widoku od dwudziestu czterech godzin, to jest od twego przybycia do Drontheimu.
— Mówiłeś mi nieraz, mój ojcze, że nieszczęśliwy nieprzyjaciel winien być pierwszym od szczęśliwego przyjaciela. Powracam z Munckholmu.
— Bez wątpienia — odpowiedział jenerał — ale wtedy tylko, kiedy jego nieszczęście jest widoczne i nieuniknione. Przyszłość zaś Schumackera...
— Jest więcej zagrożoną niż kiedykolwiek. Szlachetny jenerale, knują ohydny spisek przeciw temu nieszczęśliwemu. Ludzie urodzeni jego przyjaciółmi, chcą go zgubić. Człowiek, co się nieprzyjacielem jego urodził, stanie w jego obronie...
Twarz jenerała stopniowo łagodniała i nakoniec przerwał Ordenerowi:
— Dobrze, mój drogi Ordenerze. Ale mów jaśniej: jacy ludzie? co za spisek? Schumacker jest przecież pod moją opieką...
Trudno byłoby Ordenerowi odpowiedzieć jasno na to zapytanie. Miał on bardzo niedokładne i niepewne dane o położeniu człowieka, dla którego narażał swoje życie. Ludzie postępowanie jego nazwaliby szaleństwem; ale dusze, młodością bogate, chętnie czynią to, co uznają za dobre i sprawiedliwe, i czynią to z instynktu, a nie z wyrachowania. Na tym świecie zresztą, gdzie roztropność tak jest oschłą, a mądrość ironiczną, kto jest w stanie zaprzeczyć temu, że szlachetność jest szaleństwem? Na ziemi wszystko jest względnem, bo wszystko ma swoje granice, a cnotę możnaby uważać za prawdziwe szaleństwo, gdyby po za ludźmi nie było Boga. Ordener był w wieku, kiedy się wierzy jeszcze i kiedy drudzy chętnie nam wierzą. Narażał dni swoje, ufając; jenerał poprzestał na tych samych przyczynach, które jednak nie zdołałyby wytrzymać zimnego rozważenia.
— Jakie spiski, jacy ludzie, pytasz mój dobry ojcze. Za kilka dni zbadam to dokładnie; wówczas wszystkiego dowiesz się ode mnie. Dziś wieczorem muszę odjechać.
— Jak to! — zawołał starzec — pozostaniesz ze mną tylko kilka godzin? Dokądże i po co chcesz jechać, mój drogi synu?
— Pozwoliłeś mi przecie, szlachetny ojcze, dobre uczynki spełniać w tajemnicy.
— Tak, ale jedziesz, a w jakim celu, sam nawet nie wiesz dokładnie; tutaj zaś ważna sprawa wymaga twojej obecności.
— Ojciec dał mi miesiąc czasu do namysłu, chcę go poświęcić dla cudzego interesu. Dobry uczynek przeniesie mi dobrą radę. Z resztą za powrotem zobaczymy.
— Jak to? — rzekł jenerał nalegająco — małżeństwo to nie podoba ci się? Mówią, że Ulryka Ahlefeld jest tak piękną! Czy ją kiedy widziałeś?
— Sądzę, że tak — odparł Ordener — zdaje mi się, że jest piękną w istocie.
— A więc? — spytał gubernator.
— A więc — rzekł Ordener — nie będzie moją żoną.
To słowo zimne i stanowcze uderzyło jenerała jakby cios gwałtowny. Podejrzenia dumnej hrabiny stanęły mu na myśli.
— Ordenerze — powiedział kiwając głową — muszę się poprawić, bo zawiniłem. Jestem stary i niedoświadczony. Ordenerze... więzień ma córkę...
— Chciałem ci właśnie o niej mówić jenerale! — zawołał młody człowiek. — Błagam cię, mój ojcze, o opiekę nad tą słabą i uciśnioną dziewicą.
— Jak widzę, to twoje błaganie trochę jest za żywe.
Ordener przyszedł nieco do siebie.
— A jakież mogłoby być, kiedy idzie o nieszczęśliwą uwięzioną, której chcą wydrzeć życie, więcej nawet, bo honor?..
— Życie! honor! Ależ przecie ja tutaj rządzę i nic o tem nie wiem.
— Życiu bezbronnego więźnia i jego córki grozi piekielny spisek...
— To, co mówisz jest bardzo ważne. Jakież masz na to dowody?
— Starszy syn możnej rodziny przebywa obecnie w MunCkholm; przybył tam dla uwiedzenia hrabianki etheli... sam mi to powiedział.
Jenerał cofnął się o trzy kroki.
— Boże! mój Boże! biedna sierota! Ordenerze! Ethel i Schumacker są pod moją opieką. Powiedz, co to za nędznik?! Co to za rodzina?
Ordener zbliżył się do jenerała i uścisnął jego rękę.
— Rodzina Ahlefeld — rzekł.
— Ahlefeld! — powtórzył stary gubernator. — Tak, to bardzo jasne, porucznik Fryderyk jest jeszcze w MunCkholm. Chcą cię połączyć z tym rodem; pojmuję twój wstręt, Ordenerze!
Starzec, założywszy ręce, zamyślił się przez chwilę, później ujął Ordenera w swoje objęcia.
— Możesz jechać, młodzieńcze; podczas — twej nieobecności protegowani twoi nie pozostaną bez opieki; ja w tem ciebie zastąpię. Jedź więc. Zresztą dobrze robisz pod każdym względem. Ta piekielna hrabina Ahlefeld jest tutaj, wiesz może o tem...
— Szlachetna hrabina Ahlefeld! — zameldował służący, drzwi otwierając.
Na to imię, Ordener cofnął się machinalnie w głąb komnaty, hrabina zaś, wchodząc i nie zauważywszy go — zawołała:
— Wychowaniec pański żartuje sobie z was, jenerale; wcale nie był w Munckholmie.
— Doprawdy? — rzekł jenerał.
— Syn mój Fryderyk, który dopiero co wyszedł z pałacu, był wczoraj w zamku na służbie i nie widział nikogo. Tak więc — mówiła dalej hrabina z tryumfem — nie spodziewaj się już jenerale twojego barona.
Jenerał ciągle był poważny i zimny.
— Sądziłam, jenerale — rzekła hrabina odwracając się — że jesteśmy sami... Kto to...?
Hrabina skierowała na Ordenera badawcze spojrzenie, on zaś skłonił się głęboko.
— Wprawdzie — mówiła dalej — widziałam go raz tylko... ale ten ubiór... miałżeby to być... Panie jenerale, czy to syn wice-króla?
— On sam, szlachetna pani — rzekł Ordener, kłaniając się powtórnie.
Hrabina uśmiechnęła się.
— W takim razie pozwól pan, aby kobieta, która wkrótce ma być czemś więcej dla niego, spytała — gdzie byliście wczoraj, panie hrabio?
— Hrabio? Nie mam prawa do tego tytułu, sądzę bowiem, że nie spotkało mnie jeszcze to nieszczęście, abym miał utracić mego szlachetnego ojca, pani hrabino.
— Nie taką też jest myśl moja. Lepiej przecież zostać hrabią, biorąc sobie małżonkę, aniżeli tracąc ojca.
— Jedno niewiele więcej warte od drugiego, szlachetna pani.
Hrabina, zmieszana nieco, uważała za właściwe wybuchnąć śmiechem.
— Jak widzę, prawdę mi mówiono, że jego cześć jest trochę dziki. Oswoi się jednak z obecnością dam, kiedy Ulryka Ahlefeld włoży na jego szyję łańcuch orderu Słonia.
— Prawdziwy łańcuch! — rzekł Ordener.
— Zobaczysz, jenerale Lewin — mówiła dalej hrabina, której śmiech stawał się nieco przymuszonym — że pański niedostępny wychowaniec nie zechce także przyjąć z rąk kobiety stopnia pułkownika.
— Masz pani słuszność, hrabino — odparł Ordener człowiek, który miecz nosi, nie powinien swoich szlif zawdzięczać spódnicy.
Twarz wielkiej damy zachmurzyła się groźnie.
— Ho! ho! skądże to pan baron przybywa? Czy wistocie jego cześć nie był wczoraj w munckholmskim zamku?
— Niezawsze odpowiadam na czynione mi zapytania, szlachetna pani. Jenerale, wkrótce się zobaczymy.
To rzekłszy, Ordener uścisnął rękę starca i skłoniwszy się hrabinie wyszedł, pozostawiając ją zdumioną wszystkiem, co jej dotąd było obcem, oraz gubernatora zgorszonego tem, o czem już wiedział dokładnie.


XII.
...Człowiek, który w tej chwili siedzi obok niego, łamie z nim chleb swój i pije za jego zdrowie ze wspólnej czary, pierwszy gotów go zamordować.
Shakspeare „Tymon Atenczyk.“

A teraz niechaj czytelnik przeniesie się myślą na drogę z Drontheim do Skongen, drogę wązką i kamienistą, która prowadzi po nad rzeką aż do wsi Vygla. Idąc za naszą radą, napotka niezadługo dwóch podróżnych, którzy po zachodzie słońca wyszli przez bramę zwaną Skongeńską i wdzierają się dosyć spiesznie na piętrzące się wzgórza, po których idzie wężem droga do Vygla.
Obadwaj odziani są w płaszcze. Jeden z nich idzie krokiem żwawym i pewnym, trzymając się prosto, z głową do góry; koniec szabli wygląda z pod jego płaszcza, a mimo ciemności, można widzieć pióro, kołyszące się od powiewu wiatru po nad jego tokiem. Drugi podróżny wyższy jest nieco od swego towarzysza, ale pochylony; na jego plecach widać jakby garb, który tworzy pakunek, owinięty płaszczem z poszarpanemi brzegami, wymownie świadczącemi o długich jego usługach. Za całą Broń ma tylko kij, którym pomaga sobie idąc krokiem nierównym i przyśpieszonym.
Jeżeli noc nie pozwala czytelnikowi rozpoznać rysów obu podróżnych, niechaj przeto, aby się z nimi poznajomić, posłucha rozmowy, jaką jeden z nich rozpoczyna po godzinie drogi milczącej i nudnej.
— Panie! mój młody panie! jesteśmy na miejscu skąd odrazu widać i wieże Vygla, i dzwonnice Drontheimu. Przed nami, ta czarna masa na horyzoncie, to wieża; po za nami, oto katedra, której kopuły odbijają na ciemnem niebie.
— Ozy Vygla daleko jest od Skongenu? — zapytał drugi podróżny.
— Musimy jeszcze przejść przez Ordals, panie i nie będziemy w Skongen przed trzecią z rana.
— A która teraz bije?
— Sprawiedliwy Boże! słowa wasze, panie, strachem mnie napełniają. Tak, to dzwon drontheimski, którego dźwięki wiatr aż do nas przynosi. Jest to przepowiednią burzy. Wiatr północno-zachodni sprowadza chmury.
— Gwiazdy wistocie po za nami już znikły zupełnie.
— Przyspieszmy kroku, szlachetny panie. Burza nadchodzi, a może spostrzeżono już w mieście pokaleczenie trup a Gilla i moją ucieczkę. Przyśpieszmy kroku.
— Bardzo chętnie. Ale wasz pakunek zdaje się być ciężki; oddajcie mi go, jestem młody i od was silniejszy.
— O nie, szlachetny panie. Orzeł nie powinien nieść skorupy żółwia. Nie godny jestem tego, abyś pan miał dźwigać moje rzeczy.

-Ależ to was znużyć może. Pakunek zdaje się być ciężki. Cóż się w nim mieści? Przed chwilą potknęliście się i odezwało się coś, jakby żelazo.
Starzec odsunął się spiesznie od młodego człowieka.
— Jak żelazo? O nie, panie, omyliliście się. W pakunku tym nic niema oprócz wiktuałów i ubrania, Nie panie, to mnie wcale nie nuży.
Życzliwa propozycya młodzieńca zdawała się sprawiać jego staremu towarzyszowi przestrach, który on pokryć usiłować.
— Skoro więc ciężar ten nie nuży was, to go trzymajcie.
Starzec, uspokojony, zmienił jednak spiesznie przedmiot rozmowy.
— Smutnie to jest iść nocą jakby zbiegowie po drodze, którą byłoby tak przyjemnie przebiegać w dzień dla samego zwiedzenia. Na brzegach zatoki, z prawej strony, znajdują mnóstwo kamieni runicznych, na których widzieć można napisy, skreślone, według podania, przez bogów i olbrzymów. Z prawej strony, po za skałami otaczającemi drogę, rozciągają się słone błota Sciald, które bezwątpienia łączą się z morzem jakim kanałem podziemnym, ponieważ łowią w nich szczególną morską rybę, która, podług odkrycia pańskiego przewodnika i sługi, żywi się piaskiem. W wieży Vygla, do której się właśnie przybliżamy, pogański król Wermond kazał Ś-tej Ethelderze, sławnej męczenNiczce, spalić piersi ogniem z drzewa prawdziwego krzyża, przywiezionego do Kopenhagi przez Olausa, od którego zdobył je król Norwegii.. Powiadają, że później chciano nieraz już zrobić kaplicę z tej Wieży Przeklętej, ale umieszczone na niej krzyże niszczone zawsze bywały przez ogień niebieski...
W tej chwili ogromna błyskawica oświeciła zatokę, wzgórza, skały, wieżę i znikła, zanim oko podróżnych mogło rozróżnić który z tych przedmiotów. Wstrzymali się, a po błyskawicy nastąpił niezwłocznie gwałtowny grzmot, którego echo odbijało się o chmury na niebie i o skały na ziemi.
Podnieśli oczy: wszystkie gwiazdy znikły; ciężkie chmury przesuwały się szybko jedna nad drugą, a burza, jak lawina śniegu, wzrastała po nad ich głowami. Wiatr, pędzący te czarne masy, przechodził po nad drzewami, nieporuszanemi dotąd jego powiewem i na które nie spadła jeszcze ani kropla deszczu. Pośród nocnej ciszy, przeraźliwszej jeszcze przy ciemności burzy, rozlegał się w górze odgłos huraganu, z którym się łączył łoskot morza, rozbijającego się o wybrzeża zatoki.
Hałaśliwe to milczenie przerwał nagle, tuż obok podróżnych, głos do ryku podobny, na który starzec zadrżał.
— Wszechmocny Boże! — zawołał, chwytając za ramię młodego człowieka — to śmiech szatana, albo głos...
Nowa błyskawica i mocny grzmot zamknęły mu usta. Burza, jak gdyby na dany sygnał, wybuchła z całą gwałtownością. Podróżni rozwiązali swoje płaszcze, aby się zasłonić tak od deszczu, lejącego z chmur potokami, jak i od gęstego kurzu, który wiatr tumanami unosił z suchej jeszcze ziemi.
— Starcze — rzekł młody człowiek — przy świetle błyskawicy ujrzałem z prawej strony wieżę Vygla; zejdźmy więc z drogi i szukajmy w niej schronienia.
— Schronienia w Przeklętej Wieży?! — zawołał starzec.
— Niech nas Bóg zachowa! Zastanówcie się, panie, że ta wieża jest niezamieszkaną.
— Tem lepiej; nie będziemy czekali, aż nam drzwi otworzą.
— Pomyśl pan, jaka ją zbrodnia skalała!
— A więc niech się oczyści, dając nam przytułek. No dalej, chodźmy. Podczas takiej burzy prosiłbym o gościnność nawet w jaskini opryszków.
I mimo uwag starca, ująwszy go za ramię, młody człowiek skierował się ku budynkowi, który przy świetle błyskawic spostrzegł w niewielkiej odległości. Zbliżywszy się, ujrzeli światełko w jednej ze strzelnic wieżycy.
— Czy nie widzisz — rzekł młody człowiek — że wieża ta jest właśnie zamieszkaną. Powinno cię to przecie uspokoić.
— Boże! mój Boże! — zawołał starzec — dokądże mnie prowadzicie, panie? Niech mnie Opatrzność obroni, abym nie wszedł do tego siedliska szatana.
Byli już u podnóża wieży. Młody podróżny zapukał silnie do zupełnie nowych drzwi tych strasznych zwalisk.
— Uspokój się starcze, to pewnie jaki pobożny pustelnik zamieszkuje tę wieżę, aby swą obecnością poświęcić ją niejako.
— O nie! — rzekł jego towarzysz — ja tam za nic nie wejdę. Żaden pustelnik nie może tu mieszkać, chyba, że zamiast różańca, ma jeden z siedmiu łańcuchów Belzebuba.
Tymczasem światełko, przechodząc przez strzelnice, zniżało się stopniowo, aż nareszcie zabłysło przez dziurkę od zamku.
— Strasznie późno powracasz, Nychol — odezwał się głos piskliwy — szubienicę wzniesiono już na południe, a dla powrotu ze Skongen do Vygla, sześciu tylko godzin potrzeba. Czy więcej było do roboty?
Zapytanie to uczynione było w chwili, kiedy się drzwi uchylały. Kobieta, otwierając je, zobaczywszy, w miejsce spodziewanej, dwie obce twarze, wydała okrzyk przestrachu i cofnęła się o kilka kroków.
Widok tej kobiety również nie wzbudzał zaufania. Była ona więcej niż dobrego wzrostu, a ręka jej trzymała po nad głową żelazną lampkę, która twarz jej dokładnie oświecała. Jej oblicze śniade, wychudłe i kościste, miało w sobie coś trupiego, z zapadniętych oczu wysuwały się złowieszcze błyski, podobne do światła żałobnej pochodni. Ubraną była w czerwoną spódnicę, z pod której wyglądały gołe nogi. Spódnica zdawała mieć na sobie plamy również czerwone, ale ciemniejsze. Wychudłą pierś tej kobiety okrywał nawpół kaftanik tego samego co i spódnica koloru, z obciętemi po łokieć rękawami. Wiatr, wdzierający się przez drzwi otwarte, unosił po nad jej głową długie, siwe włosy, co twarz jej, i tak już dziką, bardziej jeszcze przerażającą czyniło.
— Dobra pani — rzekł młodszy z nowoprzybyłych — deszcz leje potokami, wy macie dach, a my mamy złoto.
Stary towarzysz pociągnął go za płaszcz i rzekł z cicha:
— O panie! co wy mówicie? Jeżeli to nie jest dom dyabła, to zamieszkuje w nim z pewnością jaki bandyta. Nasze złoto, zamiast nam pomódz, zgubi nas tylko.
— Cicho! — rzekł młody człowiek, a wydobywszy sakiewkę, błysnął nią przed oczami starej kobiety, powtarzając swą prośbę.
Ta ostatnia, przyszedłszy nieco do siebie, utkwiła w nich dzikie spojrzenie.
— Nieznajomi! — zawołała nareszcie, jak gdyby nie słysząc ich głosu — czyż was opuścili wasi aniołowie stróże? Czego żądacie od mieszkańców Przeklętej Wieży? Nieznajomi! nie ludzie to wskazali wam, że w tych zwaliskach szukać możecie schronienia. O nie, wszyscy powiedzieliby wam, że lepsza jest błyskawica burzy, aniżeli ognisko w wieży Vygla. Jeden tylko człowiek wchodzi tutaj, ale nie wchodzi do żadnego mieszkania innych, samotność swą porzuca tylko dla tłumu, a żyje przez śmierć. Jedyne jego miejsce w przekleństwach ludzi, służy tylko ich zemście, a żyje przez ich zbrodnie. Najpodlejszy zabójca w chwili kary z siebie na niego zrzuca pogardę ogólną, a sądzi jeszcze, że ma prawo i swoją dodać. Nieznajomi i obcy w tych miejscach! noga bowiem wasza nie odepchnęła jeszcze ze wstrętem progu tej wieżycy — zostawcie w spokoju wilczycę i wilczęta, powróćcie na drogę, którą dążą inni ludzie, a jeśli chcecie, aby od was nie uciekali bracia wasi, nie mówcie im, że na wasze twarze padło światło lampy mieszkańców wieży Vygla.
Po tych słowach, gestem drzwi wskazując, zbliżyła się do podróżnych. Starzec drżał na całem ciele i spoglądał błagająco na swego towarzysza, który nie zrozumiawszy słów kobiety z powodu jej nadzwyczaj szybkiej mowy, wziął ją za waryatkę i wcale nie miał chęci powrócić na deszcz, padający ciągle z łoskotem.
— Na honor, moja dobra gospodyni, odmalowaliście mi szczególnego człowieka; nie chcę więc tracić sposobności, aby się z nim zapoznać.
— Bo nie wiesz, młodzieńcze, że znajomość z nim prędko się zawiera, a jeszcze prędzej kończy. Jeśli cię szatan do tego popycha, to zamorduj żywego, albo sprofanuj trupa.
— Sprofanować trupa! — powtórzył starzec drżącym głosem, chowając się za swego towarzysza.
— Niebardzo was pojmuję — rzekł tenże — wasze dowodzenie co najmniej nie jest jasne; daleko będzie krócej pozostać. Trzeba być szalonym, aby w taki czas w dalszą puszczać się drogę.
— A jeszcze bardziej szalonym, aby szukać schronienia w takiem miejscu — szepnął starzec.
— Nieszczęśliwi! — zawołała kobieta — nie pukajcie do drzwi tego, który otwierać umie tylko drzwi grobu.
— Choćby i drzwi grobu, wraz z waszemi, otworzyły się dla mnie, nie powiedzą, żem się cofnął przed złowróżbnem słowem. Moja szabla ręczy mi za wszystko. Dalej, zamykajcie wieżę, bo strasznie zimny wiatr wieje — i bierzcie to złoto.
— Na co mi się przyda wasze złoto — rzekła kobieta — szacowne w waszem ręku, w mojem stanie się podlejszem od cyny. Zresztą, za złoto możecie zostać. Może ono ochronić od burzy przez niebo zesłanej, ale nie zasłoni od pogardy i nienawiści ludzkiej. Pozostańcie; płacicie za gościnność hojniej, niż inni płacą za morderstwo. Poczekajcie tu chwilę i dajcie mi wasze złoto. Pierwszy to raz do tego domu ręce ludzkie wnoszą złoto, nie będące krwią skalane.
Postawiwszy lampę i zaryglowawszy drzwi, zniknęła pod sklepieniem ciemnych schodów, prowadzących z głębi sali.
Gdy zostali sami, starzec drżał jak listek i wzywając pomocy Opatrzności, przeklinał z całego serca, ale jednak po cichu, nieroztropność swego młodego towarzysza. Ten ostatni zaś, wziąwszy światło do ręki, oglądał salę, w której się znajdowali. Na widok tego, co zobaczył zbliżając się do ściany, zadrżał, a starzec, który prowadził za nim wzrokiem, zawołał:
— Wielki Boże! panie, to szubienica!
I w samej rzeczy, ogromna szubienica oparta była o mur, wierzchołkiem swoim dotykając wysokiego i wilgotnego sklepienia.
— Tak jest — rzekł młody człowiek — a oto piły drewniane, żelazne, łańcuchy i pręgierz; dalej koń drewniany i kleszcze nad nim zawieszone.
— Wszyscy święci z raju! — zawołał — starzec gdzież my jesteśmy?
Młody człowiek z zimną krwią odbywał dalszy przegląd.
— Oto zwój sznurów konopnych, tygle i kociołki; na tej znów części muru wiszą szczypca i skalpele; za niemi rzemienne baty ze stałowemi końcami, siekiera, maczuga....
— Ależ to magazyn piekła! — zawołał starzec, struchlały od wyliczania tych strasznych przedmiotów.
— Ty znów — mówił dalej młody człowiek — koła z bronzowemi zębami, skrzynia ponabijana gwoździami, winda..... Co prawda, to strasznie złowieszcze umeblowanie. Żałuję bardzo, starcze, że moja nieroztropność tutaj cię sprowadziła.
— Dopiero pan o tem pomyślałeś?!
Mówiąc to, starzec był napół martwy.
— Nie lękaj się jednak, mniejsza o miejsce, w którem się znajdujesz, skoro jestem z tobą.
— Piękna mi obrona — wyszemrał starzec, w którym wielki strach osłabił bojaźń i poszanowanie dla młodego człowieka. — Piękna mi obrona! szabla na trzydzieści cali długa przeciw szubienicy na trzydzieści stóp wysokiej!
Kobieta czerwono ubrana zjawiła się znowu i wziąwszy lampę, dała znak podróżnym, aby za nią poszli. Wdrapywali się więc z ostrożnością po wązkich schodach, w murze wieżycy wybitych. Przy każdym otworze strzelnicy, prąd wiatru i deszczu o mało nie zgasił drżącego płomienia lampy, którą kobieta zasłaniała swemi długiemi i przezroczystemi palcami. Potknąwszy się niejednokrotnie o poruszające się pod ich nogami kamienie, które zaniepokojona wyobraźnia starca brała za kości ludzkie, rozrzucone na schodach, przybyli nareszcie na pierwsze piętro budowli, do sali okrągłej i podobnej zupełnie do tej, w jakiej byli na dole. Na środku, według gotyckiego zwyczaju, stał ogromny komin, z którego dym wydostawał się przez otwór w suficie wybity, zaciemniając całą salę. Tam to palący się na kominie ogień, ze światłem lampy złączony, widzieli nasi podróżni. Przed ogniem obracał się rożen z surowem jeszcze mięsem. Starzec odwrócił się ze wstrętem.
— Właśnie na tym przeklętym kominie — rzekł do swego towarzysza — ogień z drzewa prawdziwego krzyża zniszczył członki świętej...
— Nieznajomi — rzekła kobieta, stawiając przed nimi lampę — wieczerza wkrótce będzie gotowa, a mąż mój zapewne niedługo powróci. Będzie się spieszył, aby Duch Nocy nie schwytał go przy przejściu około Przeklętej Wieży.
Obecnie Ordener (czytelnik bowiem poznał go już zapewne, równie jak i jego przewodnika, Benignusa Spiagudrego) mógł zbadać dokładnie dziwne przebranie, jakie ten ostatni przywdział na siebie. Pomysłom starego dozorcy dopomógł strach, aby go nie poznano i nie ujęto. Biedny Spiagudry ubranie ze skóry renifera zamienił na strój zupełnie czarny, pozostały w Spladgeście po sławnym gramatyku z Drontheimu, który utopił się z rozpaczy, że nie mógł odgadnąć przyczyny: dlaczego imię własne Jupiter, w drugim przypadku zmienia się na Jovis. Jego drewniane saboty zastąpiły wysokie buty po pocztylionie, stratowanym przez konie. Buty te tak były dlań obszerne, że nie mógłby w nich chodzić, bez obwinięcia swoich cienkich nóg w pół snopka słomy. Wielka peruka młodego francuskiego podróżnika, zamordowanego u bram Drontheimu, pokrywała jego łysinę i spadała na ostrokończaste i nierówne ramiona. Jedno oko miał zaklejone plastrem, a dzięki słoikowi różu, który znalazł w kieszeni jakiejś starej panny, zmarłej z miłości, policzki jego, zwykle blade i wychudłe, pokryte były rumieńcem, który deszcz, aż na jego podbródek sprowadził. Zanim usiadł, pakunek niesiony na plecach położył, obwinąwszy go starannie w swój stary płaszcz i kiedy towarzysz podróży zwracał na niego całą swą uwagę, on rzucał od czasu do czasu na pieczeń, którą gospodyni obracała, spojrzenia pełne niespokojności i wstrętu. Przez jego usta wymykały się urywane słowa:
— Mięso ludzkie... horendas epulas! Ludożercy! — Wieczerza Molocha...! Nec pueros coram populo Medea trucidet Gdzież my jesteśmy?...
Nakoniec zawołał:
— Sprawiedliwe nieba! Panie, spojrzyjcie tam, w głąb sali, na tę kupę słomy w cieniu.....
— No i cóż tam jest? — zapytał Ordener.
— Trzy ciała nagie i nieruchome... trzy trupy dzieci!.....
— Ktoś stuka do drzwi — rzekła kobieta.
I wistocie, pośród szumu wzrastającej ciągle burzy, dało się słyszeć stukanie silne i gwałtowne.
— Teraz to już on! to Nychol! — zawołała kobieta i wziąwszy lampę, spiesznie wyszła.
Podróżni nie zdołali jeszcze przemówić do siebie, kiedy nagle w dolnej sali usłyszeli hałas, pośród którego rozległo się wyraźnie kilka słów wypowiedzianych głosem, na który Spiagudry zastrząsł się i zadrżał.
Słowa te były:
— Milcz kobieto! zostaniemy. Grom wejść umie, choć mu drzwi nie otworzą.
Spiagudry przysunął się do Ordenera.
— Panie! panie! — rzekł słabym głosem — biada nam!...
Za chwilę, odgłos kroków rozległ się na schodach, poczem dwóch ludzi, w duchownym stroju, weszło do sali, a za nimi gospodyni zmieszana i gniewna.
Jeden z tych ludzi był dosyć dobrego wzrostu; miał on na sobie czarne ubranie i włosy okrągło ostrzyżone na sposób protestanckich pastorów; drugi zaś, zupełnie nizki, odziany był w habit mniszy przewiązany postronkiem. Zapuszczony kaptur pozwalał tylko widzieć czarną brodę, ręce zaś chował w długie rękawy sukni.
Na widok dwóch księży, Spiagudry ochłonął z przestrachu, którego nabawił go dziwny głos jednego z nich.
— Bądźcie zupełnie spokojni, moja pani — rzekł pastor do gospodyni — chrześcijańscy kapłani bywają użyteczni nawet tym, którzy im złe wyrządzają; mogliżby więc szkodzić tym, którzy im usługę oddają? Najpokorniej prosimy was o przytułek. Jeżeli szanowny brat, który mi towarzyszy, przed chwilą szorstko do was przemówił, to zawinił tem, że zapomniał o miarkowaniu głosu, nakazanem przez śluby nasze. Niestety! nawet najbardziej świętobliwi ludzie mogą zgrzeszyć. Szanowny brat, którego spotkałem, mając do domu równie jak i ja daleko, pozwolił, abym z nim razem szedł do was. Chwalił mi bardzo waszą gościnność, dobra kobieto i nie omylił się bezwątpienia. Nie mówcież więc jak pasterz: advena cur intras? Przyjmijcie nas, dobra gospodyni, a Bóg wasze zbiory ochroni od wichrów, w czasie burzy waszej trzodzie da przytułek tak, jak wyście go dali zbłąkanym podróżnym.
— Starcze — odpowiedziała kobieta dziko — ja nie mam ani zbiorów, ani trzód.
— Jeśli więc jesteście ubogą, to Bóg błogosławi ubogiemu przed bogaczem. Doczekacie starości ze swoim mężem, poważani nie dla majątku, ale dla cnót waszych; dzieci wasze rość będą, otoczone szacunkiem ludzkim i będą tem, czem był ich ojciec...
— Milczcie! — zawołała gospodyni. — Zostając tem, czem jesteśmy, dzieci nasze dojdą do starości otoczone pogardą, która w naszym rodzie z pokolenia na pokolenie przechodzi. Milczcie, starcze! Błogosławieństwo dla nas w przekleństwo się zamienia.
— O nieba! — zawołał pastor — któż wy jesteście? Pośród jakich zbrodni przechodzi życie wasze?
— A co to są zbrodnie? co to jest cnota? My nie możemy mieć cnót, ani popełniać zbrodni.
— To obłąkana — rzekł pastor, zwracając się do zakonnika, który swój habit suszył przy ognisku.
— O nie, księże — odpowiedziała kobieta — dowiedzcie się, gdzie jesteście. — Wolę rozbudzać wstręt niż litość. Nie jestem w aryatką, ale żoną...
Przeciągły odgłos gwałtownego dobijania się do drzwi wieży nie pozwolił usłyszeć reszty, ku wielkiemu niezadowoleniu Spiagudrego i Ordenera, którzy milcząc słuchali uważnie całej rozmowy.
— Niechaj będzie przeklęty — rzekła kobieta do siebie — ten syndyk sprawiedliwości w Skongen, że nam wskazał na mieszkanie tę wieżę, tak blizką drogi. To może jeszcze nie Nychol.
Wzięła jednak lampę, mrucząc:
— A choćby to był i podróżny, to mniejsza o to! Strumień może płynąć tam, gdzie już potok przeszedł.
Podróżni, pozostawszy sami, przyglądali się sobie wzajemnie przy słabem świetle ogniska. Spiagudry, przestraszony z początku głosem zakonnika, później uspokojony widokiem jego czarnej brody, zadrżałby był znowu, gdyby zauważył, jak badawczem spojrzeniem przyglądał mu się tenże z pod swojego kaptura.
Pośród ogólnego milczenia, pastor zapytał:
— Bracie pustelniku, sądzę bowiem, że jesteście jednym z tych kapłanów katolickich, którzy zdołali uniknąć ostatnich prześladowań i że wracaliście do swego domu, kiedy was, na moje szczęście, spotkałem. Czy możecie mi powiedzieć, gdzie się teraz znajdujemy?
Zniszczone drzwi, prowadzące na również zruinowane schody, otwarły się, zanim brat pustelnik zdołał odpowiedzieć.
— Kobieto, cóż to za tłum napędziła zbliżająca się burza pod nasz dach złowieszczy i do naszego przeklętego stołu?
— Nychol — odpowiedziała kobieta — nie mogłam wzbronić...
— A cóż mi przeszkadzają wszyscy ci goście, jeżeli tylko zapłacą? Złoto tak dobrze zarobić można dając gościnność podróżnemu, jak i odbierając życie rozbójnikowi.
Mówiący w ten sposób, stanął we drzwiach, gdzie podróżni mogli mu się dobrze przypatrzeć. Był to człowiek kolosalnego wzrostu i jak gospodyni, cały czerwono ubrany. Jego ogromna głowa zdawała się odrazu z ramion wyrastać, co stanowiło zupełne przeciwieństwo z długą i kościstą szyją jego nadobnej małżonki. Czoło miał nizkie, nos spłaszczony, gęste brwi; oczy jego, otoczone czerwoną obwódką, błyszczały jak ogień pośród krwi. Dolną część twarzy przecinały usta szerokie i mięsiste. Ohydny uśmiech tych ust otwierał wargi czarne, jak brzeg niezagojonej rany. Kędzierzawa broda, spadająca z policzków na szyję, nadawała całej tej twarzy, wprost patrząc, formę kwadratu. Człowiek ten miał na głowie szary kapelusz, z którego teraz deszcz spływał, a którego, na widok czterech podróżnych, nie raczył nawet uchylić.
Ujrzawszy tego człowieka, Benignus Spiagudry wydał okrzyk przestrachu, pastor zaś odwrócił się tknięty zadziwieniem i wstrętem. Nowoprzybyły jednak do niego zwrócił swe słowa:
— Jak to, to wy, panie pastorze? Co prawda, niespodziewałem się, że będę miał przyjemność widzieć dziś powtórnie waszą twarz płaczliwą z przestraszoną miną.
Pastor powściągnął pierwsze uczucie wstrętu. Rysy jego twarzy przybrały wyraz powagi i spokoju — Ja zaś, mój synu — rzekł — cieszę się, że traf sprowadził pasterza do owieczki zbłąkanej, aby ją nawrócił na drogę prawości i cnoty.
— Na szubienicę Amana! pierwszy to raz dopiero do owieczki porównany zostałem. Wierzcie mi, ojcze, że jeśli chcecie pochlebić jastrzębiowi, to nie nazywajcie go gołębiem.
— Ten, przez którego jastrząb gołębiem się staje, pociesza, mój synu, ale nie pochlebia. Sądzicie, że ja was się lękam, a ja was żałuję tylko.
— Musicie więc, panie, mieć wielki zapas litości; sądziłbym bowiem, żeście go już powinni byli wyczerpać dla tego nieboraka, któremu dziś pokazywaliście wasz krzyż, aby nim zasłonić moją szubienicę.
— Biedak ten — odpowiedział pastor — mniej od was był godnym litości; on bowiem płakał, a wy się śmiejecie. Szczęśliwy, kto w chwili odpokutowania win poznaje, że ręka człowieka jest bezsilną wobec Boskiego słowa.
— Dobrze powiedziano, ojcze — rzekł pan domu z okropną, szyderczą wesołością. — Szczęśliwy, kto płacze! Dzisiejszy nasz pacyent zresztą nie popełnił innej zbrodni nad tę, że serdecznie ukochawszy króla, nie mógł się powstrzymać od odtwarzania jego portretu na małych medalach z miedzi, które następnie złocił artystycznie, aby godniejszemi były królewskiego oblicza. Nasz łaskawy monarcha, w nagrodę tak wielkiego przywiązania, ofiarował mu piękną wstęgę konopną, która, mam honor oświadczyć o tem moim szanownym gościom, nadaną mu została dziś na rynku w Skongen przeze mnie, wielkiego kanclerza Zakonu Szubienicy, w przytomności obecnego tutaj pana pastora, wielkiego jałmużnika tegoż samego zakonu.
— Wstrzymaj się, nieszczęśliwy! — przerwał pastor. — Czyż ten, co wymierza karę, może o niej zapomnieć? Czy słyszysz grzmot?...
— No i cóż to jest grzmot? Wybuch śmiechu szatana i nic więcej.
— Wielki Boże! dopiero co był przy śmierci człowieka, a teraz bluźni.
— Dosyć tych kazań, stary moralisto! — zawołał pan domu grzmiącym i gniewnym głosem — bo inaczej mógłbyś przeklinać anioła ciemności, co nas w jednym dniu zbliżył dwa razy do siebie, na tym samym wozie i pod tym samym dachem! Naśladuj lepiej swego kolegę pustelnika, który miałby pewnie wielką chęć powrócić do swej groty w Lynrass. Dziękuję wam, bracie pustelniku, za błogosławieństwa, jakie co rano, przechodząc około wzgórza, dajecie Przeklętej Wieży; ale prawdziwie, sądziłem dotąd, że jesteście dobrego wzrostu, a wasza broda, dzisiaj tak czarna, zdawała mi się białą. Pomimo to, wszak jesteście pustelnikiem z Lynrass, jedynym pustelnikiem w Drontheimhuus...?
— Tak jest — odpowiedział zapytany przytłumionym głosem.
— My więc obaj — mówił dalej pan domu — jesteśmy dwoma samotnikami prowincyi. — Hola! Bechljo, pospiesz no się z tą ćwiartką baraniny, bo głodny jestem. Zatrzymał mnie we wsi Burock ten przeklęty doktór Manryll, który za trupa chciał mi dać tylko dwanaście askalinów; temu piekielnem u dozorcy Spladgestu w Drontheim to dają aż czterdzieści — Hej! mości panie w peruce, co to panu? Strzeż się, bo upadniesz. Ale, ale, czyś skończyła, Bechljo skielet truciciela Orgiwiusa, tego sławnego czarnoksiężnika? Czasby już był wyprawić go do gabinetu ciekawości w Berghen. A czy posłałaś którego z twoich warchlaków do syndyka w Loewig po moją należność, to jest cztery podwójne talary za wrzucenie do kotła czarownicy i dwóch alchemików, dwadzieścia askalinów za zdjęcie z szubienicy Jomaela Typhaina, Żyda, na którego się żalił szanowny biskup i talara za przyprawienie nowego ramienia do kamiennej szubienicy miejskiej?
— Pieniądze te — odpowiedziała kwaśno żona — pozostały w ręku syndyka, syn twój bowiem zapomniał wziąć drewnianej łyżki, aby je na nią odebrać, żaden zaś ze sług sędziego nie chciał oddać mu ich do ręki.
Mąż zmarszczył brwi.
— Niech tylko ich karki wpadną w moje ręce, a zobaczą, czy będę potrzebował drewnianej łyżki, aby się ich dotknąć. Potrzeba jednak być ostrożnym z tym syndykiem. Do niego to odesłaną została skarga złodzieja Iwara o to, że wzięty był na tortury nie przez spełniającego zwykle te obowiązki urzędnika, ale przeze mnie; dowodzi bowiem, że nie będąc osądzonym, nie był jeszcze pozbawionym czci. Nie pozwalaj też, żono, twoim małym bawić się z cęgami i szczypcami; poniszczyli moje narzędzia tak, że dzisiaj nie mogłem ich użyć. Gdzież są te małe poczwary? — mówił dalej, zbliżając się do słomy, na której, jak się zdawało Spiagudremu, leżały trzy trupy. — A, oto leżą i śpią mimo hałasu, jakby ich kto dopiero co od szubienicy odczepił.
Ze słów tych, tak pełnych okropności, wprost przeciwnych strasznemu spokojowi i szatańskiej wesołości tego, który je wymawiał, czytelnik odgadł zapewne — kto był mieszkańcem wieży Vygla. Spiagudry, który na jego widok przypomniał sobie, że go oglądał często w smutnych uroczystościach na rynku w Drontheim, o mało ze strachu nie stracił przytomności, tem więcej, że od wczoraj miał poważne powody obawiania się tego strasznego wykonawcy sprawiedliwości. Nachyliwszy się do Ordenera, rzekł doń przytłumionym głosem:
— To Nychol Orugix, kat prowincyi Drontheimhuus.
Ordener, przejęty wstrętem, zadrżał i w pierwszej chwili doznał niezadowolenie, że go burza pod ten dach sprowadziła. Niebawem jednak owładnęło nim uczucie jakiejś niewysłowionej ciekawości; nie zwracając przeto uwagi na zakłopotanie i przestrach swego starego przewodnika, słuchał z taką bacznością rozmowy i obserwował tak pilnie zwyczaje okropnego człowieka, którego miał przed oczyma, jak chciwie słuchamy wycia hyeny lub ryku tygrysa, sprowadzonego z pustyni do miast naszych. Nieszczęśliwy Benignus natomiast wcale nie był w usposobieniu robienia spostrzeżeń psychologicznych. Schowawszy się za Ordenera, okrywał się swym płaszczem, poprawiał drżącą ręką plaster na oku i nasuwał na twarz perukę, a nie śmiąc odetchnąć, wzdychał tylko.
Tymczasem gospodyni podała na stół gliniany półmisek z ćwiartką baraniny. Kat zasiadł naprzeciw Ordenera i Spiagudrego, pomiędzy dwoma księżmi, jego zaś żona, postawiwszy na stole dzban słodkiego piwa, kawał rinde brodu (chleba, mieszanego z korą) i pięć talerzy drewnianych, zasiadła przed ogniem i zaczęła ostrzyć wyszczerbione szczypce swego męża.
— Tak więc, szanowny pastorze — rzekł Orugix śmiejąc się — owca ofiaruje wam barana. Panie w peruce, czy to wiatr tak panu włosy na twarz nasunął?
— Wiatr... panie, burza... — wybełkotał ze drżeniem Spiagudry.
— No, no, ośmielcie się, mój stary. Widzisz pan przecie, że panowie księża i ja jesteśmy sobie dobrzy ludziska. Powiedz pan lepiej, kto jesteś i kto jest pański milczący towarzysz, pogadaj trochę. Musimy się zaznajomić. Jeśli zaś pańska rozmowa taką będzie, jak można sądzić z jego powierzchowności, to się możemy zabawić.
— Pan sobie żartujesz — rzekł Spiagudry wykrzywiając usta, pokazując zęby i mrugając okiem, a to w celu udania uśmiechu — jestem tylko starym...
— Tak — przerwał wesoły kat — jakim starym uczonym albo czarnoksiężnikiem...
— O! panie, jestem uczonym, ale nie czarnoksiężnikiem.
— Tem gorzej. Czarnoksiężnik przydałby się do skompletowania naszego wesołego sanhedrinu. Szanowni moi goście, wypijmy na cześć starego uczonego, który rozweseli naszą wieczerzę. Za zdrowie powieszonego dzisiaj, bracie kaznodziejo! A wy, bracie pustelniku, nie chcecie pić mojego piwa?
Pustelnik w samej rzeczy dobył z pod habita tykwę pełną czystej wody i nalał ją w szklankę.
— Do kroćset, pustelniku z Lynrass — zawołał kat — skoro nie chcecie spróbować mego piwa, to ja spróbuję tej wody, która wam lepiej smakuje.
— Spróbuj — odparł pustelnik.
— Zdejmcie wpierw waszą rękawicę, szanowny bracie — rzekł kat — nalewa się przecież tylko gołą ręką.
Pustelnik dał znak odmowy.
— To ślub — rzekł.
— Więc nalej i tak — dodał kat.
Zaledwie Orugix przytknął do ust szklankę, natychmiast ją odsunął, pustelnik zaś swoją duszkiem wychylił.
— Na czarę Jezusa, szanowny pustelniku, co to za napój piekielny? Nie piłem go od czasu, jak o mało nie utopiłem się płynąc z Kopenhagi do Drontheimu. Co prawda pustelniku, to wcale nie woda ze źródła w Lynrass; to woda morska...
— Woda morska! — powtórzył Spiagudry, którego przestrach wzmógł się na widok rękawicy pustelnika.
— Cóż to? — rzekł kat, zwracając się do niego ze śmiechem — wszystko tu was niepokoi, mości długowłosy Absalonie, a naw et napój świętobliwego pustelnika, który umartwienie sobie zadaje?
— O, nie panie... ale woda morska... jeden jest tylko człowiek...
— Jak widzę, sam nie wiesz, co pleciesz, mości doktorze; wasza bojaźń, między nami mówiąc, pochodzi albo z nieczystego sumienia, albo z pogardy...
Słowa te, gniewnym wypowiedziane tonem, przekonały Spiagudrego, że powinien strach swój starannie ukrywać. Ażeby ułagodzić strasznego gospodarza, wezwał na pomoc swoją pamięć i zebrał resztę przytomności umysłu jaka mu jeszcze pozostała.
— Z pogardy! Ja miałbym uczuwać pogardę dla was, panie, którego obecność w prowincyi nadaje jej prawo merum inperium (prawo krwi, to jest utrzymywania kata)? Dla mistrza i wykonawcy wyroków sprawiedliwości, jej miecza, tarczy niewinności? Dla was, którego Arystoteles, w szóstej księdze, w ostatnim rozdziale swoich Polityków zalicza do urzędników, i o którym Paris z Puteo, mówiąc w swoim traktacie De Syndico, wspomniał o płaconem wam wynagrodzeniu w wysokości pięciu talarów złotem, jak o tem świadczy ustęp; Quinque aureos manivolto? Z pogardy dla was, panie, którego straszne, lecz zaszczytne obowiązki we Frankonii spełniają z dumą nowozaślubieni, w Reutlingue najmłodszy z radców, — w Stedieu pierwszy z mieszczan? A czyż ja o tem nie wiem, mój dobry panie, że we Francyi pańscy koledzy mają prawo havadium na każdym z chorych w Saint-Landre, na wszystkich wieprzach i ciastach w wigilię Trzech Króli? I ja nie miałbym dla pana szacunku, kiedy opat w Saint-Germain-de-Pres daje wam corocznie, na Ś-ty Wincenty, głowę wieprza i prowadzi na czele procesyi?!...
Tu zapał erudycyi odźwiernego umarłych kat nagle powstrzymał.
— A to, na uczciwość, pierwszy raz o tem słyszę! Uczony opat, o którym pan mówisz, nie wypełniał dotąd tych pięknych praw, które malujesz pan tak powabnie. Wiecie jednak, panowie nieznajomi — mówił dalej Orugix — że choć nie przywiązuję żadnej wiary do tego, co mówił ten stary żartowniś, mogłem wszakże zajść znacznie dalej, niż zaszedłem. Czy uwierzycie, że to ja właśnie naznaczony zostałem, dwadzieścia cztery lata temu, do stracenia Schumackera?
— Schumackera, hrabiego Griffenfeld! — zawołał Ordener.
— Zadziwia to was, milczący panie? Tak, tak, tego samego Schumackera, który jeszcze dostać się może pod moją rękę, jeśli królowi spodoba się spełnić to, co tylko chwilowo odroczył. Wypróżnijmy ten dzbanek, panowie, a tymczasem opowiem wam, w jak świetny sposób zacząłem swoją karyerę, którą kończę tak nędznie. W roku 1676, byłem pomocnikiem królewskiego kata w Kopenhadze. Kiedy hrabia Griffenfeld został na śmierć skazany, pryncypał mój zachorował, mnie więc, dzięki usilnej protekcyi, polecono zastąpić go w tej zaszczytnej egzekucyi. Piątego lipca, nie zapomnę nigdy tego dnia, od samego rana, przy pomocy cieśli, stawiałem na placu cytadeli ogromne rusztowanie, które, przez wzgląd na znaczenie i stopień skazanego, obiliśmy czarnym kirem. O ósmej godzinie, gwardya szlachecka otoczyła rusztowanie, a ułany szlezwiskie powstrzymywały tłum, cisnący się na rynek. Któżby na mojem miejscu nie był upojony dumą? Stojąc z mieczem w ręku, czekałem na rusztowaniu. Wszystkie spojrzenia na mnie były skierowane: byłem wówczas najważniejszą osobą w obu królestwach. Karyera moja, jak powiadam, była pewną; cóż bowiem znaczyli bez mojej pomocy wszyscy ci wielcy panowie, co się sprzysięgli na zgubę kanclerza? Widziałem się już królewskim katem w stolicy, miałem pomocników, przywileje... Słuchajcie tylko! Zegar bije dziesiątą!... Skazany wychodzi z więzienia, przechodzi przez rynek i wstępuje na rusztowanie krokiem pewnym, z obliczem zupełnie spokojnem. Chcę mu związać włosy; on mnie odpycha i oddaje sobie sam tę ostatnią przysługę, — Dawno już — rzekł do kapelana — sam się nie czesałem. — Podaję mu czarną zasłonę; on ją odsuwa od swoich oczu, nie okazawszy mi jednak wzgardy ani wstrętu. — Mój przyjacielu — rzekł do mnie — pierwszy to raz zapewne, na przestrzeni kilku stóp, stoi dwóch urzędników, stanowiących ostatnie stopnie w hierarchii sądowniczej: kanclerz i kat. — Słowa te wyryły się w mojej pamięci. Nie przyjął również czarnej poduszki, którą chciałem podłożyć pod jego nogi, uścisnął księdza i ukląkł, wpierw jednak powiedziawszy donośnym głosem, że umiera niewinnym. Wówczas uderzeniem maczugi zgruchotałem jego tarczę herbową, wołając podług zwyczaju: — Nie dzieje się to bez słusznego powodu! — Było to już za wiele dla hrabiego; zbladł, śpiesznie jednak wyrzekł: — Król mnie herbem obdarzył, król mi go odebrać może. — Potem położył głowę na pniu z oczami na wschód zwróconemi, ja zaś oburącz podniosłem mój miecz... Słuchajcie uważnie! W tej chwili dochodzi aż do mnie okrzyk: — Ułaskawienie, w imieniu króla! Ułaskawienie dla Schumackera! — Odwracam się... Był to adyutant pędzący galopem ku rusztowaniu z pergaminem w ręku. Hrabia podniósł się z twarzą niewesołą, ale tylko zadowoloną. W ręczono mu pergamin. — Sprawiedliwy Boże! — zawołał — wieczne więzienie! Ich łaska cięższą jest od samej śmierci. — Powiedziawszy to, zszedł upadły na duchu z rusztowania, na które wstąpił z całym spokojem umysłu. Dla mnie, wszystko to już było jedno. Nie myślałem, aby ocalenie tego człowieka mogło być moją zgubą. Rozebrawszy rusztowanie, powracam do swego pryncypała, pełen jeszcze nadziei, niezadowolony tylko ze straty talara złotem, to jest wynagrodzenia za ścięcie głowy. Nazajutrz odbieram rozkaz wyjazdu i nominacyę na wykonawcę prowincyonalnego do Drontheimhuusu. Zostałem katem prowincyi i to najgorszej w całej Norwegii! Powodem tego była osobista niechęć. Miałem brata i jak sądzę, mam go jeszcze. Zdołał on, zmieniwszy nazwisko, wkręcić się do domu nowego kanclerza, hrabiego Ahlefeld. Obecność moja w Kopenhadze przeszkadzała temu nędznikowi. Pogardza mną, ponieważ ja go pewnie kiedyś powieszę.
Tutaj przerwał swoje opowiadanie, aby dać upust wesołości, po chwili zaś mówił dalej:
— Jak widzicie, szanowni goście, pogodziłem się z moim losem. Na uczciwość, niech dyabli porwą wygórowaną ambicyę! Spełniam więc zaszczytne swoje obowiązki: sprzedaję trupy, albo też Bechlja robi z nich skielety, które kupuje ode mnie Gabinet Anatomiczny w Berghen. Śmieję się ze wszystkiego, nawet z tej biednej kobiety, która przedtem była Cyganką, a dziś osamotniona aż waryacyi dostaje. Trzech moich spadkobierców wyrasta w bojaźni dyabła i szubienicy. Imię moje jest postrachem dla małych dzieci w całem Drontheimhuus. Syndycy dają mi wóz i strój czerwony. Przeklęta Wieża tak dobrze ochrania mnie od deszczu, jak i pałac biskupi. Starzy księża, których burza do mnie przypędzi, prawią mi kazania, uczeni pochlebiają. Jednem słowem jestem szczęśliwy, jak każdy inny: jem, piję, wieszam i śpię doskonale.
Opowiadanie swoje kat przerywał popijaniem piwa i ciągłemi wybuchami śmiechu.
— Zabija i śpi! — wyszeptał pastor — nieszczęśliwy!
— Jaki ten nędznik szczęśliwy! — zawołał pustelnik.
— Tak, bracie pustelniku — rzekł kat — biedny jak wy, ale jednak stokroć od was jestem szczęśliwszy. Zawód mój zresztą bardzo byłby dobry, ale cóż, kiedy są ludzie, co mają przyjemność pozbawienia mnie słusznych korzyści. Czy uwierzycie, że z okazyi jakiegoś tam ślubu, nowo zamianowany kapelan przy więzieniu w Drontheim wystąpił z prośbą o ułaskawienie dwunastu skazanych, którzy już do mnie należą?...
— Którzy do was należą! — zawołał pastor.
— Bez wątpienia, mój ojcze. Siedmiu z nich ma być smaganych rózgami, dwóch piętnowanych na lewym policzku, a trzech powieszonych; razem, jak powiedziałem, dwunastu. Tak jest, stracę dwanaście talarów i trzydzieści askalinów, jeśli będą ułaskawieni. Jak też panowie uważacie tego kapelana, który tak rozrządza sobie moją własnością? Ten przeklęty ksiądz nazywa się Anastazy Munder. Oh! gdybym go dostał w swoje ręce!...
Pastor powstał z powagą i głosem spokojny rzekł:
— To ja właśnie, mój synu, jestem Anastazym Munder.
Na to imię, Orugix zerwał się gwałtownie z siedzenia, ogniem zajaśniała jego twarz. Jednakże, gdy wzrok jego spotkał spokojne i życzliwe spojrzenie jałmużnika, usiadł powoli milczący i zmieszany.
Nastała chwila milczenia; Ordener, który powstał od stołu gotów bronić pastora, przerwał je pierwszy.
— Nycholu Orugix — rzekł — oto trzynaście talarów jako wynagrodzenie za ułaskawienie skazanych.
— Niewiadomo, niestety! przerwał pastor — czy je zdołam otrzymać? Musiałbym wprzód widzieć się z synem wice-króla, ponieważ zależy to od jego małżeństwa z córką kanclerza.
— Otrzymacie je, księże kapelanie — odpowiedział młody człowiek upewniająco. — Ordener Guldenlew nie przyjmie pierścienia ślubnego, zanim protegowani pańscy nie będą ułaskawieni.
— Pan mi w tem pomódz nie możesz, niech cię Bóg jednak wysłucha i wynagrodzi.
Tymczasem trzynaście talarów Ordenera dokończyły tego, co rozpoczęło spojrzenie pastora. Na twarz Nychola, zupełnie już spokojną, wróciła dawna wesołość.
— Wiesz pan, szanowny kapelanie, że jesteś dzielnym człowiekiem i godnym pełnienia obowiązków przy kaplicy Ś-go Hilaryusza; doprawdy, że mówiłem o panu gorzej, niż myślałem. Idziesz pan po swojej drodze, nie pańska przeto wina, że ona się z moją krzyżuje. Prawdziwą zawziętość mam tylko dla dozorcy umarłych w Drontheim, tego starego czarnoksiężnika, odźwiernego Spladgestu... Jakże to on się nazywa...? Spiagudry?... Spiagudry?... Panie doktorze, co jesteś prawdziwą wieżą Babel pod względem nauki, co umiesz wszystko, powinieneś mi przecie pomódz, abym przypomniał sobie nazwisko tego czarownika, pańskiego współkolegi. Przecież musiałeś pan kiedykolwiek w dzień sabatu spotkać go, jak wędrował w powietrzu na miotle?
Gdyby biedny Benignus mógł był w tej chwili uciec na jakim napowietrznym wierzchowcu tego rodzaju, to opowiadający niniejsze przygody zupełnie nie wątpi, że trwoga nie pozwoliłaby mu ani minuty się nad tem namyślać. Od chwili, kiedy zewsząd widział groźne dla siebie niebezpieczeństwo, przywiązanie do życia rozwinęło się w nim z całą siłą. Wszystko, co tylko spostrzegał, przestraszało go: podanie o Przeklętej Wieży, bezmyślne oko czerwonej kobiety, głos i napój tajemniczego pustelnika, awanturnicza śmiałość młodego towarzysza, a nadewszystko kat, ten kat, do którego jaskini wpadł, uciekając obarczony zbrodnią. Drżał tak silnie, że wszystkie jego ruchy były jakby sparaliżowane, a zwłaszcza, gdy rozmowa do niego się odnosiła, lub kiedy straszny Orugix zwracał doń swoje słowa. A że wcale nie miał chęci naśladowania heroizmu pastora, język jego przeto długo nie był mu posłuszny.
— No i cóż? — zapytał kat — czy pan wiesz jak się nazywa dozorca Spladgestu? A może pańska peruka słuch panu przytępia?
— Tak jest, trochę, panie... Zresztą — dodał po chwili — ja nie wiem jak się on nazywa, przysięgam panu.
— On tego nie wie! — odezwał się straszny głos pustelnika. — I jeszcze przysięga na to! Ten człowiek nazywa się Benignus Spiagudry.
— Ja? ja? wielki Boże! — zawołał starzec z przestrachem.
Kat parsknął śmiechem.
— A któż tu mówi, że się pan tak nazywasz? Mówimy przecie o tym poganinie odźwiernym. Ten jegomość to się o lada co przestrasza. Coby to było, gdyby bojaźń jego miała słuszną pobudkę? Dopiero byłby zabawny! Tak więc, szanowny doktorze — mówił dalej kat — którego serdecznie bawił przestrach Spiagudrego — pan nie znasz tego Benignusa Spiagudrego?
— Nie panie — odpowiedział dozorca, uspokojony nieco swojem incognito — nie znam go, upewniam pana. Bardzoby mi nawet było przykro, gdybym znał tego człowieka, skoro on się panu nie podoba.
— A wy, pustelniku — zapytał kat — zdajesz się go znać bardzo dobrze.
— Znam go rzeczywiście — odparł pustelnik. — Jest to człowiek stary, wysoki, chudy, łysy...
Spiagudry, słusznie zaniepokojony, poprawił naprędce swą perukę.
— Ma on — mówił dalej pustelnik — ręce długie jak złodziej, który od tygodnia nie spotkał żadnego podróżnego; trzyma się pochyło...
Spiagudry wyprostował się, o ile mógł najlepiej.
— Możnaby go zresztą wziąć za jednego z trupów, pieczy jego powierzonych, gdyby nie miał oczów tak przeszywających...
Spiagudry poprawił swój plaster opiekuńczy.
— Dziękuję wam ojcze — rzekł kat do pustelnika — teraz już z łatwością poznam tego starego Żyda...
Spiagudry, będąc dobrym chrześcijaninem, oburzony tą obelgą, nie był w stanie powstrzymać wykrzyku:
— Żyda! Później zamilkł, przerażony tem, że za wiele powiedział.
— Żyda, czy poganina, to wszystko jedno, skoro tylko ma stosunki z dyabłem, jak powiadają.
— Chętniebym w to uwierzył — rzekł pustelnik z ironicznym uśmiechem, którego kaptur nie mógł pokryć — gdyby on tylko nie był takim tchórzem. Bo jakżeby mógł wejść w stosunki z dyabłem, kiedy jest o tyle trwożliwy, o ile zły. Skoro go strach przejmuje, wtedy nie zna nawet samego siebie.
Pustelnik mówił zwolna, jak gdyby dla zmienienia swego głosu, a właśnie powolność jego mowy nadawała jej szczególniejszy wyraz.
— Nie zna samego siebie! — powtórzył zcicha Spiagudry.
— Szkoda — rzekł kat — że ten człowiek tak zły, jest przytem tchórzem, albowiem w takim razie nie warto go nawet nienawidzieć. Z wężem potrzeba walczyć, jaszczurkę depcze się tylko.
— Lecz czy panowie jesteście pewni, że ów dozorca jest takim, jak mówicie? Czyżby taka o nim była opinia?
— Opinia? — powtórzył pustelnik — ależ on ma najszkaradniejszą opinię w całej prowincyi!
Benignus, zbiły z tropu, zwrócił się do kata.
— Co pan mu masz do zarzucenia? — zapytał — ponieważ nie wątpię, że pańska uraza musi być słuszną.
— Dobrze pan robisz, że o tem nie wątpisz; ponieważ jego powołanie podobne jest do mego, Spiagudry przeto robi, co może, aby mi szkodzić.
— O! panie, nie wierz pan w to!... Jeżeli zaś tak jest wistocie, to człowiek ten czyni to jedynie dlatego, że nie widział pana, jak ja, otoczonego przez powabną małżonkę i zachwycające dziatki, przypuszczającego nieznajomych do używania szczęścia swego domowego ogniska. Gdyby ten nieszczęśliwy doznał, jak my, waszej miłej gościnności, wtedy nie mógłby już być pańskim nieprzyjacielem.
Zaledwie Spiagudry skończył swoją zręczną przemowę, kiedy żona kata, milcząca dotychczas, powstała i rzekła kwaśno, a zarazem uroczyście:
— Żądło żmii najbardziej bywa jadowite, kiedy jest miodem napojone.
Poczem usiadła znowu i zaczęła dalej czyścić kleszcze, co wydawało odgłos chrapliwy i piszczący, który wypełniał przerwy rozmowy, a dla uszu podróżnych, był jakby chorem demonów w greckiej tragedyi.
— Rzeczywiście, że to waryatka — rzekł do siebie Spiagudry, nie mogąc inaczej wytłumaczyć sobie, dlaczego jego pochlebstwo tak złe sprawiło wrażenie.
— Bechlja ma słuszność, mości doktorze jasnowłosy! — zawołał kat. — Ja sam będę uważał, że pan masz język żmii, jeśli zechcesz nadal usprawiedliwiać tego Spiagudrego...
— A niechże mnie Bóg od tego zachowa! — zawołał ten ostatni — ja go wcale nie usprawiedliwiam.
— No, to dobrze. Pan nie wiesz zresztą, jak daleko posuwa się jego zuchwalstwo. Czy pan uwierzysz, że ten bezwstydny człowiek ośmiela się rywalizować ze mną o prawo do osoby Hana z Islandyi?
— Hana z Islandyi!... — rzekł porywczo pustelnik.
— Ależ tak. Czy pan znasz tego sławnego rozbójnika?
— Znam — rzekł pustelnik.
— Każdy rozbójnik należy przecież do kata, nieprawdaż? Otóż na jaki sposób bierze się ten piekielny Spiagudry: żąda, aby naznaczono nagrodę za głowę Hana...
— Żąda naznaczenia nagrody za głowę Hana? — powtórzył pustelnik.
— Tak jest, ośmielił się, a to dlatego tylko, aby mu się jego ciało dostało i żeby mnie pozbawić mojej własności.
— To niegodziwie, mistru Orugix. Jakże można wydzierać ci własność, która tak widocznie do ciebie należy!
Słowom tym towarzyszył złośliwy uśmiech, który dreszczem przejął Spiagudrego.
— Tem czarniejszy jest ten postępek, że potrzeba mi jakiej głośnej egzekucyi, naprzykład Hana, aby wyjść z nędznego stanu, z którego mnie egzekucya Schumackera nie wyprowadziła.
— Czy doprawdy mistrzu Nychol?
— Tak jest, bracie pustelniku; przyjdź do mnie, jak tylko schwytają tego Hana, a ofiaruję, ci tłustego wieprza za moje przyszłe wyniesienie się.
— Bardzo chętnie; ale któż wam zaręczy, że ja będę wówczas wolny? Mówiłeś zresztą, że niech dyabli porwą wygórowaną ambicyę.
— To prawda, mój ojcze, bo widzę, że aby rozwiać moje najpewniejsze nadzieje, dość jest jednego Spiagudrego i jednej prośby o naznaczenie nagrody za głowę.
— Tak więc — mówił pustelnik dziwnym głosem — Spiagudry tego żądał?
Głos ten zrobił na biednym dozorcy umarłych takie wrażenie, jakie na ptaku sprawia wzrok ropuchy.
— Panowie — rzekł — poco sądzić tak lekkomyślnie? To nie jest pewne, może to tylko fałszywa pogłoska...
— Fałszywa pogłoska! — zawołał Orugix — ależ to nie podlega żadnej wątpliwości. Żądanie syndyka jest obecnie w Drontheim, a poparł je swoim podpisem dozorca Spladgestu. Oczekują tylko na decyzyę jego ekscelencyi jenerał-gubernatora.
Kat tak dobrze był uwiadomiony, że Spiagudry nie śmiał prowadzić dalej swego usprawiedliwienia; musiał więc poprzestać na przeklinaniu w myśli, i to po raz setny, swego młodego towarzysza. Ale jakież było jego przerażenie, gdy pustelnik, który przez chwilę zdawał się zastanawiać, nagle zawołał szyderczo:
— Mistrzu Nychol, jaka kara spotyka świętokradców?
Słowa te zrobiły na Spiagudrym takie samo wrażenie, jak gdyby mu zerwano jego plaster i perukę. Oczekiwał z niepokojem odpowiedzi Orugixa, który wpierw wypróżnił swą szklanicę.
— To zależy od rodzaju świętokradztwa — odrzekł nareszcie.
— Jeśli, więc świętokradca dopuścił się sprofanowania trupa?
Spiagudry, drżąc cały, spodziewał się co chwila usłyszeć z ust tajemniczego pustelnika swoje nazwisko.
— Dawniej — rzekł kat — przestępcę tego rodzaju grzebano wraz z trupem przez niego sprofanowanym.
— A dziś?
— Dziś postępuje się daleko łagodniej.
— Daleko łagodniej! — powtórzył Spiagudry, zaledwie oddychając.
— Tak jest — odparł kat wesoło, z zaniedbaniem artysty, mówiącego o swej sztuce — wypala się żelazem literę S na jego obu łydkach...
— A potem? — zapytał dozorca, na którym tę część kary byłoby bardzo trudno wykonać.
— Potem — odparł kat — wiesza się go tylko.
— Litości! — zawołał Spiagudry — jakże można wieszać?
— Cóż to? Patrzycie na mnie, jak skazany na szubienicę.
— Z przyjemnością widzę — rzekł pustelnik — że teraz postępują w tym względzie z całą ludzkością.
W tej chwili dał się słyszeć w oddaleniu donośny i przerywany głos rogu, że zaś burza zupełnie ucichła, przeto głos ten wyraźnie dochodził aż do wieży.
— Nychol — rzekła — kobieta, ścigają widać jakiegoś złoczyńcę; to głos rogu łuczników.
— Rogu łuczników! — powtórzył każdy z obecnych innym głosem, Spiagudry zaś z największym przestrachem.
Zaledwie wymówili te słowa, kiedy zastukano do drzwi wieżycy.


XIII.
Mówisz, że śmierć hrabiego jest dla mnie szczęściem, największem szczęściem, jakie mnie spotkać mogło... Jeśli więc tak jest, to czyż warto się nad tem zastanawiać? Jeden hrabia więcej lub mniej na święcie, czy to co tak ważnego? Wszak to właśnie chciałeś powiedzieć, Marinneli? A więc zgoda — kilka kropel krwi to drobnostka; potrzeba tylko, aby ta krew... przyniosła korzyść tym, co ją wytoczyli.
Lessing „Emilia Gralotti.“

Na północnem wybrzeżu zatoki Drontheimskiej leży spore miasteczko Loewig, opierające się o łańcuch wzgórz nagich i dziwacznie upstrzonych różnorodną roślinnością, podobnych w tem do mozaiki, dążącej aż pod niebo. Miasto bardzo smutny przedstawia widok; rybackie chałupy z drzewa i sitowia, ostrokręgowe lepianki z ziemi i kamienia, gdzie wysłużeni górnicy dożywają swoich dni, które oszczędzony grosz pozwala im na Bożym świecie przepędzić, a wreszcie nędzne i opuszczone chaty, tworzą ciasne i kręte jego uliczki. Na jednym z rynków, gdzie dziś istnieją tylko szczątki wyniosłej wieży, stał wówczas starożytny zamek, zbudowany przez Hordę-Łucznika, pana na Loewigu, towarzysza broni pogańskiego króla Haldfdana. W roku 1698 zamieszkiwał ów zamek syndyk miasta, zajmując najlepsze w całem miasteczku mieszkanie, z wyjątkiem tylko srebrzystego bociana, którego co lato można było widzieć na spiczastej wieży kościoła, jak gdyby białą perłę na ostrym końcu czapki mandaryna.
W tym samym dniu, kiedy Ordener przybył do Drontheimu, jakiś nieznajomy, zachowując również incognito, wylądował w Loewig. Jego złocona, choć bez herbów, lektyka, wraz z czterema hajdukami, od stóp do głowy uzbrojonymi, była powodem do rozmaitych przypuszczeń i ogólną wzbudziła ciekawość. Oberżysta z pod Złotej Mewy, nędznej austeryi, w której zamieszkał nieznajomy, stał się tajemniczym, a na wszelkie zapytania odpowiadał: „Nie wiem“, z miną mówiącą jasno: „Wiem wszystko, ale nic powiedzieć nie mogę“. Hajducy milczeli jak ryby, a wyglądali posępniej niż otchłań podziemnej kopalni. Syndyk z początku zamknął się w swej wieży, oczekując, z uwagi na swe znaczenie, odwiedzin nieznajomego; wkrótce jednak mieszkańcy ujrzeli z zadziwieniem, jak dwukrotnie, i to napróżno, udawał się pod Złotą Mewę, a wieczorem czatował na ukłon nieznajomego, opartego na wpół otwartem oknie.
Kumoszki wnioskowały stąd, że nieznajomy musiał wyjawić panu syndykowi swoją wysoką godność. Myliły się jednak. Jeden z hajduków, przysłany przez nieznajomego, był u syndyka dla zawizowania pasportu, przyczem tenże zauważył, że na pakiecie, niesionym przez posłańca, przyłożona była wielka pieczęć na zielonym wosku. Dostrzegł również, że pieczęć ta wyobrażała dwie ręce skrzyżowane, podtrzymujące płaszcz gronostajowy, a na nim z hrabiowską koroną herb, otoczony łańcuchami orderów Słonia i Danebroga. Spostrzeżenie to dostatecznem było dla syndyka, który pragnął gorąco otrzymać od wielkiego kanclerza nominacyę na syndyka prowincyi Drontheimhuus. Ale daremne były jego starania, nieznajomy bowiem nie chciał przyjąć nikogo.
Drugi dzień po przybyciu podróżnego do Loewig miał się już ku schyłkowi, kiedy oberżysta wszedł do pokoju mówiąc, że posłaniec, przez jego cześć oczekiwany, właśnie przybył.
— Niech wejdzie — rzekł jego cześć.
W chwilę potem, posłaniec wszedł, a zamknąwszy starannie drzwi, skłonił się aż do ziemi przed nieznajomym wpół do niego odwróconym i oczekiwał w uniżonem milczeniu, aż ten ostatni przemówić do niego raczy.
— Spodziewałem się ciebie dzisiaj rano — rzekł nieznajomy — cóż cię zatrzymało?
— Sprawy waszej łaski, panie hrabio: czyż ja się o co innego troszczę?
— Co się dzieje z Elphegią? z Fryderykiem?
— Zdrowi są zupełnie...
— Dobrze! dobrze! A czy co ciekawszego nie masz mi do powiedzenia? Co tam nowego w Drontheim?
— Nic, oprócz tego, że baron Thorvick wczoraj tam przybył.
— Tak, bo miał zasięgnąć rady tego starego Meklemburczyka, Lewina, co do projektowanego małżeństwa. Czy nie wiesz, jaki był rezultat jego widzenia się z gubernatorem?
— Dziś do południa, to jest do chwili mojego wyjazdu, pan baron nie widział się jeszcze z jenerałem.
— Jak to? toż wczoraj przyjechał! Zadziwisz mnie, Musdoemonie. A czy widział się z hrabiną?
— Także nie, panie hrabio.
— A więc to ty się z nim widziałeś?
— Nie, szlachetny panie; a zresztą ja go nie znam wcale.
— Skoro go więc nikt nie widział, skądże wiesz o tem, że jest w Drontheimie?
— Od jego służącego, który przybył wczoraj do pałacu gubernatora.
— A gdzież się on sam podział?
— Jego służący twierdzi, że po przybyciu, odpłynął zaraz do Munckholmu, po zwiedzeniu jednak Spladgestu.
Spojrzenie hrabiego zapłonęło gniewem.
— Do Munckholmu! do więzienia Schumackera! — zawołał — czy jesteś tego pewnym? Zawsze byłem zdania, że ten poczciwy Lewin nas zdradza. Do Munckholmu? czy też...
— Szlachetny panie — przerwał Musdoemon — to jeszcze niewiadomo, czy on tam był rzeczywiście.
— Jak to? Przecież sam mówiłeś? Czy sobie żartujesz ze mnie?
— Niech wasza łaska zechce mi przebaczyć, ja tylko powtórzyłem to, co mi powiedział służący pana barona. Pan Fryderyk jednak, który był wczoraj na służbie w wieżycy, nie widział barona Ordenera.
— Piękny dowód! Przecież Fryderyk nie zna syna wice-króla. Ordener mógł wejść do fortecy incognito.
— Tak jest, panie hrabio, ale pan Fryderyk utrzymuje, że zupełnie nikogo nie widział.
Hrabia nieco się uspokoił.
— No, to co innego — rzekł — ale czy syn mój rzeczywiście tak twierdzi?
— Trzy razy mnie o tem zapewniał; a przecież pan Fryderyk nie może mieć w tem żadnego interesu.
Uwaga ta zupełnie uspokoiła hrabiego.
— Ach! rozumiem — rzekł. — Baron, przybywszy do Drontheimu, chciał zapewne przejechać się po zatoce, a jego służący z tego wnosił, że się udał do Munckholmu. A zresztą, coby on tam robił? Napróżnom się tylko zaniepokoił. Ta zaś opieszałość mojego zięcia, co do zobaczenia się z Lewinem, dowodzi, że nie ma do niego tak silnego przywiązania, jak się tego obawiałem. Nie wierzysz, kochany Musdoemonie — mówił dalej hrabia z uśmiechem — że mi się zdawało, jakoby Ordener zakochany był w Etheli Schumacker, a z jego podróży do Munckholmu, ułożyłem sobie najzupełniejszą intrygę miłosną. Bogu jednak dzięki, że Ordener nie taki szalony. Ale, ale, cóż się tam dzieje z tą młodą Danaidą od czasu, jak się dostała w ręce Fryderyka?
Musdoemon powziął względem Etheli Schumacker te same co i pan jego podejrzenia i napróżno chciał je zupełnie przezwyciężyć. Zadowolony jednak, że widział swojego pana uśmiechniętym, ani myślał rozchwiewać jego upewnienia, przeciwnie nawet, starał się je umocnić dla powiększenia jego dobrego humoru, tak dogodnego w wielkich panach dla ich ulubieńców.
— Szlachetny hrabio — rzekł — dostojny syn wasz nic nie wskórał u córki Schumackera; — zdaje się jednak, że się znalazł ktoś inny, od niego szczęśliwszy.
Hrabia przerwał mu żywo:
— Ktoś inny! I któż to taki?
— Jakiś chłop czy wazal...
— Czy doprawdy? — zawołał hrabia, którego surowa i ponura flzyognomia nagle się rozpromieniła.
— Pan Fryderyk upewniał o tem tak mnie, jak i panią hrabinę.
Hrabia powstał i zaczął szybko chodzić po pokoju, zacierając ręce.
— Musdoemonie, mój drogi Musdoemonie! jeszcze jedno usiłowanie, a staniemy u celu. Latorośl już jest skalana: trzeba nam teraz całe drzewo obalić. Czy nie masz jeszcze jakiej dobrej nowiny?
— Dispolsen został zamordowany.
Twarz hrabiego stanowczo się wypogodziła.
— A co! po jednym tryumfie, drugi. A czy zabrano jego papiery, nadewszystko zaś tę żelazną szkatułkę?...
— Z przykrością oznajmić muszę waszej łasce, że zabójstwo nie przez naszych dokonane zostało. Zabito go i obdarto na płaszczyznach Urchtalu, czyn zaś ten, jak mówią, popełnił Han z Islandyi.
— Han z Islandyi! — powtórzył hrabia, którego twarz znowu się zachmurzyła. — Jak to! ten sławny bandyta, któregośmy chcieli postawić na czele naszego buntu?
— On sam, szlachetny hrabio, a z tego, co o nim słyszałem, obawiam się, że z trudnością będziemy go mogli wynaleźć; na wszelki przeto wypadek postarałem się o dowódcę, który przybierze jego imię i będzie go mógł zastąpić. Jest to półdziki góral, wysoki i silny jak dąb, a okrutny i śmiały jak wilk w śniegowym stepie. Straszny ten olbrzym musi być podobny do Hana z Islandyi.
— Czyż ten Han jest także wysoki?
— Przynajmniej tak wszyscy utrzymują, panie hrabio.
— Podziwiam zawsze, kochany Musdoemonie, zręczność, z jaką układasz swoje plany. A kiedy powstanie wybuchnie?
— W bardzo krótkim czasie, a może już wybuchło. Opieka królewska oddawna uciążliwą jest dla górników; wszyscy więc z radością przyjęli myśl buntu. Wybuchnie on w Guld-Branschal, rozszerzy się na Sund-Moer i dojdzie aż do Kongsbergu. Dwa tysiące górników może być w pogotowiu w ciągu trzech dni; powstanie wybuchnie w imię Schumackera; w jego to imieniu działają między górnikami nasi emisaryusze. Południowe rezerwy i garnizony z Drontheim i Skongen napewno cofną się przed nimi. Wasza łaska przeto będzie tutaj jakby umyślnie dla przytłumienia buntu, oddając tem królowi nową i znakomitą usługę, a nadto uwolni go raz na zawsze od tego Schumackera, tak niebezpiecznego dla tronu. Na tych to niewzruszonych podstawach, wzniesie się budowa, którą uwieńczy małżeństwo szlachetnej Ulryki z baronem Thorvick.
Poufna rozmowa dwóch zbrodniarzy nigdy nie trwa długo, ponieważ to, co jeszcze w nich jest ludzkiego, przestrasza się szybko tem, co już w nich piekło zaszczepiło. Kiedy dwie dusze przewrotne odkrywają się w swej bezwstydnej nagości, w tedy wspólna brzydota oburza je nawzajem. Zbrodnia nawet w zbrodni wstręt obudzą — a dwóch złych ludzi, rozmawiając z całym cynizmem sam na sam o swych namiętnościach, interesach, przyjemnościach, są dla siebie wzajemnie jakby strasznem zwierciadłem. Własna podłość, ujrzana w drugim, upokarza ich; zawstydza własna dusza, własna nicość przestrasza. A nie mogą od siebie uciec, siebie samego zaprzeć w sobie podobnym, ponieważ każdy bezecny stosunek, każda szkaradna jednomyślność i ohydna równość, znajduje w nich jakiś głos, nigdy nieznużony, co im zawsze szepcze do ciągle znużonego tem ucha. Jakkolwiek byłaby tajemniczą ich rozmowa, zawsze towarzyszy jej dwóch nieznośnych świadków: Bóg, którego nie widzą i sumienie, którego znosić muszą wyrzuty.
Poufne rozmowy Musdoemona tem więcej były przykremi dla hrabiego, że służalec ten pana swego stawiał bez ceremonii jako wspólnika wszystkich zbrodni tak przedsięwziętych, jak i wykonanych. Zwykle dworacy uważają za właściwe ochraniać swoich panów od pozoru niegodnych czynów, biorąc na siebie odpowiedzialność za wszelkie złe, a czasami nawet, dla uspokojenia drażliwości swoich pryncypałów, zostawiają im tę pociechę, że oni niby to przeciwni byli spełnieniu korzystnej zbrodni. Musdoemon, przez zręczne wyrachowanie, zupełnie przeciwną szedł drogą. Chciał on napozór rzadko być doradcą, a zawsze tylko wykonywać dane sobie rozkazy. Znał swojego pana tak, jak on znał go nawzajem; narażał się więc nieinaczej, jak i hrabiego narażając. Jego też hrabia ze wszystkich ludzi, oprócz Schumackera, najchętniej byłby na tamten świat wyprawił; wiedział on o tem tak dobrze, jak gdyby z ust hrabiego, ten zaś był pewnym zupełnie, że ta życzliwość nie jest obcą dla jego wiernego sługi.
Hrabia dowiedział się już o wszystkiem, o czem chciał wiedzieć. Pozostawało mu tylko odprawić Musdoemona.
— Musdoemonie — rzekł więc do niego z łaskawym uśmiechem — jesteś najwierniejszym i najgorliwszym ze wszystkich sług moich. Wszystko idzie dobrze, a winien to jestem twoim staraniom. Mianuję cię więc tajnym sekretarzem wielkiego kanclerstwa.
Musdoemon skłonił się nizko.
— To jeszcze nie wszystko — mówił dalej hrabia — po raz trzeci bowiem będę żądał dla ciebie orderu Danebroga; boję się wszakże, żeby twoje urodzenie i szkaradne pokrewieństwo...
Musdoemon zarumienił się, zbladł potem, lecz zmieszanie swoje ukrył, powtórnie się kłaniając.
— Idź więc — rzekł hrabia, dając mu rękę do pocałowania — idź, panie tajny sekretarzu, zredagować twój placeat. Dostanie się on może w ręce króla w chwili jego dobrego humoru.
— Czy go jego królewska mość zatwierdzi, czy nie, zawsze jestem dumny i przejęty dobrocią waszej łaski.
— Spiesz się tylko, mój drogi, ponieważ pilno mi odjechać. Trzeba także zebrać dokładne wiadomości co do tego Hana.
Musdoemon potrójny oddawszy ukłon, uchylił drzwi.
— Ale, ale — rzekł hrabia — napomniałem... Jako nowy sekretarz tajny, napiszesz do kanclerstwa, aby udzielono dymisyę syndykowi z Loewig, który kompromituje swój urząd w całym kantonie przez zbytnią uniżoność względem przejezdnych, których nie zna wcale.


XIV

— Tak, tak, panie, powinniśmy odbyć pielgrzymkę do groty w Lynrass. Ktoby to uwierzył, że ten pustelnik, którego przeklinałem jakby jakiego piekielnego ducha, będzie naszym aniołem wybawicielem i że lanca, która zdawała się grozić co chwila, posłuży nam za most do przejścia przepaści?
W tych to śmiesznych nieco słowach, Benignus Spiagudry wyjawiał Ordenerowi swoją radość i wdzięczność dla tajemniczego pustelnika. Czytelnik odgaduje zapewne, że nasi dwaj podróżni wyszli już z Przeklętej Wieży. W chwili, kiedy ich znowu spotykamy, daleko już za sobą pozostawiwszy wioskę Vygla, kroczą z trudnością po drodze górzystej, poprzecinanej kałużami błota i najeżonej kamieniami, które potoki, w czasie burzy powstałe, złożyły na wilgotnej i lepkiej ziemi. Jeszcze nie dnieje, oko zdoła zaledwie rozróżniać przedmioty, które jednak zaczynają przybierać stopniowo swoje właściwe kształty przy niepewnem świetle zorzy, przebijającej się z trudnością przez gęstą mgłę poranku.
Ordener milczał, od kilku bowiem chwil pogrążył się w słodkim półśnie, ogarniającym niekiedy człowieka przy machinalnym i ciągłym ruchu. Nie spał wcale od wczoraj, a i poprzedniego dnia użył wywczasu w rybackiej barce, stojącej na kotwicy w Drontheim, te tylko kilka godzin, które rozdzielały jego wyjście z Spladgestu i powrót do Munckholmu. Kiedy więc ciało jego zdążało do Skongenu, dusza pobiegła lotem ptaka ku zatoce Drontheimskiej, do smutnego więzienia, pod ponure wieże, zamykające jedyną w całym świecie istotę, z którą dla niego łączyła się nadzieja i szczęście. Na jawie, wspomnienie Etheli zajmowało jego myśl całą, — we śnie, wspomnienie to stawało się fantastycznem widziadłem, jaśniejącem pośród jego marzeń. W tem drugiem życiu, które snem nazywamy, kiedy istnieje tylko dusza a ciało, ze wszystkiemi swemi dolegliwościami, zdaje się nie istnieć wcale, widział swą ukochaną, nie piękniejszą, nie czystszą, ale wolną, szczęśliwszą, — więcej do niego należącą. Na drodze wszakże do Skongenu zapomnienie o swem ciele i uśpienie zmysłów nie mogło być zupełne, albowiem od czasu do czasu rozpadlina, kamień, albo gałęź z drzewa, ze świata idealnego wprowadzały go w świat rzeczywistości. Podnosił wówczas głowę, otwierał znużone oczy i żałował, że z niebiańskiej podróży spadł do swej przykrej, ziemskiej wędrówki, w której za ulatujące marzenia ta mu tylko zostawała pociecha, że na sercu swojem czuł promień włosów, będących jego jedynym skarbem, zanim cała Ethel do niego należeć miała. Później znowu, wspomnienie to nasuwało mu na myśl czarujący i fantastyczny obraz i mimowoli zagłębiał się nie we śnie, ale w nieokreślonem i nieodstępnem marzeniu.
— Panie — powtórzył głośniej Spiagudry, a tym razem głos jego, wraz z potknięciem się o pień drzewa, obudził Ordenera, — niech się pan niczego nie obawia. Łucznicy, wychodząc wraz z pustelnikiem z wieży, udali się na prawo, a my tak już jesteśmy od nich daleko, że możemy przecie głośniej rozmawiać. Przedtem jednak, co prawda, milczenie sama ostrożność nakazywała.
— Chyba ostrożność za daleko posunięta — rzekł Ordener poziewając. — Już będzie przynajmniej trzy godziny, jakeśmy opuścili wieżę i łuczników.
— To prawda, panie; ostrożność jednak nigdy nie bywa zbyteczną. Gdybym ja, naprzykład, przyznał się kto jestem w chwili, kiedy dowódca tego przeklętego oddziału zapytał o Benignusa Spiagudry głosem Saturna, domagającego się nowonarodzonego syna, aby go pożreć; gdybym w tej strasznej minucie nie uciekł się do ostrożnego milczenia: to gdzież byłbym teraz, mój szlachetny panie?
— Zdaje mi się, na honor, że w owej chwili nie wydobytoby z ciebie, nawet żelaznemi cęgami, twego nazwiska.
— Czyliż źle uczyniłem? Gdybym przemówił, wtedy pustelnik (niech go Opatrzność i święty Usbald mają w swojej opiece) nie mógłby był zapytać dowódcy łuczników, czy jego oddział składał się z żołnierzy garnizonu munckholmskiego, a zadał mu to pytanie zapewne jedynie dlatego, aby zyskać na czasie. A po potwierdzającej odpowiedzi tego głupiego łucznika, czy zauważyłeś pan z jakim dziwnym uśmiechem pustelnik kazał mu iść za sobą, mówiąc, że zna kryjówkę zbiegłego Benignusa Spiagudrego?
Tutaj dozorca zatrzymał się chwilę, jak gdyby dla nabrania nowych sił, po chwili bowiem mówił dalej głosem płaczliwego entuzyazmu:
— Dobry kapłan! zacny i cnotliwy anachoreta, spełniający przepisy chrześcijańskiej ludzkości i ewangelicznej miłości bliźniego! A ja obawiałem się powierzchowności, dość dzikiej co prawda, pod którą kryje się tak piękna dusza. A czy zauważyliście, szlachetny panie, jak on to szczególnie wymówił do mnie: — Do widzenia,! — gdy wyprowadzał łuczników? Innym razem mogłoby mnie to zaniepokoić; nie pochodzi to jednak z winy tego pobożnego i zacnego pustelnika. Samotność nadaje widać głosowi ten dźwięk szczególny, znam bowiem — tutaj Benignus mówił coraz ciszej — znam pewnego człowieka, który zawsze żyje w samotności, tego strasznego... Ale nie, przez uszanowanie dla czcigodnego pustelnika z Lynrass, nie chcę robić tak ohydnego porównania. Jego rękawice także zdawały mi się niezwykłe, jest jednak tak zimno, że można je śmiało nosić; słony napój również mnie nie dziwi. Zakonnicy katoliccy zachowują częstokroć szczególniejszą regułę, o piciu zaś morskiej wody wspomina sławny Urensius, zakonnik z góry Kaukazu, w następującym wierszu: Rivos despiciens, maris undam polat amaram. — Że to ja sobie nie przypomniałem tego wiersza w przeklętej ruinie Vygla! Lepsza trochę pamięć ochroniłaby mnie od próżnego strachu. Przyznasz pan jednak, że trudno jest mieć swobodne myśli w podobnej jaskini, siedząc za stołem kata!. Kata! tego potwora, wzbudzającego wstręt i pogardę powszechną, który różni się od zabójcy wielolicznością i bezkarnością swoich morderstw; tego człowieka, w którego sercu z najstraszliwszem okrucieństwem rozbójników łączy się tchórzowatość, niemożliwa dla samych zbrodni; tego człowieka, podającego ci jedzenie lub nalewającego czarę tą samą ręką, która przed chwilą dotykała narzędzi męczarni, albo gruchotała na torturowym koniu tysiące kości nieszczęśliwych! I jakże tu oddychać tem samem co i kat powietrzem? Najnędzniejszy żebrak, gdy go się dotknie ręka kata, porzuca ze wstrętem swoje łachmany, co go od zimy, chorób i nagości zasłaniały. Kanclerz, kiedy przyłoży pieczęć na jego patencie, rzuca go pod stół na znak pogardy i przekleństwa. We Francyi, gdy kat umiera, policyjni pachołcy wolą zapłacić karę czterdziestu liwrów, aniżeli zająć jego miejsce. A kiedy raz w Peszcie skazanemu na śmierć Chorchilowi ofiarowano ułaskawienie z warunkiem, aby został katem, on wolał być straconym, aniżeli zostać wykonawcą. A czyż nie godne jest uwagi, że Tarnoryn, biskup w Maestricht, kazał wyświęcić kościół dlatego, że kat wszedł w jego mury? Zapewne wiesz pan i o tem, że królowie Francyi, dla uczczenia swoich rycerzy, postanawiają zawsze, aby ci ostatni tylko ręką ich kolegów karani byli, a to w celu uwolnienia ich, nawet kiedy są występni, od haniebnego zetknięcia z katem. Nakoniec, a to już najbardziej jest stanowczem, że w Zejściu Świętego Jerzego do piekieł, opisanem przez uczonego Melasiusa Ithurama, Charon daje pierwszeństwo bandycie Robinowi Hood przed katem Phliperassem. Jeżeli kiedykolwiek dojdę do znaczenia (o czem tylko Bóg jeden może wiedzieć) to niezwłocznie zniosę katów, a przywrócę stary zwyczaj i dawną taryfę. Za zabicie księcia płacić się będzie tak, jak w roku 1150 — tysiąc czterysta czterdzieści podwójnych talarów królewskich; za zabicie hrabiego — tysiąc czterysta czterdzieści talarów pojedyńczych; za barona — tyleż półtalarów; zabójstwo prostego szlachcica otaksowane będzie na tysiąc czterysta czterdzieści askalinów; mieszczanina...
— Czy mi się zdaje, że słychać za nami tętent konia? — przerwał Ordener.
Odwrócili się, a że podczas długiej gadaniny Spiagudrego dnieć już zaczynało, mogli przeto rozróżnić człowieka czarno ubranego i dającego im znaki jedną ręką, drugą zaś poganiającego jednego z tych małych, szpakowatych koników, jakie często spotykać można w górach Norwegii.
— Przez litość, panie! — zawołał trwożliwy dozorca ~ przyspieszmy kroku, bo ten czarny człowiek jakoś bardzo na łucznika wygląda.
— Jak to, starcze, dwóch nas jest przecież i mieliżbyśmy uciekać przed jednym człowiekiem?
— Niestety, panie, dwudziestu krogulców ucieka przed jedną sową. Czyż przynosi jaką chlubę spotkanie ze sługą sprawiedliwości?
— A któż ci mówi, że to łucznik lub pachołek syndyka? — odparł Ordener, któremu strach wzroku nie odebrał. — Uspokój się, mój dzielny przewodniku, poznaję tego podróżnego. Wstrzymajmy się.
Chcąc nie chcąc, trzeba było usłuchać. W chwilę potem jeździec, dogonił ich, a Spiagudry przestał drżeć na widok poważnego i pogodnego oblicza kapelana Anastazego Munder.
Ten ostatni skłonił im się z uśmiechem i zatrzymawszy swego wierzchowca, rzekł:
— Ula was się wracam, moje dzieci, a Bóg nie pozwoli zapewne, aby moja nieobecność, wynikająca z dobroczynnego celu, przyniosła uszczerbek tym, dla których obecność moja jest tak potrzebną.
— Będzie to dla nas prawdziwem szczęściem — rzekł Ordener — jeśli zdołamy być wam w czem użytecznymi, księże kapelanie.
— Przeciwnie, to ja, szlachetny młodzieńcze, chcę wam oddać usługę. Czy raczycie mi powiedzieć, jaki jest cel waszej podróży?
— Nie mogę tego uczynić, szanowny kapelanie.
— Pragnąłbym szczerze, mój synu, aby to z twojej strony było wynikiem niemożliwości, a nie wskutek braku ufności, bo inaczej biada mi! biada temu, komu człowiek uczciwy odmawia swego zaufania, choćby go pierwszy raz widział dopiero!
Pokora i namaszczenie pastora żywo dotknęły Ordenera.
— Mogę wam tylko powiedzieć, mój ojcze, — rzekł — że zwiedzamy góry północne.
— Tego się właśnie domyślałem, mój synu i dlatego powracam do was. W górach tych są bandy górników i myśliwych, a spotkanie z nimi niezawsze jest bezpiecznem dla podróżnych.
— A więc? — rzekł Ordener.
Otóż, wiem dobrze, że nie należy powstrzymywać szlachetnego młodzieńca, który kroczy po drodze pełnej niebezpieczeństw; szacunek jednak, jaki powziąłem dla ciebie, panie, podał mi inny sposób, abym był ci użytecznym. Nieszczęśliwy fałszerz, którem u wczoraj niosłem ostatnią pociechę w imię Boga, był górnikiem. W chwili śmierci dał mi on ten oto pergamin, na którym napisane jest jego imię, mówiąc, że karta ta ochroni mnie od wszelkiego niebezpieczeństwa, gdybym kiedykolwiek podróżował w tych górach. Niestety! na cóż ona może się przydać biednemu księdzu, który żyje i umrze pomiędzy więźniami, i który zresztą nawet inter castra latronum, winien szukać ucieczki tylko w swej cierpliwości i modlitwie, jedynej broni Boga! Jeżelim przyjął tę kartę, to dlatego, że nie chciałem odmową zasmucić serca tego, który w kilka chwil potem, nie mógł już nic przyjąć, ani dać na tej ziemi. Dobry Bóg raczył mnie natchnąć szczęśliwą myślą, że dzisiaj daję ci młodzieńcze ten pergamin. Niech on ci towarzyszy we wszystkich przygodach drogi, a podarunek umierającego niechaj będzie błogosławieństwem dla podróżnika.
Ordener przyjął z rozrzewnieniem dar zacnego pastora.
— Księże kapelanie — rzekł — niechaj Bóg spełni wasze życzenia! Dziękuję wam. Jednakże — dodał uderzając po szabli — miałem już kartę bezpieczeństwa u swego boku.
— Młodzieńcze — rzekł pastor — ten nędzny pergamin lepiej może będzie cię bronił, aniżeli twój miecz żelazny. Jedno spojrzenie żałującego za swe grzechy potężniejszem jest niekiedy niż miecz samego archanioła. Żegnam was; więźniowie moi czekają na mnie. Pomódlcie się czasem za nich i za mnie.
— Zacny kapłanie — odparł Ordener z uśmiechem — wszak już powiedziałem, że wasi skazani otrzymają ułaskawienie; jeszcze raz więc to samo powtarzam.
— Nie mów z taką pewnością, mój synu. Nigdy człowiek nie może wiedzieć, co się dzieje w sercu jego bliźniego, nie wiesz i ty zatem, co postanowi syn wice-króla. Może, niestety! nie dopuści do siebie biednego kapelana. Żegnam cię, mój synu. Niechaj Bóg błogosławi twojej drodze, nie zapomnij o starym kapelanie, szlachetny młodzieńcze, a za biednych więźniów westchnij czasami do Boga.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.


I.
Witaj Hugonie; powiedz mi, czy widziałeś kiedy tak straszliwą burzę?
Maturin „Bertram“.
W jakiż sposób spełniono te okropne zbrodnie?
Shakspeare „Romeo i Julia“.

W jednej z sal, przyległych do apartamentu gubernatora w Drontheim, trzech sekretarzy jego ekscelencyi zasiadło około wielkiego stołu, zarzuconego pergaminami, papieram i, pieczęciami i kałamarzami. Stojący przy stole czwarty taboret wymownie świadczył o opóźnieniu się jednego jeszcze z urzędników. Od pewnego czasu byli już zajęci rozmyślaniem lub pracą, kiedy nagle jeden z nich zawołał:
— Czy wiesz, Wapherney, że wiele z decyzyj jego ekscelencyi, o których mi mówiłeś, zostało zmienionych? Tak naprzykład, na prośbie górników, jenerał napisał własnoręcznie: negetur...
— Czy podobna! Wcale zresztą tego nie pojmuję. Jenerał przecież obawiał się niespokojnego ducha tych górników.
— Chce ich może zastraszyć surowością, w co chętnie wierzę, prośba bowiem kapelana Mundera, co do ułaskawienia dwunastu skazanych, również została odrzuconą...
Sekretarz, którego Wapherneyem nazywano, nagle powstał.
— W to już nigdy nie uwierzę, Ryszardzie — rzekł. — Gubernator jest tak dobry i zbyt wiele okazywał litości dla skazanych, ażeby...
— Czytaj więc sam, skoro nie wierzysz.
Wątpiący wziął do ręki prośbę, na której znalazł fatalny znak odmowy.
— Doprawdy — rzekł — że ledwie oczom swoim wierzyć mogę. Prośbę tę jeszcze raz przedstawię jenerałowi. Kiedy jego ekscelencya przeglądał te papiery?
— Zdaje mi się, że ze trzy dni temu.
— Było to — odparł Ryszard zcicha — owego poranku, kiedy baron Ordener zjawił się na tak krótko i znikł tak tajemniczo.
— Patrzajcie no — zawołał znowu Wapherney — na śmiesznem podaniu tego Benignusa Spiagudry napisano: tribuatur...
Ryszard parsknął śmiechem.
— Wszak to ten dozorca trupów, Arturze, co zniknął tak szczególnym sposobem?
— Tak jest — odparł Artur — w jego trupiarni znaleziono pokaleczonego jednego z umarłych, wskutek czego sprawiedliwość ściga go jako świętokradcę. Pozostały jednak w Spladgeście sługa dozorcy, mały Lapończyk, utrzymuje, a z nim i cały lud, iż go dyabeł porwał jako czarnoksiężnika.
— Otóż to osobistość — zawołał Wapherney ze śmiechem — pozostawiająca po sobie piękną reputacyę.
Zaledwie umilkł, kiedy wszedł czwarty sekretarz.
— Na honor, Gustawie, strasznie późno dzisiaj przychodzisz. Czyś się przypadkiem wczoraj nie ożenił?
— Ale gdzie tam! — przerwał Wapherney — on tylko wybrał najdłuższą drogę, ażeby przejść pod oknami zachwycającej Rosily.
— Dobrzeby było, gdybyś odgadł, Wapherney — rzekł nowoprzybyły. — Opóźnienie bowiem moje nie pochodzi z tak przyjemnej przyczyny i wątpię, czy nowy mój płaszcz zrobił jakie wrażenie na osobach, które odwiedziłem.
— Skąd idziesz? — zapytał Artur.
— Ze Spladgestu.
— Bóg mi świadkiem — zawołał Wapherney upuszczając pióro — żeśmy dopiero co o Spladgeście mówili. Jeżeli wszakże mówi się o tem dla spędzenia czasu, to jednak nie pojmuję, jak można tam chodzić. A jeszcze bardziej zwiedzać ten dom nieboszczyków. Ale cożeś tam widział, Gustawie?
— Tak, tak — odrzekł Gustaw — skoro nie możecie widzieć, to radzibyście, abym wam opowiedział przynajmniej; a srogo bylibyście ukarani, gdybym odmówił opisania wam okropności, których widok dreszczemby was przejął napewno.
Słysząc to, trzej sekretarze zaczęli znaglać Gustawa do opowiadania, ten zaś kazał się trochę prosić, chociaż z pewnością zarówno pragnął opisać to, co widział, jak oni życzyli sobie usłyszeć.
— Będziesz mógł, Wapherney, opowiadanie moje powtórzyć swej młodej siostrze, która tak lubi straszne historye. Wepchnięty zostałem do Spladgestu przez tłoczącą się masę ludu. Przyniesiono tam właśnie trupy trzech żołnierzy z munckholmskiego pułku i dwóch łuczników, znalezionych wczoraj na dnie przepaści w Cascadthymore. Niektórzy z obecnych utrzymywali, że nieszczęśliwi ci składali oddział, wysłany przed trzema dniami, w kierunku Skongen, dla ścigania zbiegłego dozorcy Spladgestu. Jeśli to prawda, to w takim razie trudno jest pojąć, jakim sposobem tylu uzbrojonych ludzi dało się zamordować. Rany na ich ciałach wskazują, że musieli być zrzuceni w przepaść z wierzchołków skał. To aż włosy stają na głowie.
— Jak to, Gustawie, widziałeś ich? — zapytał żywo Wapherney.
— Mam ich jeszcze przed oczyma.
— A jakże się domyślają, kto jest sprawcą tej zbrodni?
— Niektórzy sądzą, że to banda górników i zapewniają, że wczoraj słyszano w górach głosy rogów, któremi oni zwykle się zwołują.
— Czy to być może? — spytał Artur.
— Tak jest; jednakowoż jakiś stary włościanin zbił to przypuszczenie uwagą, że w stronie Cascadthymore niema ani kopalń, ani górników.
— Któżby więc tego się dopuścił?
— Nie wiadomo; gdyby wszakże ciała te nie były całe, to możnaby przypuścić, że to sprawa drapieżnych zwierząt, albowiem mają na sobie długie i głębokie szramy, jak gdyby szponami zadane. Toż samo daje się widzieć na trupie siwobrodego starca, przyniesionym do Spladgestu przedwczoraj, po tej okropnej burzy, jaka przed trzema dniami szalała.
— A któż jest ten starzec, Gustawie?
— Z wysokiego wzrostu, długiej białej brody i szkaplerza, który dotychczas jeszcze trzyma silnie w ręku, chociaż znaleziono go zupełnie obdartym, poznano w nim jakiegoś pustelnika z okolicy; zdaje mi się, że nazywają go pustelnikiem z Lynrass. Niema żadnej wątpliwości, że biedny ten człowiek również został zamordowany: ale w jakim celu? Teraz przecie nie zabijają dla przekonań religijnych, stary zaś pustelnik nie miał nic, oprócz habitu z grubego sukna i przychylności ogólnej.
— Powiadasz więc — spytał Ryszard — że ciało jego, równie jak i żołnierzy, podrapane jest jak gdyby pazurami dzikiego zwierza?
— Tak jest, mój drogi; a jakiś rybak utrzymywał, że podobne znaki widział na ciele oficera, zamordowanego i znalezionego przed kilku dniami na płaszczyznach pod Urchtal.
— To szczególne! — rzekł Artur.
— To przerażające! — odparł Ryszard.
— Dosyć już tego, a teraz do pracy — rzekł Wapherney — bo zdaje mi się, że jenerał wkrótce tu nadejdzie. Wiesz, Gustawie, że bardzo jestem ciekawy widzieć te ciała; jeśli chcesz, to wieczorem, wychodząc stąd, wstąpimy na chwilę do Spladgestu.


II
Ta nawet, która go nosiła w swojem łonie... matka własna, cofała się na jego widok i nie poznawała dziwnego oblicza swego syna.
Maturin „Bertram“.
Ona tak łatwo mogła być szczęśliwą! Skromna chatka w dolinie między Alpami i zajęcia domowe zaspokoiłyby jej umiarkowane pragnienia i zapełniły jej ciche życie; aleja, nienawistny Bogu, nie miałem spokoju, dopóki nie złamałem jej serca, póki nie rozrzuciłem w gruzy jej przyszłości... Ona musi zostać łupem i zdobyczą piekła.
Goethe „Faust“.

W roku 1675, to jest na dwadzieścia cztery lata przed wyżej opowiedzianemi przez nas wypadkami, nadszedł dzień będący uroczystością dla całej wsi Thoctre. Był to dzień zaślubin pełnej wdzięku Lucy Pelnyrh z pięknym Karolem Stadt, młodym zuchem przez wszystkich lubionym. Mówiąc prawdę, kochali się oni oddawna; jakżeby więc wszystkie serca nie zajmowały się kochankami w dniu, w którym tyle gorących życzeń i niepewnych nadzieji miało nakoniec zamienić się dla nich w prawdziwe szczęście! Urodzeni w jednej i tej samej wiosce, wychowani na tych samych polach, gdy byli dziećmi jeszcze, Karol częstokroć po zabawie zasypiał oparty na kolanach Lucy; w młodzieńczym wieku, Lucy, znużona pracą, zasypiała wsparta na ramieniu Karola. Lucy była najskromniejszą i najładniejszą z dziewcząt całej wioski; Karol najodważniejszym i najszlachetniejszym z młodych ludzi w kantonie. Kochali się i zarówno nie mogliby sobie przypomnieć dnia, kiedy ich miłość powstała, jak i dnia, kiedy żyć zaczęli.
Małżeństwo jednak nie przyszło im tak łatwo, jak miłość. Były tam różne interesa domowe, nienawiść familijna, krewni i inne przeszkody; rok cały byli rozłączeni; Karol wiele przecierpiał zdaleka od swej Lucy, a Lucy wiele wylała łez w oddaleniu od swego Karola, zanim nastąpił szczęśliwy dzień, który ich połączył, aby odtąd wspólnie cierpieć i zapłakać mogli.
Jedynie ocalając Lucy od wielkiego niebezpieczeństwa, Karol rękę jej otrzymał. Pewnego dnia usłyszał on krzyki w sąsiednim lesie; był to głos jego Lucy, którą napadł i chciał porwać rozbójnik, rzucający postrach na całą okolicę. Karol uderzył śmiało na tego potwora o ludzkiej twarzy, któremu z powodu szczególnego i zwierzęcego ryku, jaki czasem z piersi jego się dobywał, nadano imię Hana. Tak jest, uderzył na potwora, którego nikt nie śmiał zaczepić, lecz miłość natchnęła go lwią siłą. Oswobodził więc swoją Lucy, odprowadził do ojca, a ten dał mu ją w nagrodę.
Dlatego też w dzień połączenia dwojga tych narzeczonych, wieś cała cieszyła się ich szczęściem. Lucy tylko zdawała się być smutną. Nigdy wszelako nie zwracała czulszych spojrzeń na swego ukochanego Karola; spojrzenia te jednak równie były posępne, jak i czułe, a pośród ogólnej wesołości, wszystkich to dziwiło. Z każdą chwilą, im bardziej zdawało się wzrastać szczęście narzeczonego, tem więcej oczy jej wyrażały cierpienia i miłości.
— O moja Lucy — rzekł do niej Karol po odbyciu świętego obrządku — tak więc pobyt w okolicy tego rozbójnika, stanowiący dla innych prawdziwą klęskę, dla mnie jest powodem największego szczęścia!
Wszyscy zauważyli, że ona kiwnęła głową i nie odpowiedziała ani słowa.
Nadszedł wieczór: pozostawiono ich przeto samych w nowej ich chatce, a tańce i zabawy rozpoczęły się na dobre na otwartem powietrzu, dla uczczenia szczęścia nowo zaślubionych.
Nazajutrz rano, Karol Stadt znikł ze wsi, a wkrótce kilka słów skreślonych jego ręką oddał ojcu Lucy Pelnyrh jakiś strzelec z góry Kole, który nowo zaślubionego spotkał przed świtem, na brzegach zatoki.
Tajemniczy ten wypadek pogrążył w smutku całą wioskę i napróżno starano go sobie wytłumaczyć. Odprawiono nabożeństwo w tym samym kościele, w którym kilka dni przedtem on sam śpiewał dziękczynne pieśni za otrzymane szczęście. Nie wiadomo co utrzymało przy życiu wdowę Stadt. Po dziewięciu miesiącach samotności i żałoby, wydała ona na świat syna, a w tymże samym dniu, wioska Golyn zawaloną została przez oderwanie wznoszącej się po nad nią skały.
Przyjście na świat syna nie rozproszyło ponurego smutku jego matki. Gili Stadt w niczem nie zdawał się być podobnym do Karola. Jego dzikość w dziecięcym wieku pozwalała wróżyć, że jego życie jeszcze dzikszem będzie. Niekiedy jakiś mały człowiek (w którym widzący go z daleka górale poznawali słynnego Hana z Islandyi) przychodził do opustoszałej chatki wdowy po Karolu, a wtedy przechodnie słyszeli rozlegające się jęki kobiece i ryk tygrysa. Ów człowiek uprowadzał małego i dopiero po upływie całych miesięcy oddawał go matce, jeszcze bardziej posępnym i przerażającym.
Wdowa Stadt czuła do tego dziecka przywiązanie, ale i wstręt zarazem. Niekiedy przyciskała je do swego macierzyńskiego łona, jako jedyne dobro, wiążące ją z życiem; później znowu odpychała od siebie, przywołując swego ukochanego Karola. Nikt na świecie nie mógł odgadnąć, co się działo w jej sercu.
Gili doszedł do dwudziestu trzech lat życia; poznał Guth Stersen i pokochał ją szalenie. Guth była bogatą, on zaś był biednym. Udał się więc do Roeraas, aby zostać górnikiem i zarobić trochę złota. Odtąd matka nie miała już o nim żadnych wiadomości.
Pewnej nocy, siedząc przed kołowrotkiem, który stanowił jej utrzymanie, czuwała przy gasnącej lampie w chacie swej, wśród postarzałych w samotności i żałobie murów, niemych świadków tajemniczej nocy jej wesela. Niespokojna myślała o swoim synu, którego upragniona obecność mogła jednak tak wiele jej przypomnieć i tyle sprawić boleści. Biedna matka kochała swego syna, choć on jej się wcale nie wywzajemniał. I jakże go kochać nie miała, kiedy tyle dla niego cierpień przeniosła?
Wstała, aby wziąć z głębi starej szafy krucyfiks zardzewiały i kurzem okryty. Popatrzała na niego błagalnym wzrokiem, a później rzucając go z przestrachem, zawołała:
— Modlić się! Czyż ja mogę się modlić?... O tak, nieszczęśliwa! Modlitwę swoją tylko do piekła zasyłać możesz, bo do piekła należysz.
Upadła na ławę w posępnem marzeniu, kiedy nagle do drzwi zapukano.
Rzadki to był wypadek u wdowy Stadt; od wielu lat bowiem, wskutek niezwykłych przygód w jej życiu, cała wieś Thoctre sądziła, że kobieta ta ma stosunki z piekielnymi duchami. Nikt przeto nie zbliżał się do jej chaty. Dziwną zaprawdę była zabobonność owego wieku i kraju, pogrążonego jeszcze w ciemnocie! Zyskała ona przez nieszczęście tę samą opinię, jaką dozorca Spladgestu zjednał sobie przez naukę.
— Gdyby to był mój syn! gdyby to był Gili! — zawołała i rzuciła się ku drzwiom.
Niestety! to nie był jej syn. Gdy drzwi otworzyła, stanął przed nią pustelnik nizkiego wzrostu, ubrany w habit, którego opuszczony kaptur pozwalał widzieć tylko czarną brodę.
— Czego żądacie, świętobliwy ojcze? — rzekła wdowa. — Nie wiecie zapewne, do jakiego przyszliście domu.
— Wiem to dobrze — odparł pustelnik głosem chrapliwym i aż nazbyt dla niej znanym. A zrzucając rękawice, czarną brodę i kaptur, pokazał twarz okrutną, ryżą brodę i ręce uzbrojone w ohydne pazury.
— O Boże! — zawołała wdowa i twarz swą w dłoniach ukryła.
— Cóż to? — rzekł mały człowiek — czyż po dwudziestu czterech latach nie przywykłaś jeszcze do widoku twego małżonka, na którego całą wieczność patrzeć musisz?
— Całą wieczność! — wyszeptała z przestrachem.
— Słuchaj, Lucy Pelnyrh, przynoszę ci nowiny o twoim synu.
— Moim synu! Gdzież on jest? dlaczego tu nie przychodzi?...
— Bo przyjść nie może.
— Panie... powiedz mi — mówiła dalej — gdzie on jest? Niestety i ty więc możesz szczęście mi przynosić!
— W samej rzeczy szczęśliwą przynoszę ci nowinę — rzekł mały człowiek głucho — ty bowiem słabą jesteś kobietą i dziwię się, żeś mogła urodzić takiego jak on syna. Pociesz się więc; obawiałaś się, aby syn twój nie poszedł moim śladem: teraz nie lękaj się już niczego.
— Jak to! — zawołała matka z uniesieniem — mój syn, mój ukochany Gill, tak bardzo się odmienił?
Pustelnik patrzał na jej radość z ponurym uśmiechem.
— O tak! bardzo się odmienił — rzekł nareszcie.
— Dlaczegóż więc nie biegnie w moje objęcia? Gdzieś go widział? Co on robił?
— Spał.
Nieszczęśliwa wdowa, w uniesieniu radości, nie widziała ani złowieszczego spojrzenia, ani szyderczego uśmiechu małego człowieka.
— Dlaczegożeś go nie obudził, nie powiedział mu: Gillu, pójdź do twojej matki?!
— Jego sen był bardzo głęboki.
— Kiedyż więc przyjdzie? Powiedz mi, błagam cię, czy ja go prędko zobaczę?
Fałszywy pustelnik dobył z pod swej sukni czarę szczególnego kształtu.
— A więc, wdowo, pij za prędki powrót twego syna.
Wdowa krzyknęła z przerażenia: owa czara, to była czaszka ludzka. Gestem tylko okazała strach swój, nie mogąc wymówić ani słowa.
— Nie odwracaj swych oczu, kobieto! — zawołał nagle mały człowiek straszliwym głosem. — Chcesz widzieć twojego syna?... Patrz więc, mówię ci — patrz! bo oto wszystko, co się po nim zostało!
I przy czerwonawem świetle gasnącej lampy, przysunął do bladych ust matki nagą i wyschłą czaszkę jej syna.
Zawiele ta nieszczęśliwa kobieta przeniosła cierpień, aby jedno więcej nieszczęście złamać ją mogło. Utkwiła więc w dzikiego pustelnika spojrzenie nieruchome i bezmyślne.
— Śmierć — wyszeptała słabo — śmierć! O, pozwól mi umrzeć!
— Umieraj, jeśli tego pragniesz!... ale pamiętaj, Lucy Pelnyrh, o lesie Thoctre; nie zapomnij o dniu, w którym szatan, posiadłszy ciało, duszę twą oddał na własność piekłu. Teraz, jeśli chcesz, umieraj.
W zabobonnym owym kraju wierzono ogólnie, że duchy piekielne zjawiają się niekiedy między ludźmi i pędzą życie pełne zbrodni i ohydy; w liczbie innych słynnych zbrodniarzy, Han z Islandyi zjednał sobie tak straszną opinię. Wierzono również, że kobieta stająca się, wskutek uwiedzenia, albo gwałtu, łupem któregokolwiek z tych szatanów w ludzkiej postaci, musi być nieodwołalnie towarzyszką jego potępienia.
Zdarzenie, o którem pustelnik wspomniał wdowie, zdawało się w niej te myśli obudzać.
— Niestety! — rzekła z boleścią — nie mogę więc pożegnać się z życiem!.. A cóżem zawiniła? Bo ty wiesz przecie, ukochany mój Karolu, że jestem niewinną. Ręka młodej dziewczyny niema tej siły, co ramię szatana.
Mówiła dalej, a spojrzenie jej przybrało wyraz obłąkania; słowa dziwne, bez związku, zrywały się z jej drżących warg.
— O tak, Karolu, od owego dnia jestem skalana, lecz niewinna. A szatan pyta mnie — czy pamiętam ten straszliwy dzień! Karolu mój, nie zwiodłam cię! Ale przyszedłeś zapóźno; należałam wpierw do niego, zanim twoją zostałam. Biada mi! będę potępioną na wieki. O! tak, nigdy się już nie połączę z tobą, którego tak opłakuję. Po cóż więc mam umierać? Pójdę z tym potworem w świat do niego podobny, w świat potępieńców! Cóż więc zawiniłam? Nieszczęścia mojego życia w wieczności za zbrodnie poczytane mi będą!
Mały pustelnik patrzał na nią tryumfującym wzrokiem.
— Ach! — zawołała, nagle zwracając się do niego — powiedz mi, może to tylko sen okropny, twoja obecność mi przynosi? O, bo wiesz, niestety, że od dnia, kiedy mnie zgubiłeś, wszystkie przeklęte noce, w których duch twój mnie odwiedzał, pamiętne mi są ze zjawisk ohydnych, przerażających snów i groźnych widziadeł.
— Kobieto, kobieto, przyjdź do rozumu! Taką samą prawdą jest to, że nie śnisz, jak i to, że syn twój nie żyje.
Wspomnienie minionych cierpień zatarło niejako w sercu matki boleść nowego nieszczęścia: słowa te przypomniały cios, jaki ją dotknął przed chwilą.
— O mój synu, mój synu! — wołała, a dźwięk jej głosu wzruszyłby każdego, oprócz złośliwej istoty, która ją słuchała. — O tak — mówiła — on powróci; mój syn żyje jeszcze, ja nie mogę wierzyć, żeby on już umarł.
— A więc zapytaj się skał w Roeraas, które go zgruchotały, zapytaj zatoki Drontheimskiej, której fale za grób mu służą.
Nieszczęśliwa matka padła na kolana i zawołała z wysileniem:
— Boże, mój Boże!
— Milcz, niewolnico piekła!
Umilkła. On zaś mówił dalej:
— Nie powątpiewaj o śmierci twego syna. On tem właśnie został ukarany, w czem jego ojciec słabość okazał. Jego granitowe serce zmiękczyło spojrzenie kobiety. Ja posiadałem cię wprawdzie, ale cię nigdy nie kochałem. Nieszczęście twojego Karola na jego spadło głowę. Syn mój i twój zarazem zdradzony został przez swą narzeczonę, przez tę, dla której umarł.
— Umarł! — powtórzyła — umarł! A więc to prawda! O Gillu mój, zrodziłeś się z nieszczęścia mojego; poczęty w przerażeniu i trwodze, przyszedłeś na świat wśród żałoby; usta twoje kaleczyły moje łono; pieszczot nie odpłaciłeś nigdy pieszczotami, uścisków pocałunkiem; uciekałeś zawsze i odpychałeś swą matkę, samotną i opuszczoną wśród bolesnego żywota! Starałeś się, abym zapomniała, o przebytych cierpieniach, jedynie będąc powodem nowych dla mnie boleści; opuszczałeś mnie dla szatana, sprawcy dni twoich i mojego wdowieństwa, a nigdy. Gillu, w ciągu długich lat, nie przyniosłeś mi żadnej pociechy; dziś jednak twoja śmierć, mój synu, zdaje mi się najdotkliwszem z moich cierpień, dziś wspomnienie o tobie wydaje mi się wspomnieniem szczęścia i pociechy...
— Słaba kobieto! — rzekł z cicha pustelnik, a po chwili mówił dalej silniejszym głosem: — Pokonaj swą boleść, Lucy Pelnyrh, ja żartowałem sobie z mojej. Słuchaj, podczas gdy ty opłakujesz jeszcze twojego syna, ja już mścić się za niego zacząłem. Jego narzeczona zdradziła go dla żołnierza z garnizonu munckholmskiego — cały przeto pułk zginie z moich rąk. Patrz, Lucy Pelnyrh.
I odwinąwszy rękawy sukni, pokazał swe potworne ręce całe w krwi zbroczone.
— Tak — zawołał, wydając głos do ryku podobny — dzisiaj po płaszczyznach Urchtalu i w wąwozach Cascadythymore, duch Gilla przechadza się zapewne z radością. Cóż to kobieto, czy nie widzisz krwi? Pociesz się więc...
Później, jakby sobie coś przypomniawszy — zawołał nagle;
— Czy nie oddano ci ode mnie żelaznej szkatułki? Jak to! Przysłałem ci złota i przynoszę krew, a ty płaczesz jeszcze! Chyba nie należysz do rodzaju ludzkiego?!
Wdowa, pogrążona w rozpaczy, milczała.
— No, no! — rzekł śmiejąc się dziko — milcząca i niewzruszona! Ty widać i kobietą nie jesteś! Lucy Pelnyrh! — i wstrząsnął jej ramieniem, aby go słuchała — czy posłaniec nie przyniósł ci opieczętowanej szkatuły?
Wdowa wstrząsnęła przecząco głową i pogrążyła się na nowo w ponurem marzeniu.
— A! nędznik! — zawołał mały człowiek — prze — niewierczy nędznik! Spiagudry, to złoto drogo kosztować cię będzie!
I zrzuciwszy z siebie suknię pustelnika, wybiegł z chaty z wyciem hyeny szukającej trupa.


III
Panie, czeszę swoje włosy i płaczę, bo zostawiasz mnie samą i udajesz się w góry.
Romans.

Ethel naliczyła już cztery długie i jednostajne dni od czasu, jak błąkała się samotna w posępnym ogrodzie szlezwiskiej wieży, jak modliła się w kaplicy, co tylu łez i tajemnych jej zwierzeń była świadkiem; od czasu, jak samotnie przechadzała się po korytarzu, w którym raz jeden nie sama już słyszała bijącą północ. Stary ojciec towarzyszył jej niekiedy, niemniej jednak czuła się samotną, nie było bowiem przy niej prawdziwego towarzysza jej życia.
Nieszczęśliwa dziewica! Czemże zawiniło to dziecię młode i czyste, aby już doznać tylu boleści? Porwana ze świata od zaszczytów, bogactw, uciech młodości, tryumfów swej urody, była jeszcze w kolebce, gdy się za nią zawarły żelazne wrota ponurego lochu. Uwięziona wraz ze swoim ojcem, rosła patrząc na jego przygnębienie; a jak gdyby dla uwieńczenia jej cierpień, jakby dlatego, żeby żadna niewola obcą jej nie była, miłość zawitała do niej aż w mury w ęzienia.
Gdyby zresztą swego Ordenera mogła mieć przy sobie, cóżby dla niej wolność znaczyła? Czy wiedziała nawet, że istnieje świat, od którego ją odłączono? A zresztą, jej świat, jej niebo, nie byłyżby wówczas z nią razem w tej wieżycy, wśród tych czarnych murów rojących od żołdactwa, na które jednak przechodzący rzucaliby spojrzenia litości.
Ordener po raz drugi odjechał i zamiast przeżywać przy jego boku godziny, któreby mijały jak chwile ciągle się odradzające, w słodkich pieszczotach i niewinnych uściskach, dziś spędza dni i noce płacząc nad jego nieobecnością i modląc się, aby uniknął bowiem niebezpieczeństw. Dziewica ma tylko modlitwę i łzy.
Niekiedy zazdrościła skrzydełek swobodnej jaskółce, co przylatywała do niej po okruszyny aż do krat jej więzienia. Czasami znowu myśl jej unosiła się na chmurze, pędzonej wiatrem ku północy; potem nagle odwracała głowę, zakrywała oczy, jakby obawiając się ujrzeć olbrzymiego zbójcę i rozpoczynającą się nierówną walkę na jednej z dalekich gór, której siny wierzchołek wznosił się na horyzoncie jakby nieruchoma chmura.
O! jakże boleśnie jest kochać, czując się daleko od przedmiotu swej miłości! Niewiele serc doznało tej boleści w całem jej znaczeniu, niewiele bowiem poznało miłość bez granic. Wówczas zapomina się niejako o swej własnej istocie, tworzy się dla siebie posępną samotność, olbrzymią próżnię, a dla nieobecnej istoty jakiś świat straszny i niebezpieczny, zapełniony potworami i zdradą; rozliczne władze duszy rozpraszają się i giną w nieskończonej tęsknocie za ukochaną istotą; wszystko, co nas otacza, martwem jest zupełnie. Jednakże oddycha się, działa, chodzi, ale wszystko to bez myśli. Jak zbłąkana planeta, która utraciła swoje słońce, ciało porusza się bezmyślnie: dusza jest gdzieindziej.


IV

Wodzowie bez serca, z jednością zaciekłą
I z klątwą tak straszną, że aż burzy piekło,
Zabitego buhaja otoczyli zgrają
Idłoń we krwi brocząc, zemstę przysięgają.

„Siedmiu wodzów pod murami Teb.“.

Wybrzeża Norwegii obfitują w wązkie zatoki, niewielkie porty, błotniste jeziora i w przylądki tak liczne, że nużą pamięć, podróżnika i cierpliwość topografa. Dawniej, według podań ludowych, każde międzymorze nawiedzane było przez dyabła, każdy przylądek miał świętego, co się nim opiekował; zabobonność bowiem dopuszcza wszystko dla wytworzenia przerażających widziadeł. Na płaszczyźnie Kelvel, o kilka mil od groty Walderhoga, znajdowało się miejsce, które, jak mówiono, miało być wolne od wszelkiej władzy duchów piekielnych. Była to nadbrzeżna łączka, dotykająca skały, ze szczytu której można było widzieć szczątki ruin zamku Ralpha, albo Radulpha-Olbrzyma. Dzika ta łączka, granicząca od zachodu z morzem i otoczona skałami pełnemi krzaków, szczególny swój przywilej zawdzięczała imieniu pierwszego posiadacza, feudalnego władcy Norwegii. Jakaż bowiem wieszczka, jakiż szatan albo anioł ośmieliłby się objąć w posiadanie lub opiekę ziemię, należącą niegdyś do Ralpha Olbrzyma?
Co prawda jednak, imię strasznego Ralpha dostatecznem było, aby nadać przerażający charakter owemu miejscu, już i tak dzikiemu z natury. Ale bądź co bądź, wspomnienie nie może być tak groźnem, jak zły duch; nigdy przeto rybak, opóźniający się wskutek burzy, zarzucając kotwicę swojej barki w przystani Ralpha, nie widział mary, śmiejącej się i tańczącej pomiędzy duchami na wierzchołku skały, ani też wieszczki, przebiegającej po nad krzakami na fosforycznym wozie, ciągnionym przez święcące robaczki, ani nakoniec nie ujrzał świętego, któryby po odbyciu modłów, unosił się na księżyc.
Gdyby wszakże w nocy, która nastąpiła po wielkiej burzy, rozhukane bałwany morskie i gwałtowny wiatr pozwoliły jakiemu zbłąkanemu marynarzowi przybić do lądu w tej niegościnnej przystani, wtedy doznałby zapewne zabobonnego strachu na widok trzech ludzi, siedzących około wielkiego ognia, płonącego pośrodku łąki. Dwóch z nich miało na sobie ogromne pilśniowe kapelusze i szerokie spodnie górników królewskich. Ręce ich były gołe aż do ramion, nogi obute w trzewiki z niewyprawnej skóry, u szerokich ich pasów wisiały zakrzywione szable i wielkie pistolety. Obaj mieli zawieszone u szyi rogi. Jeden z nich był stary, drugi bardzo młody, a gęsta broda starca i długie włosy młodzieńca nadawały dziki wyraz ich rysom i tak już ostrym i surowym.
Z niedźwiedziej czapki, skórzanego kaftana, muszkietu, zawieszonego na plecach, ze spodni krótkich i obcisłych, gołych kolan, drewnianych sandałów i z błyszczącej siekiery, którą trzymał w ręku, z łatwością można było poznać w towarzyszu górników górala z północnej części Norwegii.
Niema wątpliwości, że spostrzegający zdaleka te trzy szczególne postacie, na które płomień ogniska, poruszany powiewem morskiego wiatru, rzucał światło czerwonawe i niepewne, miałby zupełne prawo przestraszyć się, choćby nawet nie wierzył w widma i duchy; dostatecznem było, aby uwierzył w złodzieji i był nieco bogatszym niż każdy poeta.
Trzej ci ludzie zwracali często głowy ku ścieżce, ginącej w lesie stykającym się z łąką Ralpha, a ze słów ich, których wiatr nie zagłuszał, widocznem było, że czekali na kogoś czwartego.
— Nieprawdaż, Kennybol — rzekł jeden z nich — że o tej porze nie czekalibyśmy tak spokojnie na posłańca hrabiego Griffenfelda na sąsiedniej łące: na łące kusiciela Tulbytilbeta, albo też tam, na wybrzeżu Świętego Cuthberta?...
— Nie mówcie tak głośno, Jonaszu — odpowiedział góral staremu górnikowi — niech będzie błogosławiony Ralph-Olbrzym, który się nami opiekuje, a niebo niechaj mnie uchowa, abym miał kiedy stąpić nogą na łąkę Tulbytilbeta.
— Zawsze wołałbym pójść tam — odparł Jonasz — aniżeli do groty Walderhoga, gdzie głowy ludzi, zamordowanych przez Hana, szatana z Islandyi, przychodzą co noc i tańcząc około jego łoża, usłanego z liści, usypiają go szczękając zębami.
— To prawda — rzekł góral.
— Ależ — odparł młody górnik — przecie pan Hacket, na którego czekamy, przyrzekł, że Han z Islandyi stanie na czele naszego powstania?
— Obiecał nam to rzeczywiście — odpowiedział Kennybol — a przy pomocy tego szatana, możemy być pewni zwycięztwa nad wszystkiemi zielonemi kaftanami z Drontheimu i Kopenhagi.
— Tem lepiej — rzekł stary górnik — ja jednak nie podejmuję się stać w nocy blizko niego na straży...
W tej chwili chrzęst uschłych gałęzi pod krokami ludzkiemi ściągnął na siebie uwagę mówiących — odwrócili się więc, a przy świetle ogniska, mogli rozpoznać nowo przybyłego.
— Otóż i on! To pan Hacket! Witajcie, panie Hacket. Każesz długo czekać na siebie. Jesteśmy tutaj już blizko godzinę.
Pan Hacket był to człowiek małego wzrostu, otyły, czarno ubrany, z dzikim wyrazem na rozlanej twarzy.
— Moi przyjaciele — rzekł — spóźniłem się z powodu nieznajomości drogi i środków ostrożności, jakie przedsiębrać mi wypadało. Dziś rano opuściłem hrabiego Schumackera, a oto trzy worki złota, które mi polecił wam doręczyć.
Dwaj starcy rzucili się na złoto z chciwością, pospolitą u włościan ubogiej Norwegii. Młody górnik odepchnął worek, podany mu przez Hacketa,
— Zatrzymajcie panie swoje złoto — rzekł — skłamałbym bowiem, gdybym mówił, że powstaję dla waszego hrabiego Schumackera; należę do powstania, aby oswobodzić górników od opieki królewskiej; powstaję dlatego, aby moja matka nie okrywała się łachmanem wystrzępionym, jak brzegi naszego poczciwego kraju, Norwegii.
Daleki od zmieszania, pan Hacket odpowiedział z uśmiechem:
— Waszej przeto biednej matce, kochany Norbith, poślę te pieniądze, aby miała się czem osłonić przeciw ostrej zimie.
Młody człowiek zgodził się się na to skinieniem głowy, posłaniec zaś, jako zręczny mówca, spiesznie dodał:
— Nie powtarzaj jednak nigdy, jakeś to teraz wyrzekł nieroztropnie, że się bierzesz do broni nie dla Schumackera, hrabiego Griffenfeld.
— Jednakże... — odezwali się starcy — wiemy dobrze, że uciskają górników, ale wcale nie znamy hrabiego, owego więźnia stanu...?
— Jak to! — podchwycił żywo posłaniec — czy możecie być tak niewdzięczni!? Jęczycie w waszych podziemiach, pozbawieni powietrza i dziennego światła, ogołoceni z wszelkiej własności, pod brzemieniem najuciążliwszej opieki! Któż więc przyszedł wam z pomocą? Kto rozbudził waszą odwagę? Kto wam dostarczył pieniędzy, broni? Czy to nie mój dostojny pan, szlachetny hrabia Griffenfeld, niewolnik jak wy, ale od was jeszcze nieszczęśliwszy? A teraz, obsypani, jego dobrodziejstwy, nie chcecie walczyć za jego wolność i razem za waszą.
— Masz pan słuszność — przerwał młody górnik — byłoby to nieszlachetnie z naszej strony.
— Tak, panie Hacket — rzekli obaj starcy — będziemy walczyli za hrabiego Schumackera.
— Odważnie, moi przyjaciele! Powstańcie w jego imię i z jednego na drugi koniec Norwegii nieście hasło waszego dobroczyńcy. Słuchajcie, wszystko sprzyja waszej słusznej sprawie: będziecie uwolnieni od groźnego nieprzyjaciela, jenerała Lewina Knud, który rządzi tą prowincyą. Szlachetny mój pan, hrabia Griffenfeld, przez swoje tajemne wpływy, wyprawi go na jakiś czas do Berghen. Powiedzcie mi więc, Kennybol, Jonaszu i ty. kochany mój Norbith, czy wszyscy wasi towarzysze są już gotowi?
— Moi bracia z Guldbranschal — rzekł Norbith — oczekują tylko mojego rozkazu. Jutro, jeśli pan sobie życzysz...?
— Jutro i owszem. Potrzeba, aby młodzi górnicy, którymi dowodzisz, powstali pierwsi. No, a ty dzielny Jonaszu?
— Sześciuset zuchów z wysp Faroer, żywi się od trzech dni mięsem dzikich kóz i tranem niedźwiedzim, oczekując w lesie Bennallag na odgłos trąbki swego starego wodza, Jonasza z miasta Loewig.
— Bardzo dobrze. A ty, nieustraszony Kennybolu?
— Wszyscy, co noszą siekiery w wąwozach Kole i bez nadkolanków wdrapują się na skały, gotowi są złączyć się z braćmi górnikami, gdy ci ostatni będą potrzebowali ich pomocy.
— Doskonale! Oświadczcie więc swoim towarzyszom — rzekł wysłaniec podniesionym głosem — aby nie wątpili o zwycięztwie, gdyż Han z Islandyi stanie na ich czele.
— Czy to pewne? — zapytali wszyscy trzej głosem, w którym bojaźń łączyła się z nadzieją.
Hacket odparł:
— Za cztery dni, o tej samej godzinie, będę czekał na was i na wasze oddziały w kopalni Apsyl-Corh, blizko jeziora Smiasen. pod płaszczyzną Niebieskiej-Gwiazdy. Han z Islandyi będzie mi towarzyszył.
— Znajdziemy się tam — odpowiedzieli trzej wodzowie. — Oby tylko Bóg nie opuścił tych, którym ma szatan dopomagać!
— Nie lękajcie się niczego ze strony Boga — rzekł Hacket z szyderstwem. — Słuchajcie! znajdziecie w zwaliskach Crag sztandary dla waszych oddziałów. Pamiętajcie tylko hasło: „Niech żyje Schumacker! Uwolnijmy Schumackera!“ Teraz musimy się rozłączyć, wkrôtce bowiem świtać zacznie. Przedtem jednak przy sięgnijcie, że zachowacie najgłębszą tajemnicę o wszystkiem, co zaszło między nami.
Nie odpowiedziawszy ani słowa, każdy z dowódców końcem swej szabli otworzył sobie żyłę w lewej ręce, a później, chwytając za dłoń posła, nasączył na nią kilka kropel krwi.
— Oto nasza krew — mówili z kolei.
Poczem najmłodszy z nich zawołał:
— Niechaj wszystka moja krew wypłynie jak ta, którą wytoczyłem w tej chwili; niechaj zły duch igra sobie z mojemi zamiarami, jak huragan ze słomką; niech moje ramię będzie z ołowiu, kiedy przyjdzie pomścić zniewagę; Niech nietoperze gnieżdżą się w moim grobie; niech za życia nawiedzają mnie duchy, a po śmierci znieważą żyjący; niech oczy moje rozpłyną się w łzach, jak oczy kobiety: jeśli kiedykolwiek wymówię choć słowo o tem, co się działo przed chwilą na łące Ralpha-Olbrzyma. Niechaj mnie w tem wszyscy święci wysłuchać raczą!
— Amen! — dodali dwaj starcy.
Poczem rozeszli się, a na łące pozostało tylko napół zagasłe ognisko, którego niknące iskry wznosiły się chwilami aż do szczytu rozwalonych i samotnych wież Ralpha-Olbrzyma.


V
Teodor.
Uciekajmy tędy, Trystanie.
Trystan..
Co za szczególna niełaska!
Teodor.
Czyżby nas poznano?
Trystan..
Nie wiem, ale się tego obawiam.
Lopez di Vega, „Pies ogrodnika?“

Benignus Spiagudry daremnie się głowił, co mogło skłonić młodzieńca, pełnego urody i dzielności, do poszukiwania straszliwego Hana z Islandyi. Od początku przeto wędrówki bardzo często wprowadzał rozmowę na ten przedmiot, ale młodzieniec, co do celu swojej podróży, zachowywał uporczywe milczenie. Dozorca umarłych również nie mógł zaspokoić i pod innemi względami ciekawości, wzbudzonej przez jego szczególniejszego towarzysza. Raz nawet zadał nieśmiało pytanie co do jego nazwiska.
— Nazywaj mnie Ordenerem — odpowiedział zapytany, a odpowiedź ta, aczkolwiek niezbyt zadawalniająca wymówiona była tonem, niedopuszczającym dalszych badań.
Trzeba się więc było wyrzec ciekawości. A przecież sam poczciwy Spiagudry ukrywał starannie, w tłomoczku pod swoim płaszczem, pewną tajemniczą szkatułkę, poszukiwanie której zdawałoby mu się zupełnie niewłaściwem i nader nieprzyjemnem...
Opuścili oni Drontheim od czterech dni, niewiele zrobiwszy drogi, zarówno wskutek uszkodzeń zrządzonych przez burzę, jak i z powodu mnóstwa bocznych dróżek i manowców, przez które ostrożny dozorca umarłych prowadził dla uniknienia miejsc zamieszkałych. Pozostawiwszy Skongen z prawej strony, czwartego dnia wieczorem doszli do brzegów jeziora Sparbo.
Gładka powierzchnia wód, odbijając ostatnie dnia promienie i pierwsze gwiazdy nocy, w otoczeniu wysokich skał, zielonych jodeł i wysokich dębów, przedstawiała obraz ponury i wspaniały. Widok jeziora, szczególniej wieczorem, sprawia niekiedy w pewnej odległości szczególniejsze zjawisko optyczne; zdaje się być bowiem jakby cudowną przepaścią, która przechodząc na wylot kulę ziemską, pozwala nam widzieć iskrzące się niebo.
Ordener zatrzymał, się, aby popatrzeć na stare lasy druidzkie, pokrywające wrzgórzyste brzegi jeziora, jak czupryna włosów, i na malownicze chaty wsi Sparbo, rozrzucone na pochyłości, jak rozpierzchła trzoda kóz białych. Słuchał z upojeniem dalekich kuźni odgłosu, łączącego się z głuchym szmerem czarodziejskich lasów, z bezustannem świegotaniem dzikiego ptastwa i z poważną harmonią fal jeziora. W stronie północy, olbrzymia skała, oświecona jeszcze przez promienie zachodzącego słońca, wznosiła się majestatycznie po nad niedaleką wioską Oelmoe; dalej zaś jej wierzchołek uginał się pod kupą zwalisk starego zamku, jakby olbrzym strudzony, dźwigający swoje brzemię.
Kiedy nas smutek owładnie, wtedy ponure widoki podobać się nam muszą: smutek nasz zresztą jeszcze bardziej ponuremi je czyni. Rzućcie człowieka nieszczęśliwego pomiędzy dzikie i wysokie góry, po nad posępne jeziora, w ciemny las przed samym wieczorem, a będzie patrzał na ten widok poważny, na tę surową naturę, niejako przez żałobną zasłonę — będzie mu się zdawało, że słońce nie zachodzi, ale nazawsze umiera.
Ordener marzył milczący i nieruchomy, kiedy nagle towarzysz jego zawołał:
— Wybornie, mój młody panie! Jakże przyjemnie jest marzyć po nad norweskiem jeziorem, które tyle w sobie zawiera pleuronektów[2].
Uwaga ta, a również giest, jaki jej towarzyszył, rozśmieszyłyby każdego, ale nie kochanka, rozłączonego ze swoją umiłowaną, której już może nigdy nie miał zobaczyć. Uczony dozorca Spladgestu mówił dalej:
— Pozwól pan jednak, abym ci przerwał twoje naukowe rozmyślanie przypomnieniem, że dzień ma się już ku schyłkowi, my więc powinnibyśmy się spieszyć, aby do wsi Oelmoe dojść przed zmrokiem.
Rada była słuszną. Ordener ruszył dalej, a Spiagudry szedł za nim, czyniąc nieustannie uwagi nad ciekawemi okazami fauny i flory, w które okolice jezioro Sparbo obfitują. Ordener jednak nie słuchał jego uczonych popisów.
— Panie Ordener — mówił Spiagudry — gdybyś pan wierzył słowom życzliwego przewodnika, wyrzekłbyś się napewno swego niebezpiecznego przedsięwzięcia i osiadłbyś lepiej nad brzegami tego jeziora tak ciekawego, gdzie moglibyśmy oddać się razem wielu uczonym poszukiwaniom, jak naprzykład szczególniejszej rośliny stella canora palustris, uważanej przez niektórych naturalistów za bajeczną, o której biskup Arugrim wspominając twierdzi, że ją widział i słyszał nad brzegami Sparbo. Dodaj pan do tego, że zamieszkiwalibyśmy na gruncie, który zawiera w sobie najwięcej gipsu w całej Europie, dokąd nadto siepacze Temidy z Drontheim, najrzadziej zaglądają. Czy to się panu nie uśmiecha? Dalej, wyrzecz się pan swej nierozsądnej podróży, bo bez obrazy, przedsięwzięcie pańskie jest niebezpieczne, a bez żadnej korzyści, periculum sine pecunia, to jest nierozsądne i powzięte w chwili, w której powinieneś pan był lepiej o czem innem pomyśleć.
Ordener, puszczając mimo uszu gawędzenie dozorcy umarłych, podtrzymywał rozmowę tylko przez pojedyńcze i nic nieznaczące wyrazy, które zwykle gaduły uważają za odpowiedź. W ten sposób przybyli do folwarku Oelmoe, gdzie właśnie panował szczególniejszy ruch i ożywienie.
Mieszkańcy — strzelcy, rybacy, kowale, wychodzili ze swoich chat i zbierali się około niewielkiego wzgórza, zajętego przez kilku ludzi, z których jeden trąbił na rogu, powiewając nad swą głową chorągiewką czarną z białem.
— To pewnie jaki szarlatan — rzekł Spiagudry — ambubajarum collegia, pharmacopolae, nędznik, zamieniający złoto w ołów, a skaleczenia w rany. Popatrzmy, jaki też on piekielny wynalazek sprzedawać będzie tym biednym wieśniakom. Gdyby przynajmniej ci nędzni oszuści poprzestawali na królach, naśladując w tem Duńczyka Borcha i Medyolańczyka Borri, alchemików, co tak doskonale zadrwili sobie z naszego Fryderyka III[3]; ale oni zarówno są chciwi na denary biednego chłopa, jak i na miliony monarchy.
Spiagudry mylił się; zbliżywszy się do pagórka, poznali po czarnej sukni, czapce okrągłej i spiczastej, syndyka, otoczonego przez kilku łuczników. Trąbiący na rogu był obwoływaczem wyroków.
Zbiegły dozorca umarłych pobladł z przerażenia i wyszeptał z cicha:
— Doprawdy, panie Ordener, że wchodząc do tej wioski, nie spodziewałem się spotkać z syndykiem. Niechaj Opatrzność ma mnie w swej opiece! Co też on będzie mówił?
Jego niepewność trwała niedługo, ponieważ piskliwy głos obwoływacza wyroków odezwał się nagle, a cały tłum mieszkańców wsi Oelmoe słuchał go z namaszczeniem:
— W imieniu jego królewskiej mości — mówił — i z rozkazu jego ekscelencyi jenerała Lewina Knud, gubernatora, wysoki syndyk Drontheimhuusu zawiadamia wszystkich mieszkańców miast, miasteczek i wsi w całej prowincyi, że:
1-o „Za głowę Hana, urodzonego w Klipstadur, w Islandyi, mordercy i podpalacza, naznaczoną jest nagroda tysiąca talarów królewskich.“
Pomiędzy słuchaczami rozległ się szmer, obwoływacz zaś mówił dalej:
2-o „Za głowę Benignusa Spiagudry, czarownika i świętokradcy, byłego dozorcy Spladgestu w Drontheim, naznaczoną jest nagroda czterech talarów królewskich.“
3-o „Edykt niniejszy ogłoszony będzie w całej prowincyi przez syndyków miast, miasteczek i wsi, którzy ułatwią wykonanie onego.“
Po odczytaniu, syndyk, wziąwszy edykt z rąk obwoływacza, dodał głosem ponurym i uroczystym:
— Życie tym ludziom może odebrać każdy, komu się podoba.
Czytelnik z łatwością wyobrazi sobie, że ogłoszenie to było wysłuchane nie bez pewnego wzruszenia przez nieszczęśliwego Spiagudrego. Niema nawet wątpliwości, że nadzwyczajne oznaki przestrachu, których nie mógł pohamować, zwróciłyby zapewne na niego uwagę zgromadzenia, gdyby go nie zajęła w zupełności pierwsza część edyktu.
— Nagroda za głowę Hana! — zawołał stary rybak przybyły tam w tej chwili, wlokąc za sobą mokre jeszcze sieci. — Mogliby zarówno, na Świętego Usulpha, naznaczyć nagrodę za głowę Belzebuba!
— Aby jednak zachować proporcyę między Hanem i Belzebubem — rzekł strzelec, którego po kurtce z koziej skóry poznać było można — powinniby naznaczyć przynajmniej tysiąc pięćset talarów za rogatą głowę tego ostatniego.
— Chwała Najświętszej Matce Boskiej! — dodała stara kobieta z trzęsącą się łysą głową, zwijając swoje wrzeciono. — Chciałabym widzieć głowę tego Hana, aby się przekonać, czy zamiast ócz, ma rzeczywiście, jak mówią, rozpalone węgle.
— Tak, tak — odpowiedziała druga — przecież swojem spojrzeniem spalił katedrę w Drontheim. Ja jednak radabym go zobaczyć całego, z jego wężowym ogonem, rosochatemi nogami i skrzydłami nietoperza.
— Kto wam nagadał takich bajek, moja matko? — przerwał strzelec z głupowatą miną. — Widziałem przecież Hana z Islandyi w wąwozach Medsyhath; jest to człowiek taki, jak inni, tyle tylko, że wysoki, jak czterdziestoletnia topola.
— Czy doprawdy? — odezwał się ze szczególnym przyciskiem głos z tłumu.
Głosem tym — na którego dźwięk zadrżał Spiagudry — przemówił człowiek nizkiego wzrostu, z kapeluszem górniczym o szerokich skrzydłach, zasłaniających mu twarz całą, odziany zresztą w matę z sitowia i skórę morskiego cielęcia.
— Na uczciwość — odezwał się kowal w fałdzistym płaszczu — niech dają za jego głowę tysiąc albo dziesięć tysięcy talarów, czy ma cztery lub czterdzieści sążni wysokości, to ja jednak nie myślę go odwiedzić.
— Ani ja! — rzekł rybak.
— Ani ja! ani ja! — przywtórzyły wszystkie głosy.
— Ktoby jednak miał chęć po temu — zawołał górnik nizkiego wzrostu — to może znaleźć Hana z Islandyi jutro w zwaliskach Arbara, blizko Smiasen, pojutrze zaś w grocie Walderhoga.
— Czy jesteś tego pewnym, mój zuchu?
Pytanie to zadał jednocześnie Ordener, przypatrujący się całej scenie z zaciekawieniem łatwem do pojęcia dla każdego, prócz Benignusa, i człowiek nizki, dość otyły, czarno ubrany, z wesołem obliczem, który na pierwszy głos rogu obwoływacza, wyszedł z jedynej oberży, jaka się we wsi znajdowała. Nieznajomy w wielkim kapeluszu zdawał się im obydwom przez chwilę przypatrywać, a nareszcie wyrzekł głucho:
— Tak jest.
— Ale skądże wiesz o tem, że twierdzisz tak stanowczo? — zapytał Ordener.
— Wiem gdzie jest Han z Islandyi, tak samo, jak wiem gdzie jest Benignus Spiagudry. Jeden i drugi niedaleko są w tej chwili.
Strach przejął na nowo biednego dozorcę umarłych, nie śmiąc więc spojrzeć na tajemniczego człowieka i w przekonaniu, że go niedostatecznie ukrywa francuska peruka, zaczął ciągnąć za płaszcz Ordenera i mówił doń z cicha:
— Panie, na imię nieba, przez litość! idźmy stąd, uciekajmy z tego przeklętego przedmieścia piekła.
Ordener, równie jak i on zdziwiony, przypatrywał się uważnie małemu człowiekowi, który odwróciwszy się tyłem, zdawał się starannie twarz swoją ukrywać.
— Co do Benignusa Spiagudry — zawołał rybak — to widziałem go w Spladgeście w Drontheim. Bardzo wysoki. Za niego to dają cztery talary?!
Strzelec parsknął śmiechem.
— Cztery talary! Już ja tam nie myślę na niego polować. Lepiej przecie płacą za skórę niebieskiego lisa.
Porównanie to, któreby innym razem obraziło uczonego dozorcę umarłych, obecnie uspokoiło go nieco. Miał jednak zwrócić się do Ordenera z nową prośbą o udanie się w dalszą drogę, kiedy ten, dowiedziawszy się, o czem wiedzieć pragnął, uprzedził go, wyszedłszy z tłumu, który już zaczął się przerzedzać.
Chociaż więc, przybywając do wsi Oelmoe, mieli zamiar noc tam przepędzić, opuścili ją jednak jakby wskutek niemej umowy, nie spytawszy się nawet wzajemnie o powód swego nagłego odejścia. Ordener miał nadzieję wcześniej spotkać się z rozbójnikiem, Spiagudry zaś pragnął jak najprędzej oddalić się od łuczników.
Ordener był w zbyt poważnem usposobieniu, aby się miał śmiać z przygód swego towarzysza. Dlatego też życzliwym głosem pierwszy przerwał milczenie.
— W jakiej to ruinie można będzie znaleźć jutro Hana z Islandyi, jak wspomniał ów mały człowiek, co zdaje się wiedzieć o wszystkiem?
— Nie wiem... Nie dosłyszałem, szlachetny panie — rzekł Spiagudry, który tym razem nie kłamał.
— Trzeba więc będzie — mówił dalej młodzieniec — szukać go pojutrze w grocie Walderhoga.
— W grocie Walderhoga? Tak panie, to jest ulubiona kryjówka Hana.
— Idźmy więc w stronę tej groty.
— W takim razie zwróćmy się na lewo, po za skałę Oehnoe; potrzeba przynajmniej dwóch dni, abyśmy do jaskini Walderhoga dojść mogli.
— A czy znasz, starcze — spytał Ordener ostrożnie — tego szczególnego człowieka, który ciebie zdaje się znać tak dobrze?
Zapytanie to obudziło w Spiagudrym bojaźń, słabnącą w miarę jak się oddalali od wsi Oelmoe.
— Nie, panie — odpowiedział ze drżeniem. — Tylko on ma głos bardzo dziwny.
Ordener starał się go uspokoić.
— Nie obawiaj się, starcze — rzekł — służ mi wiernie, a ja cię od wszystkiego obronię. Jeśli powrócę zwyciężywszy Hana, w takim razie nietylko przyrzekam ci ułaskawienie, ale nadto ustąpię na twoją korzyść tysiąc talarów, naznaczonych za jego głowę.
Zacny Benignus nadzwyczajnie kochał życie, ale i nadzwyczajnie uwielbiał złoto. Obietnice Ordenera były dlań jakby czarodziejskiemi słowami; nietylko bowiem rozproszyły jego bojaźń, ale nadto rozbudziły w nim śmieszną wesołość, wyrażającą się przez długie rozprawy, dziwaczną gestykulacyę i uczone cytaty.
— Panie Ordener — mówił — choćbym miał w tym przedmiocie odbyć spór z Owerem Bilseuthem, nazywanym Gadułą, to jednak utrzymywać będę, że pan jesteś rozsądnym i zacnym młodzieńcem. Bo i cóż wistocie może być godniejszego i chwalebniejszego, quid cythara, tuba, vel campana dignius, jak szlachetne narażenie życia dla uwolnienia swego kraju od potwora, rozbójnika, szatana, w którego wszyscy szatani, rozbójnicy i potwory zdają się być wcieleni? Nikt nie może powiedzieć, że pana brudna chciwość prowadzi; szlachetny Ordener odstępuje nagrodę walki towarzyszowi swej podróży, starcowi, który go prowadził o milę tylko od groty Walderhoga, bo pan przecie pozwolisz, abym oczekiwał rezultatu pańskiego chwalebnego przedsięwzięcia we wsi Surb, położonej o milę od groty Walderhoga, w lesie? A kiedy wszyscy dowiedzą się o pańskiem zwycięztwie, wtedy cała Norwegia cieszyć się będzie, jak Vermund-Banita, kiedy ze szczytu skały Oelmoe, około której teraz idziemy, spostrzegł wielki ogień, który jego brat Balfdan zapalił, na znak wyswobodzenia, na munckholmskim zamku...
Po tych słowach Ordener żywo zapytał:
— Jak to, z wierzchołka tej skały widać zamek munckholmski?
— Tak jest, panie, o dwadzieścia pięć mil na na południe, między górami, które ojcowie nasi nazywali Stołkami Friggi. W tej chwili doskonale zapewne widać latarnię zamkową.
— Czy być może! — zawołał Ordener, chwytając z radością myśl ujrzenia raz jeszcze miejsca, w którem jego szczęście zostało.
— Starcze! musi być jaka ścieżka, co prowadzi na szczyt tej skały?
— Jest ścieżka, rozpoczynająca się w lesie, do którego właśnie wchodzimy, i wznosząca się dosyć łagodnie, aż do nagiego wierzchołka skały, po której prowadzą dalej, aż do zamku Vermunda-Banity, stopnie w skale wykute. Te to ruiny możesz pan widzieć przy świetle księżyca.
— A więc, starcze, wskażesz mi tę ścieżkę; przepędzimy noc w ruinach, z których widać munckholmski zamek.
— Czy pan to mówisz na seryo? — spytał Benignus. — Ależ trudy całodzienne...
— Starcze, będę wspierał twoje kroki, ja zaś nigdy jeszcze tak pewno, jak teraz, nie szedłem.
— Ależ ciernie, tamujące drogę po ścieżce, od tak dawna opuszczonej, poobruszane kamienie, noc...
— Będę szedł pierwszy.
— Może jaki zwierz drapieżny, lub jaki potwór ohydny...
— Przecież nie dla unikania potworów przedsięwziąłem tę podróż.
Myśl pozostania tak blizko Oelmoe bardzo nie podobała się Spiagudremu; nadzieja ujrzenia latarni Munckholmu uradowała i popychała naprzód Ordenera.
— Mój młody panie — rzekł wreszcie Spiagudry — porzuć ten zamiar, wierzaj mi; mam przeczucie, że on nam nieszczęście przyniesie.
Wobec tego, czego pragnął Ordener, prośba ta musiała zostać bez skutku.
— No, dalej — rzekł z niecierpliwością — zastanów się, żeś się zobowiązał dobrze mi służyć. Pokaż mi ową ścieżkę, gdzież ona jest?
— Wkrótce do niej dojdziemy — rzekł odźwierny umarłych widząc, że musi być posłusznym.
I w samej rzeczy, po chwili ścieżka ukazała się ich oczom; weszli na nią, ale wpierw Spiagudry zauważył ze zadziwieniem i przestrachem, że wysoka trawa była zdeptana i że na starej ścieżce Vermunda-Benity, widoczne były ślady ludzkich kroków.


VI
Clenardo.
Król o was pyta.
Henrico.
Czy to być może?
Lopez di Vega, „La fuerza lastimosa.“

Nad rozrzuconemi na biurka papierami, wśród których można było spostrzedz listy świeżo odpieczętowane, siedział jenerał Lewin Knud, zdając się być głęboko zamyślonym. Jeden z sekretarzy, stojąc przed nim, oczekiwał rozkazu. Jenerał uderzał co chwila ostrogami po bogatym dywanie, leżącym pod jego nogami, albo bawił się z roztargnieniem orderem Słonia, zawieszonym na jego szyi na złotym łań cuchu. Od czasu do czasu otwierał usta, jakby chciał przemówić; później, zatrzymując się i trąc po czole, rzucał nowe spojrzenia na zalegające stół depesze.
— Cóż u dyabła! — zawołał nakoniec.
Po wykrzyku tym, znowu nastało milczenie.
— Ktoby to pomyślał — rzekł nareszcie — że ci szaleńcy górnicy dojdą aż do tego? Niema jednak wątpliwości, że to jakieś tajemne podżegania popchnęły ich do tego buntu. Czy wiesz, Wapherney, że to nie są żarty? Czy wiesz, że pięciuset czy sześciuset hultajów z wysp Paroer, pod dowództwem starego bandyty imieniem Jonasz, opuściło kopalnie? Że młody fanatyk Norbith, stanął również na czele malkontentów z Guldbranschal? Że w Sund-Moer, Hubfallo i Konsbergu, ci zapaleńcy oczekują tylko sygnału, a może już i powstali? Czy wiesz, że i górale mieszają się do tego i że najśmielszy lis z Kole, stary Kennybol, nimi dowodzi? Czy wiesz nakoniec, że według pogłosek, w północnej części Drontheimhuus, jeśli można wierzyć temu, co mi donoszą syndycy, sławny zbrodniarz, na którego głowę nałożyliśmy nagrodę, straszliwy Han, stoi na czele powstania? No i cóż powiesz na to, Wapherney?
— Wasza ekscelencya — rzekł sekretarz — wie, jakie środki...
— Jest nadto w tej opłakanej sprawie okoliczność, której nie mogę sobie wytłumaczyć. Utrzymują, że nasz więzień, Schumacker, ma być sprawcą buntu. Zdaje się to nie dziwić nikogo, mnie zaś zadziwia jak najbardziej. Nie sądzę, aby człowiek, z którym Ordener tak lubił przebywać, mógł być zdrajca. Utrzymują jednak, że górnicy powstają w jego imieniu, że jego nazwisko jest dla nich hasłem, że nadają mu nawet tytuły, których go król pozbawił... Wszystko to zdaje się być zupełnie pewnem... Ale w jaki sposób hrabina Ahlefeld wiedziała o tych szczegółach jeszcze przed sześciu dniami, to jest, kiedy pierwsze dopiero objawy rzeczywistego powstania ukazały się w kopalniach? To bardzo szczególne. Bądź co bądź, trzeba wszystkiemu zaradzić. Daj mi moją pieczęć, Wapherney.
Jenerał, napisawszy trzy listy, zapieczętował je i oddał sekretarzowi.
— Poślij to do barona Voethaun, pułkownika muszkieterów, stojących garnizonem w Munckholm. Rozkazuję mu, aby pułk jego natychmiast wyruszył przeciw zbuntowanym. Oto rozkaz dla komendanta w Munckholm, aby jak najstaranniej pilnował byłego wielkiego kanclerza. Muszę sam widzieć i wybadać tego Schumackera. Nakoniec, ten oto list wyślij do Skongenu, do majora Wolhma, dowodzącego tamże, aby część swego garnizonu skierował na samo ognisko buntu. Idź Wapherney, a rozkazy te niechaj szybko będą wykonane.
Sekretarz wyszedł, zostawiając gubernatora pogrążonego w zamyśleniu.
— To wszystko bardzo mnie niepokoi — mówił jenerał do siebie. — Zbuntowani górnicy tam, — ta intrygantka kanclerzyna tutaj, ten szaleniec Ordener... nie wiadomo gdzie! Może on sobie podróżuje pośród tych bandytów, pozostawiając tutaj pod moją opieką Schumackera, spiskującego przeciw rządowi, i jego córkę, dla bezpieczeństwa której kazałem usunąć z Munckholmu kompanię Fryderyka Ahlenfelda, ponieważ go Ordener obwinia... Ale, ale, zdaje mi się, że ta kompania będzie mogła powstrzymać pierwsze oddziały powstańcze; w doskonałem właśnie znajduje się miejscu. Walhstom, gdzie stoi garnizonem, jest blizko jeziora Smiasen i zwalisk Arbara. Jest to jeden z punktów, w których powstanie napewno się rozszerzy...
W tej chwili rozmyślanie jenerała przerwał łoskot otwierających się drzwi.
— Czego chcesz, Gustawie?
— Przybyły tu posłaniec chce się widzieć z waszą ekscelencyą.
— Cóż to znowu? Czy jakie nieszczęście? Niechaj wejdzie.
Po chwili, posłaniec wręczył gubernatorowi opieczętowaną ekspedycyę.
— Wasza ekscelencyo — rzekł — to od jego dostojności wice-króla.
Jenerał otworzył depeszę z pośpiechem.
— Na Świętego Jerzego — zawołał z zadziwieniem — chyba poszaleli! Wice-król wzywa, abym się udał do niego, do Berghen! Jest to — pisze mi — sprawa bardzo pilna, a nadewszystko z rozkazu króla... Sprawa ta najzupełniej w porę wypadła! „Wielki kanclerz, zwiedzający obecnie prowincyę Drontheimhuus, zastąpi pana, podczas jego nieobecności...“ Jest to zastępca, któremubym niebardzo ufał... „Biskup będzie jego pomocnikiem...“ Doprawdy, że Fryderyk dobrych wybrał rządców dla zbuntowanego kraju: „kanclerz i biskup!“ Wezwanie jednak bardzo jest wyraźne, rozkaz króla... trzeba więc jechać. Przed wyjazdem wszakże muszę Szumackera zobaczyć i wybadać. Czuję, że mnie chcą pogrążyć w cały chaos intryg; ale, aby się kierować, mam busolę, która mnie nigdy nie zawiedzie... Jest nią moje sumienie!


VII
Wszystko zdaje się przemawiać, aby mu wyrzucać jego zbrodnię.
Byron „Kain“

— Tak, panie hrabio, właśnie to dzisiaj w zwaliskach Arbara, możemy się z nim spotkać. Różne okoliczności stwierdzają prawdziwość tej ważnej nowiny, którą, jak to już mówiłem panu hrabiemu, słyszałem wypadkiem wczoraj wieczorem, we wsi Oelmoe.
— A daleko jeszcze jesteśmy od zwalisk Arbara?
— Leżą one nad jeziorem Smiasen. Przewodnik upewniał mnie, że staniemy tam przed południem.
W ten sposób rozmawiało dwóch ludzi, jadącyh konno i owiniętych w ciemne płaszcze. Ludzie ci dążyli bardzo rano po jednej z tysiąca krętych i wązkich dróżek, jakie przerzynają na wszystkie strony las, leżący między jeziorami Smiasen i Sparbo. Przewodnik z gór, opatrzony w trąbkę i uzbrojony w siekierę, poprzedzał ich na siwym koniku, po za nimi zaś zdążało czterech innych jeźdźców, od stóp do głów uzbrojonych, ku którym podróżni często się obracali, jakby z obawy, żeby nie usłyszano ich rozmowy.
— Jeżeli ten rozbójnik islandzki znajduje się rzeczywiście w zwaliskach Arbara — mówił podróżny. którego koń, snać przez uszanowanie, szedł w pewnej odległości za wierzchowcem jego towarzysza — w takim razie wieleśmy zyskali, najtrudniej bowiem było wynaleźć tę istotę niedoścignioną.
— Tak sądzisz, Musdoemonie? A gdyby odrzucił nasze propozycye?...
— Niepodobna, wasza łasko! Złoto i bezkarność — jakiż zbrodzień mógłby się temu oprzeć?
— Wiesz przecie o tem, że rozbójnik ten nie jest zwyczajnym zbrodniarzem. Nie sądź go zwykłą miarą. Jeśliby więc odmówił, jakże wtedy dotrzymać obietnicy, uczynionej przedwczoraj w nocy trzem dowódcom buntu?
— Ależ w takim razie, szlachetny hrabio, choć tego nie przypuszczam, jeśli go tylko znajdziemy, czy wasza łaska zapomina, że fałszywy Han z Islandyi czekać mnie będzie za dwa dni, na miejscu umówionem. z trzema dowódcami, to jest na płaszczyźnie Gwiazdy-Niebieskiej, skąd zresztą bardzo blizko do zwalisk Arbara?...
— Zawsze masz słuszność, kochany Masdoemonie — rzekł szlachetny hrabia, poczem obydwaj pogrążyli się w zamyśleniu.
Musdoemon nakoniec, któremu wiele na tem zależało, aby swego pana utrzymać w dobrym humorze, dla rozerwania go, spytał przewodnika:
— Co to za krzyż kamienny, mój zuchu, co się wznosi tam wysoko, po za temi młodemi dębami?
Przewodnik, z wytrzeszczonymi oczami i głupią miną, odwrócił głowę i kiwnąwszy nią kilkakrotnie, rzekł:
— Och! panie, to nie krzyż, ale najdawniejsza szubienica w całej Norwegii. Święty król Olaus kazał ją wystawić dla sędziego, który zawarł ugodę z rozbójnikiem.
Musdoemon spostrzegł, że objaśnienie przewodnika wywarło na jego dostojnym towarzyszu wcale niemiłe wrażenie.
— Była to — mówił dalej przewodnik — szczególniejsza historya; moja matka Osya opowiadała mi ją. Oto rozbójnikowi kazano powiesić sędziego...
Biedny przewodnik w swojej naiwności nie przeczuł tego, że zdarzenie, którem chciał zabawić podróżnych, było dla nich obelgą. Musdoemon przerwał mu:
— Dosyć, dosyć — rzekł do niego — znamy tę historyę.
— Zuchwalec! — wyszeptał hrabia — zna tę historyę! Ach, Musdoemonie, drogo mi zapłacisz za twoją bezczelność.
— Czy wasza łaska raczy co mówić? — spytał Musdoemon uniżenie.
— Myślę nad sposobem, w jaki można wyrobić ci nareszcie order Danebroga. Małżeństwo mojej córki z baronem Ordenerem najlepszą będzie do tego okazyą.
Musdoemon wystąpił z podziękowaniami.
— Mówmy teraz — rzekł hrabia — o naszych interesach. Jak sądzisz, czy wysłany przez nas rozkaz z chwilowem odwołaniem doszedł już Meklemburczyka?
Czytelnik przypomina sobie zapewne, że hrabia w ten sposób zwykle nazywał jenerała Lewina Knud, który rzeczywiście pochodził z Meklemburga.
— Mówmy o naszych interesach! — powtórzył w duchu obrażony Musdoemon — widać, że moje interesy nie są naszemi interesami. Sądzę, panie hrabio — rzekł potem głośno — że posłaniec wice-króla musiał już przybyć do Drontheimu, a zatem jenerał Lewin wkrótce pewnie odjedzie.
Hrabia odparł na to życzliwie:
— Odwołanie to, mój drogi, jest mistrzowskiem dziełem; jest to jedna z twoich intryg najlepiej obmyślonych i najzręczniej wykonanych.
— Zaszczyt pomysłu jej należy równie do jego łaski, jak i do mnie — odrzekł Musdoemon, baczny na to, aby hrabiego mieszać do wszystkich swoich knowań.
Hrabia pojmował tajemną myśl swego powiernika, udawał jednak, że jej nie odgaduje. Rzekł przeto z uśmiechem:
— Zawsze jesteś zbyt skromnym, kochany sekretarzu tajny; potrafię jednak ocenić twoje ważne usługi. Obecność Elphegii i wyjazd Meklemburczyka zapewniają mi tryumf w Drontheimie. Niespodziewanie jestem rządcą prowincyi i jeżeli Han z Islandyi przyjmie dowództwo nad powstańcami, które mu sam ofiaruję, wtedy w oczach króla na mnie spadnie chwała uspokojenia niebezpiecznego buntu i ujęcia tego strasznego bandyty.
Rozmawiali w ten sposób z cicha, kiedy nagle przewodnik odwrócił się ku nim.
— Na lewo — rzekł — na tym wzgórzu, Biord Sprawiedliwy kazał ściąć, wobec swojej armii, Velona o dwóch językach, zdrajcę, który oddalił prawdziwych obrońców króla i nieprzyjaciela sprowadził do obozu, aby mniemano, że to on tylko ocalił Biordowi życie...
Wszystkie te legendy starej Norwegii nie były widać w guście Musdoemona, przerwał bowiem nagle przewodnikowi.
— No, no, poczciwcze — rzekł — idź dalej, nie odwracaj się; co nas mogą obchodzić te wszystkie głupie zdarzenia, co ci je przywodzą na myśl te stare zwaliska lub uschnięte drzewa! Twojemi baśniami niepokoisz mojego pana.
Musdoemon mówił zupełną prawdę.


VIII

Oto godzina, w której lew ryczy,
Wilk księżycowi swem wyciem bluźni,
A robotnik w chacie szczęśliwy drzemie,
Złamany trudem nużącej pracy.
Spalone głownie ledwie już tleje w ognisku,
Puszczyk wydaje krzyk swój złowieszczy
I głosi nieszczęśliwym, co leżą w boleściach,
Smutne wspomnienie całuna śmierci.
To owa chwila ponurej nocy,
Kiedy mogiła nawpół otwarta
Z swojego łona uwalnia widma,
By się błąkały w murach cmentarza.

Shakspeare „Sen nocy letniej “.

Cofnijmy się nieco. Pozostawiliśmy Ordenera i Spiagudrego wdrapujących się z trudnością, o wschodzie księżyca, na garbaty wierzchołek skały Oelmoe. Skałę tę, zupełnie nagą, blizko jej wierzchołka wieśniacy norwescy nazywali wówczas Szyją Sępa, a nazwa ta dość dobrze określa kształt, jaki przedstawia zdaleka ta olbrzymia masa granitu.
W miarę, jak nasi podróżni zbliżali się do nagiej części skały, las zastępowały krzaki. Po bujnych trawach widziałeś już tylko mchy, po dębach i brzozach dzikie róże, jałowce i ostrokrzewy. Jawny dowód stopniowego ubożenia roślinności, co na wysokich górach, wskazuje zawsze blizkość wierzchołka, świadcząc zarazem o zmniejszaniu się warstwy ziemi na tem, coby skieletem góry nazwać można.
— Panie Ordener — mówił Spiagudry, którego spostrzegawczy umysł tysiączne zajmowały myśli — spadzistość ta bardzo jest przykra i aby iść za panem, potrzeba całego poświęcenia. Ale zdaje mi się, że widzę tam, po prawej stronie, przepyszny convovulvus; chciałbym mu się przypatrzeć. Szkoda tylko, że to nie dzień! Ale wiesz pan, że ocenienie takiego uczonego, jak ja, na cztery nędzne talary, bardzo jest obrażające. Prawda jednak, że sławny Fedr był niewolnikiem i że Ezopa, jeśli mamy wierzyć uczonemu Plamodiuszowi, sprzedano na targu jak bydlę, albo rzecz jakąś. A któżby nie był dumny z podobieństwu do wielkiego Ezopa?
— A do sławnego Hana? — spytał Ordener z uśmiechem.
— Na miłość Boską — odpowiedział dozorca — nie wymawiaj pan tego imienia; przysięgam panu, że chętniebym się obył bez tego ostatniego podobieństwa. Ale jakieby to było szczególne, gdyby nagroda za jego głowę dostała się Benignusowi Spiagudry, towarzyszowi jego nieszczęścia. Pan jednak, panie Ordenerze, jesteś szlachetniejszy niż Jazon, bo on nie dał złotego runa sternikowi z Argo; przedsięwzięcie zaś pańskie, którego celu nie pojmuję, niemniej jest niebezpieczne, jak Jazona.
— Ale ponieważ znasz Hana z Islandyi — rzekł Ordener — to powiedzże mi o nim jakie szczegóły. Dotychczas objaśniłeś mnie tylko, że nie jest olbrzymem, jak to ogólnie utrzymują.
Spiagudry przerwał mu:
— Wstrzymaj się pan! Czyż pan nie słyszysz stąpania za nami?
— Słyszę — odpowiedział z zimną krwią młody człowiek. — Bądź jednak spokojny; to pewnie jakie dzikie zwierzę, które wskutek naszego zbliżania, ucieka przestraszone, uderzając o krzaki.
— Masz pan słuszność, mój młody cezarze; już tak dawno w tych lasach nie stąpała noga ludzka! Sądząc z ciężkości kroków, zwierzę to musi być wielkie. To zapewne łoś albo renifer; w tej części Norwegii bardzo ich się wiele znajduje. Są tutaj także i dziki. Widziałem jednego przywiezionego do Kopenhagi; był on potwornej wielkości. Muszę panu opisać to straszliwe zwierzę...
— Wołałbym, kochany przewodniku — rzekł Ordener — abyś mi opisał innego potwora, niemniej okrutnego, to jest straszliwego Hana...
— O panie, mów ciszej! — Jakże można tak spokojnie wymawiać to imię. Pan nie wiesz... O Boże, słuchaj pan!
Mówiąc te słowa, Spiagudry zbliżył się do Ordenera, który słyszał bardzo wyraźnie krzyk, podobny do ryku, jaki, jeśli czytelnik sobie przypomina, przestraszył tak silnie trwożliwego dozorcę umarłych, podczas burzliwego wieczoru, kiedy opuszczali Drontheim.
— Czy pan słyszałeś? — zawołał tenże ledwie oddychając z bojaźni.
— Tak jest — odparł Ordener — i nie rozumiem przyczyny, dlaczego drżysz? Jest to ryk dzikich zwierząt, a może nawet głos dzika, o którym dopiero co mówiłeś. Czy sądziłeś, że będziemy przechodzili te miejsca o podobnej godzinie, nie będąc niepokojeni przez ich mieszkańców? Ręczę ci starcze, że oni są jeszcze więcej od ciebie przestraszeni.
Spiagudry, widząc zimną krew swego młodego towarzysza, uspokoił się nieco.
— Bardzo być może — rzekł — że pan znowu masz słuszność. Ale ten ryk tak jest podobny do głosu... Nieszczególna panu myśl przyszła, pozwól to sobie powiedzieć, żeby iść do zamku Vermunda. Lękam się, aby nam się co złego nie zdarzyło na Szyi Sępa.
— Nie obawiaj się niczego, dopóki jesteś ze mną — odpowiedział Ordener.
— Nic pana nie przestrasza, ale przecież tylko Święty Paweł mógł brać do ręki żmije, nie lękając się ich ukąszenia. Chybaś pan nie zauważył, kiedyśmy wchodzili na tę przeklętą ścieżkę, że na niej zdają się być świeże ślady kroków i że zdeptana trawa nie miała jeszcze czasu podnieść się zupełnie?
— Przyznam się, że mnie to wcale nie uderzyło i że spokój mego umysłu zupełnie nie zależy od większego lub mniejszego stratowania trawy. Wkrótce zresztą wyjdziemy z krzaków i nie będziemy już słyszeli ani chodu, ani ryku zwierząt; wtenczas nie powiem ci już, żebyś zebrał odwagę, ale żebyś skupił siły swoje, droga bowiem po ścieżce, w skale wykutej, przykrzejszą będzie bez wątpienia, niż ta, po której idziemy.
— Nie jest ona, panie, więcej stromą, ale jak mówi uczony podróżnik Suckson, zawalają ją często odłamy skał i ciężkie kamienie, których podnieść nie można, a przejść przez nie trudno. Pomiędzy innemi, niedaleko groty Malaer, do której się zbliżamy, leży ogromna trójkątna bryła granitu, którą bardzo pragnąłem widzieć. Schoening twierdzi, że znalazł na niej trzy rodzaje runicznego pisma pierwotnego...
Idąc już przez pewien czas po nagiej skale, podróżni nasi doszli do rozwalonej wieżyczki, przez którą trzeba było przechodzić. Spiagudry wtedy rzekł do Ordenera:
— Oto właśnie podziemie Malaer. Prowadzący stąd podziemny korytarz, wykuty w żywej skale, bardzo jest ciekawy w wielu szczegółach, dokładnie wykazujących, jak były urządzone starożytne fortyfikacye naszych zamków norweskich. Co zaś do bramy czyli wrót, to mnich Urensius szczególną w tym przedmiocie robi uwagę, a mianowicie: czy słowo janua, pochodzące od Janusa, którego świątynia miała tak sławne wrota, nie wyrodziło nazwy janczara, stróża wrót sułtana? Byłoby to bardzo ciekawe, gdyby imię monarchy najłagodniejszego w historyi, przeszło do żołdaków najokrutniejszych na całej ziemi.
W czasie uczonej gadaniny dozorcy umarłych, postępowali z trudnością po ruchomych głazach i ostrych krzemieniach, porosłych krótką i ślizgą trawką, jaka niekiedy krzewi się na skałach. Ordener zapomniał o znużeniu na myśl, że zobaczy jeszcze odległy Munkholm, kiedy nagle Spiagudry zawołał:
— Ach! ujrzałem ją! Ten widok wynagradza mi wszystkie moje trudy. Widzę ją, panie, ja ją widzę!
— Kogo? — zapytał Ordener, który myślał właśnie o swojej Etheli.
— Ach! panie, widzę trójkątną piramidę, o której mówi Schoening! Będę, licząc profesora Schoeninga i biskupa Isleifa, trzecim uczonym, który był tyle szczęśliwym, że ją mógł obejrzeć. To jednak szkoda, że tylko przy świetle księżyca.
Zbliżając się do słynnej skały, Spiagudry wydał okrzyk żalu i strachu zarazem. Ordener, zdziwiony, zapytał go z ciekawością, jaki był powód jego nowego wzruszenia, ale dozorca-archeolog przez pewien czas nie mógł przemówić.
— Myślałeś przecie — mówił Ordener — że kamień ten tamuje drogę; powinieneś się więc cieszyć, że teraz jest wolną.
— A to właśnie do rozpaczy mnie przyprowadza! — rzekł Benignus żałośnym głosem.
— Jak to?
— Czy pan nie widzisz — odrzekł dozorca — że piramida ta poruszoną została; że podstawa, wznosząca się dotychczas na ścieżce, teraz jest na wierzchu, a skała leży na ziemi właśnie tą stroną, na której Schoening odkrył ślady pierwotnego pisma runicznego?... Jakżem nieszczęśliwy!
— Zapewne, to wielkie nieszczęście — rzekł młody człowiek.
— Lecz dodaj pan do tego — podchwycił żywo Spiagudry — że przewrócenie tej skały świadczy o obecności jakiejś ludzkiej istoty. Jeśli więc tego nie uczynił dyabeł, to w całej Norwegii jeden jest tylko człowiek, którego ramię mogłoby...
— Widzę, kochany przewodniku, że cię znowu przyjmuję twój strach paniczy. Któż wie jednak, czy ten kamień nie leży tak od wieków?
— Jest temu, w samej rzeczy, sto pięćdziesiąt lat, jak go opisał ostatni jego badacz. Zdaje mi się jednak, że został świeżo przewrócony: miejsce, które zajmował, jest jeszcze wilgotne. Patrz pan...
Ordener, któremu pilno było dojść do zwalisk, odciągnął swego przewodnika od osobliwej piramidy i zdołał rozsądnemi słowy rozproszyć nową bojażń, jaką przejęło uczonego starca zagadkowe przewrócenie skały.
— Słuchaj, starcze — rzekł — będziesz mógł zamieszkać nad brzegiem tego jeziora i oddać się swym naukowym badaniom, jak tylko otrzymasz tysiąc talarów królewskich, które ci przyniesie głowa Hana.
— Macie słuszność, szlachetny panie: ale nie mów pan z takiem lekceważeniem o zwycięztwie nader jeszcze wątpliwem. Muszę panu dać pewną radę, żebyś łatwiej pokonał tego potwora...
Ordener zbliżył się do Spiagudrego.
— Radę? Jaką?
— Rozbójnik ten — mówił dozorca umarłych z cicha i rzucając dokoła siebie niespokojne spojrzenia — nosi u swego pasa czaszkę, z której pije zazwyczaj. Jest to czaszka jego syna, za sprofanowanie zwłok którego jestem niesłusznie ścigany...
— Mów głośniej i nie lękaj się niczego, bo cię zaledwie słyszę. Ta więc czaszka?
— Otóż — rzekł Spiagudry, nachylając się do ucha młodego człowieka — staraj się pan porwać mu tę czaszkę. Przywiązuje on do niej jakieś znaczenie zabobonne. Jak tylko czaszka jego syna dostanie się w pańskie ręce, wtedy będziesz mógł z nim zrobić, co ci się podoba.
— To bardzo dobrze mój zuchu; ale jakże dostać tę czaszkę?
— Przed podstęp, panie, podczas snu tego potwora, może...
Ordener przerwał mu.
— Dosyć — rzekł. — Twoja dobra rada nie może mi być użyteczną, nie powinienem wiedzieć, kiedy śpi mój nieprzyjaciel. Do walki znam tylko mój miecz.
— Panie, panie, nie jest przecie dowiedzione, że archanioł Michał nie użył podstępu, aby pokonać szatana...
Tutaj Spiagudry zatrzymał się nagle i wyciągnąwszy przed siebie obie ręce — zawołał głosem prawie zagasłym:
— O nieba! cóż ja to widzę? Patrz pan, mały człowiek idzie po tej samej ścieżce przed nami...
— Na honor — rzekł Ordener podnosząc oczy — nic nie widzę.
— Jak to, nic, panie? Zresztą być może, ścieżka bowiem skręca, a on znikł po za tą skałą. Nie chodźmy dalej, panie, zaklinam cię.
— Ależ, mój kochany, jeśli ten urojony człowiek znikł tak prędko, to widać, że niema zamiaru na nas czekać; jeśli więc ucieka, to po cóż my uciekać mamy?
— Niechaj Opatrzność czuwa nad nami! — rzekł Spiagudry, który we wszystkich niebezpieczeństwach nie zapominał używać tego ulubionego dlań wykrzyknika.
— Przeloty cień przestraszonego puszczyka musiałeś wziąć za człowieka — dodał Ordener.
— Zdaje mi się jednak, żem widział małego człowieka; chociaż, co prawda, światło księżyca jest niekiedy powodem dziwacznych złudzeń. Właśnie wskutek tego światła, Baldan, pan na Merneugh, wziął białą firankę łóżka za cień swej matki, co było przyczyną, że nazajutrz wyjawił swoje matkobójstwo przed sędziami w Chrystyanii, którzy skazali już niewinnego pazia nieboszczki. Możnaby więc powiedzieć, że światło księżyca ocaliło życie temu paziowi.
Nikt nie umiał łatwiej od Spiagudrego zapominać o teraźniejszości dla przeszłości. Wszelkie wspomnienie, nasunięte mu przez jego niezwykłą pamięć, zagłuszało wszelkie wrażenia obecnej chwili. W ten też sposób historya Baldana uspokoiła jego bojaźń. Mówił przeto dalej pewnym głosem:
— Być może, że światło księżyca mnie również omyliło.
Tymczasem dochodzili do Szyi Sępa i ujrzeli nareszcie szczyty ruin, które skały zakrywały przed nimi dopóki wstępowali na górę.
Niechaj to czytelnika wcale nie zadziwia, że tak często napotykamy zwaliska na szczytach gór Norwegii. Kto tylko zwiedzał góry w Europie, ten zauważył niewątpliwie resztki fortec i zamków, zawieszonych na wierzchołkach najwyższych szczytów, jakby starożytne gniazda sępów albo orłów. W Norwegii nadewszystko, w wieku, do któregośmy się cofnęli, tego rodzaju napowietrzne budowle zadziwiały tak swoją różnorodnością, jak i licznością. Były to albo zburzone mury fortec, opasujące skałę; albo wysmukłe i spiczaste wieżyce» wznoszące się na szczycie góry, jak korona; albo nareszcie na wierzchołku góry olbrzymie wieże, otaczające zamek i wyglądające z daleka, jak starożytna tyara. Obok lekkich arkad gotyckich katolickiego klasztoru, można było widzieć ciężkie egipskie filary druickiej świątyni; obok cytadeli, z kwadratowemi wieżycami, jakiego pogańskiego wodza, fortecę z blankami chrześcijańskiego magnata; obok warownego zamku, przez czas zamienionego w gruzy, klasztor zniszczony przez wojnę. Ze wszystkich tych gmachów, będących mieszaniną dziwacznej i nieznanej teraz architektury, wznoszących się śmiało w miejscach napozór niedostępnych, pozostawały tylko szczątki, aby świadczyć niejako o potędze człowieka i jego nicości zarazem. Być może, że w murach tych działy się kiedyś rzeczy godniejsze opowiadania, niż wszystko, co opowiadają na ziemi; ale wypadki przemijają, oczy, co na nie patrzały, zamykają się, podania zacierają się z latami i gasną nareszcie, jak rozrzucone ognisko, — a wobec tego, któż zdoła zbadać tajemnicę wieków?
Zamek Vermunda-Banity, dokąd przybyli nasi podróżni, był jednem z miejsc, do których przesądy przywiązywały mnóstwo zadziwiających historyj i cudownych wydarzeń. Z jego murów z krzemieni i wapna, które stały się twardsze od granitu, można było poznać z łatwością, że zbudowany był w piątym albo szóstym wieku. Z pięciu wież, jedna tylko stała w całej swej wysokości; cztery inne, mniej więcej rozwalone, gruzami swemi pokrywając wierzchołek skały, łączyły się ze sobą szeregiem zwalisk, wskazującym dawne granice dziedziców w murach zamku. Przystęp do tego opasania utrudniały gruzy, odłamy skał i krzewy rozliczne, które wspinając się z jednej na drugą ruinę» gałęziami swemi wznosiły się po nad mury, skąd znowu zwieszały aż do przepaści swe giętkie i długie ramiona. Na tych właśnie gałęziach siadały często, jak mówiono, przy świetle księżyca nieszczęsne dusze ludzi, którzy własnowolnie utopili się w Sparbo; albo też do nich dyabeł jeziora przyczepiał chmurę, na której miał odjechać o wschodzie słońca. Strasznych tajemnic tych bywali nieraz świadkami odważni rybacy, kiedy korzystając ze snu psów morskich[4], ośmielali się w nocy dopływać aż do skały Oelmoe, która wśród ciemności wznosiła się łukiem po nad ich głowami, jak oderwana arkada olbrzymiego mostu.
Podróżni nasi przeszli nie bez trudności mur zamkowy przez wyłom, ponieważ dawna brama zawalona była gruzami. Jedyna wieża, która, jak powiedzieliśmy, stała jeszcze, znajdowała się na samym krańcu skały. Z jej to wierzchołka — mówił Spiagudry do Ordenera — można było widzieć latarnię munckholmskiego zamku. Skierowali się więc w tę stronę, aczkolwiek zupełnie się ściemniło. Księżyc skrył się za wielką czarną chmurę. Mieli przejść przez nowy wyłom w murze, aby się dostać na drugi dziedziniec zamku, gdy Spiagudry zatrzymał się nagle i chwycił za ramię Ordenera ręką, która drżała tak silnie, że młody człowiek aż się zachwiał.
— Cóż to? — zapytał.
Benignus, nie odpowiadając, silniej jeszcze ścisnął jego ramię, jakby nakazując milczenie.
— Ależ... — odezwał się Ordener.
Nowe ściśnięcie, któremu towarzyszyło nawpół stłumione syknięcie, znagliło go do wyczekania, aż przejdzie ten nowy przystęp bojaźni. Nakoniec Spiagudry odezwał się z cicha.
— No i cóż pan mówisz na to?
— Na co? — zapytał Ordener.
— Tak, panie — mówił dozorca umarłych tym samym tonem — zapewne pan teraz żałujesz, żeśmy tutaj przyszli.
— Wcale nie, mój dzielny przewodniku, spodziewam się nawet, że jeszcze wyżej pójdziemy. Dlaczego miałbym żałować?
— Jakto! Więc pan nie widziałeś?
— Nie rozumiem cię...
— Pan nie widziałeś? — powtórzył zacny uczony z oznakami wzrastającej obawy.
— Doprawdy, że nie! — odparł Ordener zniecierpliwiony — nic nie widziałem i nie słyszałem oprócz twoich zębów, które ze strachu tak gwałtownie o siebie uderzają.
— Po za tym murem, w cieniu... nie widziałeś pan tych dwojga oczu, błyszczących jak komety i na nas skierowanych?
— Na honor, nie.
— Nie widziałeś pan, jak się błąkały, zjawiały wyżej, niżej i nareszcie znikły w zwaliskach?
— Zupełnie nie wiem, o czem chcesz mówić; zresztą mniejsza o to.
— Panie Ordener, czy nie wiesz, że w całej Norwegii jeden tylko jest człowiek, którego oczy tak błyszczą w ciemnościach?
— A cóż mnie to obchodzić może? Lecz któż jest ten człowiek z kociemi oczami? Czy to Han, twój straszliwy Han? Tem lepiej, jeśli jest tutaj, oszczędzi nam bowiem drogi do Walderhoga.
To „tem lepiej“ zupełnie nie przypadło do gustu Spiagudremu, który swoją myśl tajemną wyjawił mimowolnym wykrzykiem.
— Ach! panie, obiecałeś przecie zostawić mnie we wsi Surb, o milę od miejsca walki.
Dobry i szlachetny Ordener zrozumiał to i uśmiechnął się.
— Masz słuszność, starcze; byłoby niesprawiedliwością z mej strony, gdybym narażał cię na niebezpieczeństwo. Zdaje ci się, że wszędzie widzisz tego Hana z Islandyi. A czy w tych zwaliskach snie może się ukrywać jaki kot dziki, którego oczy błyszczą tak, jak i Hana?
Piąty już raz Spiagudry zdołał się uspokoić, czy to wskutek tego, że wyjaśnienie Ordenera zdawało mu się naturalnem, czy też, że spokój młodego towarzysza i jemu się udzielał.
— Bez pana jużbym dziesięć razy był umarł, wdrapując się na te skały. Chociaż znowu, gdyby nie pan, nawetbym o nich nie pomyślał.
Księżyc wypłynął z po za chmury, mogli więc widzieć wejście do najwyższej wieży, u stóp której właśnie się znajdowali. Weszli przeto do niej, usuwając gęste sploty bluszczu, z którego, jak deszcz, posypały się jaszczurki i opuszczone gniazda nocnych ptaków. Dozorca umarłych, wziąwszy dwa krzemienie i uderzając jeden o drugi, rzucił kilka iskier na gromadkę suchych liści i gałęzi, zebranych przez Ordenera. Wkrótce rozniecili ogień, który rozpraszając ciemności, pozwolił im rozpatrzeć wnętrze wieżycy.
Pozostały z niej tylko grube mury, pokryte bluszczem i mchami. Sufity jej czterech piątr zapadały się stopniowo na dół, tworząc stos gruzów. Schody wązkie i bez poręczy, bez stopni w wielu miejscach, szły wężem, przyczepione do zewnętrznej strony muru i kończyły się u szczytu. Na pierwsze błyski ognia, chmary puszczyków i orłów zerwały się ciężko z żałośnym krzykiem, a wielkie nietoperze przelatywały, co chwila dotykając płomieni swemi popielatemi skrzyłam!.
— Gospodarze tych ruin niezbyt nas wesoło przyjmują — zauważył Ordener — nie przestrasza cię to znowu?
— Ja, panie — odparł Spiagudry, siadajac przy ognisku — ja miałbym się obawiać sów, albo nietoperzy? Żyłem z trupami, a nie bałem się wampirów. Lękam się tylko żyjących. Nie mam odwagi, przyznaję, ale za to wcale nie jestem zabobonnym. Wiesz pan co: śmiejmy się z tych pań czarnoskrzydłych i dzikich ich wrzasków, a pomyślmy lepiej o wieczerzy.
Ordener marzył tylko o Munckholmie.
— Mam trochę zapasów — mówił Spiagudry, wydobywając z pod płaszczu zawiniątko — jeśli jednak masz pan taki, jak ja, apetyt, to ten chleb i ser znikną niezadługo. Widzę, że musimy zostać daleko od prawa króla francuskiego Filipa Pięknego: Nemo audeat comedere praeter duo fercula cum patagio. Na szczycie tej wieży muszą być gniazda mew albo bażantów; ale jakże tam dojść po chwiejących się schodach, po którychby tylko Sylfy chodzić mogły?
— Zdołają jednak i mnie utrzymać — rzekł Ordener — chcę bowiem dostać się na szczyt tej wieży.
— Jakto! panie, dla gniazda mew?... O! nie bądźże pan tak nieroztropnym! Nie wypada narażać życia, aby mieć lepszą wieczerzę. Zastanów się pan przytem, że możesz się pomylić i wziąć gniazda orłów za gniazda mew...
— Wcale mi o twoje gniazda nie chodzi. Czy nie mówiłeś mi, że z wierzchołka tej wieży widać zamek munckholmski?
— To prawda, panie, na południe. Widzę teraz, że pragnienie oznaczenia tego ważnego punktu dla nauki geografii było powodem naszej nużącej podróży do zamku Vermunda. Chciej się jednak zastanowić, szlachetny panie Ordenerze, że może być niekiedy obowiązkiem gorliwego uczonego narażać się na trudy, ale nigdy na niebezpieczeństwo. Błagam więc, nie chodź po tych rozwalonych schodach, na których kruk bałby się zawiesić.
Benignus wcale nie miał ochoty pozostać na dole wieży. W chwili, kiedy powstawał, aby ująć za rękę Ordenera. zawiniątko, leżące na jego kolanach, upadło na kamienie, wydając głośny dźwięk.
— Cóż to tak dzwoni w tem zawiniątku? — zapytał Ordener.
Tak drażliwe zapytanie odebrało Spiagudremu chęć dalszego zatrzymywania młodego towarzysza.
— Ha! — rzekł, nie odpowiadając na to pytanie — skoro pomimo moich próśb, upierasz się pan koniecznie, aby wejść na tę wieżę, to strzeż się przynajmniej mnóstwa dziur na schodach.
— Ale co masz takiego w twojem zawiniątku — nie ustępował Ordener — co wydaje dźwięk metaliczny?
Niedyskretne to natręctwo wielce nie podobało się staremu dozorcy umarłych, który pytającego przeklinał w duszy.
— Szlachetny panie — odrzekł — jak pan możesz zajmować się nędznym półmiskiem z metalowemi brzegami, który zadźwięczał, uderzając o kamienie? Ponieważ zaś nie mogę pana zmiękczyć — pospieszył zaraz dodać — to przynajmniej powracaj pan spiesznie, a idąc, trzymaj się bluszczów, pokrywających ściany. Latarnię Munckholmu zobaczysz pan między dwoma Stołkami Friggi, na południe.
Spiagudry nie mógłby był nic zręczniejszego wynaleźć, aby wszelką inną myśl wyrugować z głowy młodego człowieka.
Ordener, zrzuciwszy płaszcz, poskoczył na schody, a dozorca umarłych prowadził za nim oczami, dopóki nie ujrzał go przesuwającego się, jak cień, u szczytu muru, słabo oświeconego przez niepewne błyski gniska i blade promienie księżyca. Wówczas siadając i podnosząc swoje zawinięcie, mruknął do siebie:
— Kochany Benignusie Spiagudry, kiedy oczy tego młodego ostrowidza nie patrzą na ciebie i dopóki sam jesteś, rozbij spiesznie fatalną szkatułkę, która nie pozwala ci wejść w posiadanie, oculi et manu, skarbu, jaki bez wątpienia w sobie zawiera. Po wydobyciu z tego więzienia, będzie i lżejszy, i łatwiejszy do ukrycia.
Uzbroiwszy się w wielki kamień, brał się już do rozbicia wierzchu szkatułki, kiedy promień światła, padając na żelazną pieczęć, która ją zamykała, wstrzymał nagle jego zamiar.
— Na Świętego Willebroda Numizmatyka! nie mylę się — zawołał obcierając żywo wierzch szkatułki — to herb Griffenfeldów. Byłbym popełnił ogromne głupstwo, rozbijając tę pieczęć. To może jedyny model tego sławnego herbu, zgruchotanego w r. 1676 ręką kata. Do dyabła! nie dotykajmy się tego wierzchu. Jakąkolwiek miałyby wartość przedmioty, mieszczące się w tej szkatułce, chyba, że to są monety z Palmiry, albo medale kartagińskie, o czem wątpię, to zawsze będą mniej od niej warte. Jestem więc jedynym posiadaczem zniesionego obecnie herbu Griffenfeldów. Ukryjmy starannie ten skarb. Znajdę zapewne sposób, aby otworzyć tę szkatułkę, nie dopuszczając się wandalizmu. Herb Griffenfeldów! O tak! oto dłoń sprawiedliwości na czerwonem polu... Co za szczęście!
Po kaźdem nowem heraldycznem odkryciu, jakie czynił wycierając rdzę ze starej pieczęci, wydawał okrzyk radości lub ździwienia.
— Zdołam przecie otworzyć zamek, nie nadwyrężając pieczęci. Muszą to być skarby byłego kanclerza. Gdyby ktoś, ułakomiszy się na cztery talary syndyka, poznał mnie i zatrzymał, wtedy nietrudno mi będzie wykupić się. Tak zaiste, ta błogosławiona szkatułka musi mnie ocalić...
Mówiąc to, mimowoli zwrócił oczy przed siebie i nagle na jego pociesznej twarzy wyraz radości zamienił się w mgnieniu oka w trwożliwe osłupienie. Wszystkie jego członki zadrżały, czoło okryło się zmarszczkami, usta rozwarły się szeroko, a głos zagasł w gardle, jak zdmuchnięte światło.
Naprzeciw niego, z drugiej strony ogniska, stał człowiek nizkiego wzrostu, z założonemi na piersiach rękoma. Z okrywających go skór skrwawionych, z kamiennej siekiery, rudej brody i z dzikiego spojrzenia, nieszczęśliwy dozorca umarłych poznał odrazu swego straszliwego gościa w drontheimskim Spladgeście.
— To ja! — rzekł ów mały człowiek z okropnem spojrzeniem ironicznie. — Ta szkatułka ocali cię? Spiagudry! czy to tędy droga do Thoctree?
Nieszczęśliwy uczony zdołał zaledwie wyjąkać słów kilka:
— Thoctree!... panie... panie mój... szedłem tam...
— Szedłeś do Walderhoga — przerwał nieznajomy głosem do grzmotu podobnym.
Przestraszony Benignus zebrał wszystkie siły, ażeby głową dać znak przeczący.
— Sprowadziłeś na mnie nieprzyjaciela, — dziękuję ci! Będzie jednym mniej żyjącym. Nie lękaj się, wierny przewodniku, pójdzie on za tobą.
Zgnębiony Spiagudry chciał krzyknąć, ale zdołał zaledwie wydać jęk słaby i niepewny.
— Dlaczego się mnie boisz? Szukałeś mnie przecie. Nie krzycz, albo zginiesz natychmiast.
Mały człowiek wstrząsnął swą kamienną siekierą po nad głową dozorcy umarłych, poczem mówił dalej głosem, który wychodził z jego piersi, jak łoskot potoku wychodzi z jaskini:
— Zdradziłeś mnie? No, przyznaj — zdradziłeś mnie?
— O nie! wasza łasko, nie ekscelencyo... — rzekł wreszcie Benignus, wymawiając z trudnością te błagalne słowa.
Nieznajomy wydał głuchy ryk.
— Chciałbyś mnie znowu oszukać? Już ci się to nie uda. Słuchaj, byłem na dachu Spladgestu, kiedyś zawierał umowę z tym szaleńcem; mój to głos słyszałeś dwukrotnie. Mnie również słyszałeś na drodze w czasie burzy, ja to byłem w wieży Vygla i ja powiedziałem ci: do widzenia!...
Przejęty strachem, Spiagudry rzucał dookoła błędne spojrzenia, jakby chciał wołać pomocy. Mały zaś człowiek mówił dalej:
— Nie chciałem, żeby mi się wymknęli ścigający cię żołnierze. Byli oni z munckholmskiego pułku. O ciebie byłem spokojny. Spiagudry, mnie to widziałeś we wsi Oelmoe w kapeluszu górniczym; idąc do tych zwalisk, moje słyszałeś kroki i głos, i moje ujrzałeś oczy... Spiagudry — to ja!
Spiagudry aż nadto był tego pewny; rzucił się przeto do nóg straszliwego sędziego, wołając głosem rozdzierającym i stłumionym:
— Łaski!...
Mały człowiek patrzał nań wzrokiem krwawym i bardziej palącym, niż płomień ogniska.
— Proś tej szkatuły o ocalenie, którego się od niej spodziewasz — rzekł szyderczo.
— Łaski, panie!... Łaski! — powtórzył Spiagudry tracąc niemal przytomność.
— Kazałem ci być wiernym i milczeć — nie umiałeś być wiernym; na przyszłość ręczę, że milczeć będziesz.
Dozorca umarłych, odgadując myśl, zawartą w tych strasznych słowach, jęknął boleśnie.
— Nie obawiaj się — dodał mały człowiek — nie rozłączę cię z twoim skarbem.
Po tych słowach, odwinąwszy swój pas skórzany, przeciągnął go przez ucho szkatułki i zawiesił ją na szyi Spiagudrego, który ugiął się pod jej ciężarem:
— No dalej — mówił — któremu z szatanów chcesz powierzyć duszę swoją? Wzywaj go spiesznie, ażeby go inny szatan nie uprzedził.
Nieszczęśliwy starzec, nie będąc w stanie wymówić słowa, padł na kolana, z oznakami błagania i przestrachu.
— Nie, nie — rzekł mały człowiek — niema dla ciebie przebaczenia. Ale posłuchaj mnie, wierny Spiagudry, nie martw się tem, że swego młodego towarzysza zostawisz bez przewodnika. Przyrzekam ci, że i on pójdzie tam, gdzie ty teraz idziesz. Chodź za mną: ty mu tylko drogę wskażesz. No, dalej!
I porwawszy nieszczęśliwego w swe żelazne ramiona, wyniósł go z wieży podobny do tygrysa, unoszącego długiego węża, a w chwilę potem, rozległ się w zwaliskach przerażający krzyk, z którym złączył się odgłos straszliwego śmiechu.


IX
Tak, załzawionemu oku wiernego kochanka można pokazać oddalony przedmiot jego uwielbienia. Ale niestety! któż zdoła powrócić chwile oczekiwania... pożegnania... myśli i czarowne marzenia kochających się istot?
Maturin „Bertram“

Ordener, dwadzieścia razy blizki upadku w przepaść przy swem niebezpiecznem wdrapywaniu się, dotarł nareszcie do wierzchołka grubego i kolistego muru wieży. Po jego niespodziewanem przybyciu, stuletnie czarne puszczyki, zaniepokojone w swych zwaliskach, zrywały się ukośnym lotem, spoglądając na niego złowrogo, a ruchome kamienie, strącone jego nogą, staczały się na dół, uderzając po sterczących skałach z głuchym i rozlegającym się daleko łoskotem.
W innym czasie, Ordener rozglądałby się długo w ziejącej pod jego stopami, głębokiej przepaści, straszniejszej jeszcze wśród ciemności nocy. Jego oko, badając na horyzoncie olbrzymie cienie, których słabe zarysy lekko srebrzyło posępne światło księżyca, z trudnością mogłoby rozróżnić wyziewy mgliste od skał, i góry od chmur; jego wyobraźnia ożywiłaby zapewne te olbrzymie kształty i wszystkie fantastyczne złudzenia, które światło księżyca rysuje na górach i mgłach; słuchałby dalekich jęków jeziora i lasów, zmieszanych z ostrym świstem wiatru, poruszającego uschłe trawy w szparach kamieni; jego duch obdarzyłby mową te wszystkie głosy tajemnicze, które natura wydaje podczas snu człowieka i nocnej ciszy. Ale teraz inne zajmowały go myśli. Gdy stanął na szczycie wieży i gdy jego oczy zwróciły się na południe, niewypowiedziana radość przeniosła go po za góry, do światełka, błyszczącego w oddali, jak czerwona gwiazda. Była to latarnia munckholmskiego zamku.
Niepojmujący szczęścia, jakiego doznawał młodzieniec, niezdolni są też odczuwać prawdziwych rozkoszy życia. Jego serce wezbrało uniesieniem, a piersi oddychały zaledwie. Nieruchomy, z wytężonem okiem, wpatrywał się w gwiazdę pociechy i nadziei. Zdawało mu się, że ten promień światła, dążący wśród nocy z miejsca w którem się znajdowało całe jego szczęście, przynosił mu cząstkę jego ukochanej Etheli.
Bo nie wątpmy, że przez czas i odległość, dusze tajemniczo ze sobą rozmawiają. Napróżno świat materyalny stawia granice między dwiema kochającemi się istotami; zamieszkując krainy idealne, zjawiają się one obok siebie duchowo i łączą w śmierci. Cóż bowiem może znaczyć rozłączenie, odległość fizyczna, dla dwojga serc nierozerwalnie związanych jedną myślą i wspólnem pragnieniem? Prawdziwa miłość może cierpieć, ale nie umiera.
Któż przynajmniej sto razy podczas ciemnych nocy nie stawał pod okienkiem nawpół oświetlonem? Kto nie przechodził pod drzwiami, nie błądził z rozkoszą około domu? Kto nie zwrócił się nagle ze swej drogi, aby podążyć wieczorem, po zakrętach pustej uliczki, za powiewającą suknią, za białym woalem, który się zjawił niespodzianie w ciemnościach? Kto nie doznał tych wzruszeń, — ten śmiało powiedzieć może, że nigdy nie kochał.
Patrząc na odległą latarnię Munckholmu, Ordener pogrążył się w zamyśleniu. Po pierwszej radości, nastąpiło zadowolenie smutne i ironiczne; tysiące różnorodnych uczuć cisnęło się do jego wzburzonej duszy.
— Tak jest — mówił do siebie — człowiek długo i z trudnością wdzierać się musi na górę, aby ujrzeć punkcik szczęścia w niezmierzonej nocy. Ona jest tam!... śpi, marzy, a może o mnie myśli... Ale któż jej powie, że jej Ordener, samotny i smutny, stoi teraz w ciemnościach po nad przepaścią?... Ordener, który od niej ma tylko na swojem łonie promień jej włosów i niepewne światełko na horyzoncie!
Później, rzucając okiem na czerwonawe promienie ogniska, płonącego w wieży, które wydobywały się na zewnątrz przez szczeliny muru, wyszeptał:
— A może ona z okna swego więzienia rzuca obojętne spojrzenie na dalekie światełko tego ogniska...
W tej chwili, jakby pod nim, na brzegu przepaści, rozległ się krzyk i wybuch śmiechu: odwrócił się więc nagle i wnętrze wieży ujrzał pustem zupełnie. Wówczas, niespokojny o starca, spiesznie zaczął schodzić, ale zaledwie kilka przeszedł schodów, kiedy nagle doszedł aż do niego głuchy łoskot, podobny do odgłosu, jaki wydaje ciężkie ciało, wpadając do głębokiej wody.


X
Hrabia don Sancho Diaz, pan na Saldana, wylewał gorzkie łzy w swojem więzieniu.

Pełen rozpaczy, wynurzał w samotności swoje skargi na króla Alfonsa.

— O smutne chwile, w których moje białe włosy przywodzą mi na myśl, ile już lat spędziłem w tem straszliwem więzieniu!
Romans hiszpański.
Gniew nieprzyjaciela czyni mnie śmiałym i niezachwianym; ale wymówki przyjaciela napełniają mi bojaźnią.
Abutthayyb, poeta arabski

Słońce zachodziło, jego ostre promienie rysowały na wełnianej szacie Schnmackera i żałobnej sukni Etheli czarny cień kraty więziennego okna.
Siedzieli oni oboje przy wysokiej arkadzie okna, starzec w wielkim fotelu gotyckim, dziewica na taborecie, u jego nóg. Więzień zdawał się być pogrążony w swojem melancholijnem, zwykłem marzeniu. Jego czoło, łyse i zmarszczkami pokryte, oparte było na dłoniach, z całej twarzy można było widzieć tylko siwą brodę, spadającą w nieładzie na jego piersi.
— Mój ojcze — rzekła Ethel, starając się go rozerwać — panie mój i ojcze, dzisiejszej nocy miałam sen szczęśliwej przyszłości... Patrz, podnieś swe oczy, szlachetny ojcze, spojrzyj na to piękne niebo.
— Widzę niebo — odpowiedział starzec — tylko przez kraty mego więzienia, jak na twą przyszłość, Ethelo, patrzę przez zasłonę własnych mych nieszczęść.
Po tych słowach, głowa jego, podniesiona przez chwilę, opadła znów na dłonie i oboje zamilkli.
— Mój ojcze i panie — odezwała się po chwili dziewica nieśmiałym głosem — czy myślisz o Ordenerze?
— O Ordenerze? — powtórzył starzec, jakby starając się przypomnieć sobie, o kim ona mówi. — Ach! wiem o co zapytujesz. Więc?
— Czy sądzisz, mój ojcze, że on prędko powróci? Tak dawno pojechał. Dziś już czwarty dzień.
Starzec smutno pokiwał głową.
— Zdaje mi się, że kiedy będziemy liczyli czwarty rok po jego odjeździe, to równie jak i dzisiaj, będziemy blizko jego powrotu.
— O mój Boże! czyż sądzisz, ojcze, że on nigdy nie powróci?
Schumacker nie odpowiedział. Młoda dziewica powtórzyła swe zapytanie głosem błagalnym i drżącym.
— Czy nie przyrzekł, że powróci? — rzekł nagle więzień.
— O tak, panie — odparła spiesznie Ethela.
— A więc, jakże możemy liczyć na jego powrót? Czy on nie jest człowiekiem? Wierzę, że sęp może powrócić do trupa, ale nie wierzę w powrót wiosny w kończącym się roku.
Ethel, widząc swego ojca wpadającego w melancholię, uspokoiła się nieco; w jej dziecięcem i dziewiczem sercu odzywał się głos zwycięsko zbijający smutną filozofię starca.
— Mój ojcze — rzekła upewniająco — Ordener powróci; on nie taki, jak inni ludzie.
— Skądże to wiesz, moja córko?
— Ty sam wiesz o tem, ojcze mój i panie.
— Nic o tem nie wiem — rzekł starzec. — Słyszałem od niego słowa człowieka, które mi zapowiadały czyny wielkie i zbożne.
Później dodał z gorzkim uśmiechem:
— Zastanawiałem się nad niemi i znalazłem, że jego słowa były za piękne, aby w nie wierzyć można.
— A ja, panie, wierzyłam w nie właśnie dlatego, że były tak piękne.
— O! moje dziecię, gdybyś była tem, czem być powinnaś, to jest hrabianką Tonsberg i księżniczką Wollin, otoczoną przez cały dwór układnych zdrajców i interesownych wielbicieli, wtedy twa łatwowierność bardzoby dla ciebie była niebezpieczną.
— Ojcze mój, to nie łatwowierność, ale zaufanie.
— Łatwo z tego odgadnąć, Ethelo, że część francuskiej krwi płynie w twoich żyłach.
Myśl ta niepostrzeżenie wprowadziła starca na drogę wspomnień, mówił przeto dalej z pewną przyjemnością:
— Ci, co zepchnęli twego ojca z najwyższych dostojeństw w nędzę poniżenia, muszą jednak przyznać, że jesteś córką Karoliny, księżniczki Tarentu, i że jedna z twoich prababek, których nosisz imię, Adela czyli Edela, była hrabiną Flandryi.
Ethel myślała o czem innem.
— Mój ojcze — rzekła — źle sądzisz szlachetnego Ordenera.
— Szlachetnego, moja córko? A jaką myśl nadajesz tym słowom? Ongi nadawałem szlachectwo ludziom, którzy wcale nie byli szlachetni.
— Nie mówię tego, aby on był szlachetny tem szlachectwem, jakie się nadaje.
— Wiedziałażbyś, że pochodzi od jarla albo hersy?[5].
— Równie o tem nie wiem, jak i ty, mój ojcze. I może być bardzo — mówiła dalej spuszczając oczy — że jest synem chłopa albo wazala. Malują przecie korony na aksamicie stopni powozu. Chcę tylko powiedzieć, że on jest sercem szlachetny.
Ze wszystkich ludzi, jakich Ethel widziała, Ordener był tym właśnie, którego znała najwięcej i najmniej zarazem. Stanął on na drodze jej życia, jak aniołołowie, odwiedzający pierwszych ziemi mieszkańców, otoczeni światłością i tajemnicą. Sama ich obecność mówiła, czem oni są, uwielbiano ich przeto. Ordener pozwolił Etheli widzieć to, co ludzie najbardziej ukrywają, to jest swoje serce; zamilczał o tem, z czego się chlubią chętnie — o swem pochodzeniu i rodzinie. Spojrzenie Ordenera dostatecznem było dla Etheli i dlatego wierzyła jego słowom. Kochała go, oddała mu swoje życie, znała całą jego duszę, a nie znała jego nazwiska.
— Szlachetny sercem! — powtórzył starzec. — Szlachetność ta wyższą jest od szlachectwa, przez królów nadawanego: daje ją Bóg. Ale w tem mniej od nich jest rozrzutny...
Tutaj więzień spojrzał na zgruchotany herb swój, dodając z boleścią:
— I nigdy jej nie odbiera.
— Tak więc, mój ojcze — rzekła młoda dziewica — kto zachował pierwszą, łatwo się może pocieszyć, choć drugie utracił.
Słowa te przejęły starca dreszczem i wróciły mu całą jego odwagę. Rzekł przeto pewnym głosem:
— Masz słuszność, moje dziecię. Ale o tem nie wiesz, że niełaska, uznana przez świat za niesprawiedliwą, znajduje niekiedy usprawiedliwienie w naszem sumieniu. Taka już jest ludzka natura: jak tylko jesteśmy nieszczęśliwi, wtedy w nas samych odzywa się głos, wyrzucający nasze błędy i uchybienia; głos, który milczał w czasach pomyślności.
— Nie mów tak, dostojny ojcze — rzekła Ethel głęboko wzruszona, gdyż po drżącym głosie starca poznała, że mimowolnie ujawniła tajemnicę jednej z jego boleści.
Spojrzała potem na niego, a całując jego rękę zimną i pomarszczoną mówiła słodko:
— Zbyt surowo, ojcze, sądzisz dwóch szlachetnych ludzi: siebie i Ordenera.
— Ty zaś wyrokujesz zbyt lekkomyślnie Ethelo! Możnaby mniemać, iż nie wiesz, co to jest życie.
— Czy źle uczyniłam, oddając sprawiedliwość szlachetnemu Ordenerowi?
Schumacker zmarszczył brwi z niezadowoleniem.
— Nie mogę cię pochwalić, moja córko, że wciąż głosisz swoje uwielbienie dla nieznajomego, którego już bezwątpienia nigdy nie zobaczysz!
— Och! — rzekła młoda dziewica, na którą te zimne słowa spadały jak ciężkie brzemię — nie mów tak, mój ojcze. Zobaczymy go jeszcze. Czy nie dla nas udał się w tę podróż? Czy nie dla nas naraża się na niebezpieczeństwa?
— Wyznaję, że z początku, równie jak i ty, uwierzyłem w jego obietnicę. Ale nie — on nigdzie nie pójdzie, a zatem i do nas nie powróci.
— Pójdzie, ojcze, pójdzie.
Młoda dziewica wymówiła to z pewną urazą. Zwątpienie o uczciwości i dobrej woli Ordenera dotknęło ją.
Więzień jednak wciąż trwał w sceptycznem usposobieniu.
— Chociażby nawet pokonał owego rozbójnika — zaprzeczył z uporem — i nie cofnął się przed żadnem niebezpieczeństwem, to jestem przekonany, że nie wróci.
Biedna Ethel! Jakże ciężko jedno słowo, wypowiedziane nieopatrznie, dotknąć może serce niespokojne i obawy pełne. Pochyliła głowę, ażeby ukryć przed zimnem spojrzeniem ojca twarz swą bladą i łzy z oczu płynące.
— Mój ojcze — szepnęła — w chwili, kiedy tak o nim sądzisz, ten szlachetny człowiek może umiera dla ciebie.
Stary minister wstrząsnął głową na znak powątpiewania.
— Ani w to wierzę, ani tego pragnę. Zresztą, czy wątpliwość moją można nazwać występkiem? Okazałbym się tylko względem tego młodzieńca tak niewdzięcznym, jak tylu innych niewdzięcznymi okazało się względem mnie.
Głębokie westchnienie zastąpiło odpowiedź Etheli; Schumacker zaś, nachyliwszy się nad swojem biurkiem, przerzucał z roztargnieniem karty Życiorysów sławnych ludzi Plutarcha. Była ta księga zniszczona częstem użyciem, a jej marginesy zapełniały liczne uwagi więźnia.
W chwilę potem dał się słyszeć odgłos otwierających się drzwi. Schumacker, nie odwracając się, zawołał, jak zwykle:
— Proszę mnie zostawić w spokoju; niechaj nikt nie wchodzi.
— To jego ekscelencya pan gubernator — odezwał się głos odźwiernego.
I w samej rzeczy, przed Schumackerem, który nawpół się podniósł z fotelu, stanął starzec w jeneralskim mundurze, z łańcuchami Słonia, Danebroga i Złotego Runa na szyi, oraz z mnóstwem zagranicznych orderów na piersiach.
— Gubernator! gubernator! — powtórzył z cicha Schumacker.
Lewin Knud skłonił się z uszanowaniem Etheli, która stojąc obok ojca, spoglądała na niego z obawą.
Tu należy przypomnieć powody przybycia jenerała Lewina do Munckholmu.
Wiemy, że zacnego gubernatora doszły pogłoski, które go mocno poruszyły. Aczkolwiek uwierzyć im nie mógł, uważał za właściwe wybadać Schumackera, gdyż jego głównie dotyczyły. Zdobył się na krok ten z prawdziwym wstrętem. Myśl niepokojenia nieszczęśliwego więźnia, i tak już przygnębionego cierpieniem moralnem, surowe badanie tajemnic nieszczęścia, choćby występnego nawet, nie zgadzało się z jego dobrem i szlachetnem sercem. Jednakże obowiązki urzędu wymagały tego; nie powinien był opuszczać Drontheimu nie otrzymawszy wyjaśnień od mniemanego sprawcy powstania górników. W przeddzień tedy swego wyjazdu, po długiej i poufnej rozmowie z hrabiną Ahlefeld, zdecydował się na odwiedzenie więźnia. Przejęcie się sprawami kraju, myśl o tem, jakie korzyści jego liczni nieprzyjaciele mogą odnieść zarzucając mu niedbalstwo, a może i podstępne słowa wielkiej kanclerzyny, burzyły się w jego głowie i sprawiły, że udał się do zamku z silnem postanowieniem. Wszedł więc do wieży Lwa Szlezwiskiego z zamiarem surowości; przyrzekał sobie traktować spiskującego Schumackera, jakby nigdy nie znal kanclerza Griffenfelda, wyzuć się ze wszystkich wspomnień i przemawiać jak nieugięty sędzia do dawnego spółtowarzysza w łaskach i znaczeniu.
Tymczasem zaledwie wszedł do komnaty byłego kanclerza, poważne choć ponure oblicze starca wzruszyło go, a więcej go jeszcze wzruszyła łagodna choć dumna twarz Etheli; sam widok dwojga uwięzionych nawpół rozproszył jego surowość.
Zbliżył się do upadłego ministra i przemawiając, podał mu dłoń, nie zauważywszy nawet, że ten nie odpowiedział na jego grzeczność:
— Witam was, hrabio Griffen...
Była to pomyłka skutkiem dawnego przyzwyczajenia, poprawił się więc spiesznie, dodając:
— Witam was, panie Schumacker.
Poczem zatrzymał się, zadowolony i wyczerpany swojem wysileniem.
Nastała chwila milczenia. Jenerał szukał w swej głowie słów dość surowych, które byłyby właściwemi wobec obojętnego zachowania się więźnia.
— A więc — rzekł nakoniec Schumacker — pan to jesteś gubernatorem Drontheimhuusu?
Jenerał zdziwiony, że mu zadawał pytanie człowiek, którego właśnie przyszedł badać, skinął przytwierdzające głową.
— W takim razie — mówił dalej więzień, muszę zanieść skargę do pana.
— Skargę! Jaką? — zapytał Lewin Knud z zainteresowaniem.
Schumacker odpowiedział cierpko:
— Według rozkazu wice-króla, powinienem być wolny i spokojny w tej wieży.
— Znam ten rozkaz.
— A więc, panie gubernatorze, pozwalają sobie niepokoić mnie, wchodzić do mego więzienia.
— Wymień pan tego, który się ośmiela? — zawołał jenerał. — Któż to taki?
— Wy, panie gubernatorze.
Słowa te, wypowiedziane wyniośle, dotknęły jenerała. Odparł przeto prawie z gniewem:
— Zapominasz pan, że moja władza, kiedy spełniam moje obowiązki, nie zna żadnych granic.
— Oprócz uszanowania należnego nieszczęściu — rzekł Schumacker. — Ale ludzie nie znają się na tem.
Ostatnie słowa były wielki kanclerz wyrzekł tak, jakby mówił do siebie samego. Gubernator usłyszał go jednak.
— To prawda, to prawda! Przepraszam was, hrabio Griff... panie Schumacker, chciałem powiedzieć; powinienem zostawić panu prawo gniewania się, skoro sam mam władzę.
Schumacker milczał przez chwilę.
— Jest coś — rzekł nareszcie — w waszej twarzy i w waszym głosie, panie gubernatorze, co mi przypomina człowieka, którego znałem kiedyś. Bardzo to już dawno. Ja tylko pamiętać o tem mogę. Było to w czasach mojej pomyślności. Człowiek ten nazywał się Lewin Knud z Meklemburga. Czy nie znałeś pan tego szaleńca?
— Znałem go — odparł jenerał.
— A! przypominasz go pan sobie. Sądziłem, że pamięta się o ludziach wtedy tylko, kiedy się doznaje przeciwności losu.
— Wszak on był kapitanem gwardyi królewskiej? — zapytał jenerał.
— Tak jest, prostym kapitanem, chociaż król lubił go bardzo. Ale on nie okazywał zbytniej ambicyi. Była to szalona głowa. Bo czy można pojąć umiarkowanie żądań w ulubieńcu króla?
— Dlaczego nie?
— Lubiłem tego Lewina Knud, nie potrzebowałem bowiem obawiać się go. Uważał się on przyjacielem króla, jak każdego innego człowieka; był do niego przywiązany zupełnie bezinteresownie.
Jenerał chciał przerwać Schumackerowi, ten jednak mówił dalej z pewnym uporem, czy to przez ducha przeciwieństwa, czy też dlatego, że wspomnienie to przyjemnem dlań było wistocie:
— Skoro pan znałeś kapitana Lewina, panie gubernatorze, musisz wiedzieć, że miał on syna, który umarł bardzo młodo. Ale czy pan przypominasz sobie — co zaszło przy urodzeniu owego syna?
— Lepiej pamiętam śmierć jego — odparł jenerał drżącym głosem, zasłaniając oczy ręką.
— Jest to fakt — mówił obojętnie Schumacker — znany przez niewiele osób, a malujący dokładnie całe dziwactwo Lewina. Król chciał trzymać do chrztu jego dziecię. Czy pan uwierzysz, że Lewin odmówił? Gorzej nawet: na ojca chrzestnego dla swego syna wybrał starego żebraka, stojącego zwykle u bram pałacu. Nie mogłem nigdy odgadnąć przyczyny tego szaleństwa.
— Powiem ja panu — rzekł jenerał. — Wybierając protektora dla duszy swego syna, kapitan Lewin sądził zapewne, że wobec Boga, biedny żebrak więcej znaczy niż król.
Schumacker, zastanowiwszy się przez chwilę, rzekł:
— Masz pan słuszność.
Gubernator chciał rozmowę wprowadzić na przedmiot swoich odwiedzin, Schumacker jednak powstrzymał go.
— Jeśli to prawda, że pan znasz Lewina z Meklemburga, to pozwól mi o nim mówić. Ze wszystkich ludzi, których znałem w czasach swej wielkości, wspomnienie tylko o nim jednym nie budzi we mnie wstrętu i odrazy. Chociaż dziwactwa swoje posuwał do szaleństwa, to jednak wskutek swoich szlachetnych przymiotów, był on człowiekiem, jakich nie wielu znaleźć można.
— Ja tak nie sądzę. Lewin był, jak inni ludzie. Mnóstwo nawet jest takich, co od niego są więcej warci.
Schumacker skrzyżował ręce, wznosząc oczy do góry.
— Tacy oni wszyscy! Nie można wobec nich chwalić człowieka szlachetnego, bo natychmiast starają się go oczernić. Przyjemność nawet słusznej pochwały zatrzeć usiłują. A jednak jest ona tak rzadką!
— Gdybyś mnie pan znał, nie zarzucałbyś mi, że chcę oczernić jen... to jest kapitana Lewina.
— Daruj pan — rzekł więzień — ale pod względem prawości i szlachetności, nie było nigdy człowieka równego Lewinowi Knud. Utrzymywać przeciwnie jest to zarazem spotwarzać i nad miarę chwalić przeklęty ród ludzki.
— Ależ zaręczam panu — uśmiechnął się gubernator, starając się uspokoić Schumackera — że nie miałem nigdy przeciw Lewinowi Knud żadnej złej intencyi...
— Nie mów pan tego. Chociaż był szaleńcem, nikt jednak nie zdołał wyrównać mu szlachetnością. Ludzie są fałszywi, niewdzięczni, zawistni, potwarcy. Czy pan wiesz, że Lewin Knud dawał na szpitale w Kopenhadze więcej niż połowę swego dochodu?
— Nie przypuszczałem, abyś pan mógł o tem wiedzieć.
— Otóż to! — zawołał starzec z tryumfem. — Mniemałeś, że go możesz spokojnie oczerniać i lżyłeś przekonany, że nie wiedziałem o dobrych uczynkach biednego Lewina.
— Ale nie, nie...
— Czyż pan sądzisz, że nie wiem i o tem, iż pułk, ofiarowany mu przez króla, odstąpił oficerowi, którego ranił w pojedynku, mówiąc, że tamten był od niego więcej zasłużonym?
— Myślałem, że nikt nie wie o tym jego postępku...
— Powiedz mi więc, panie gubernatorze Drontheimhuusu, czy przez to postępek jego mniej ci się pięknym wydaje? Że Lewin ukrywał swoje cnoty, to jeszcze nie powód, aby mu ich zaprzeczać. Jakże ludzie wszyscy są do siebie podobni! I któż ośmieli się porównywać ich ze szlachetnym Lewinem, który nie mogąc ocalić żołnierza przekonanego, iż chciał go zamordować, wyznaczył pensyę dla wdowy po swoim mordercy?
— A któżby postąpił inaczej?
Schumacker wybuchnął z całem uniesieniem:
— Kto? Pan! Ja sam! Wszyscy ludzie, panie gubernatorze! Że pan nosisz mundur jeneralski i honorowe znaki na swojej piersi, czy dlatego wierzysz w swoje zasługi? Pan jesteś jenerałem, a nieszczęśliwy Lewin umrze jako kapitan. Prawda jednak, że on był szaleńcem, nie myślał o wyniesieniu się i zaszczytach.
— Jeśli nie myślał o sobie sam, to król jednak w swej łasce o nim pomyślał.
— Łaska? Powiedz pan raczej — sprawiedliwość! Jakąż więc tak świetną dano mu nagrodę?
— Jego królewska mość wynagrodził Lewina Knud nad jego zasługi.
— Wybornie! — zawołał stary minister klaskając w ręce. — Zasłużony kapitan, po trzydziestu latach służby, został może majorem, a już ta wysoka łaska rzuca cień na pańską osobę, szlachetny jenerale. Słusznie mówi przysłowie perskie, że zachodzące słońce zazdrości wschodzącemu księżycowi.
Schumacker tak był rozdrażniony, że nie słyszał nawet, gdy jenerał powiedział:
— Ale pan mi ciągle przerywasz... nie pozwalasz nawet wytłumaczyć sobie...
— O nie! — przerwał mu więzień — z pierwszego wejrzenia, panie jenerale, zdawało mi się, że widzę pewne podobieństwo pomiędzy panem i zacnym Lewinem; ale przekonywam się, że niema go wcale.
— Posłuchaj że pan...
— Mam pana słuchać? Może będziesz chciał wmówić we mnie, że Lewin Knud nie godzien nawet jest nędznej nagrody...
— Przysięgam panu, że nie to...
— Chcielibyście może dowodzić mi — bo odgaduję was, o ludzie podstępni! — że on jest taki, jak wy wszyscy: oszustem, hypokrytą, nędznikiem...
— Ależ nie! doprawdy.
— Więc może zdradził przyjaciela, prześladował swego dobroczyńcę, jak wszyscy czynią? Może otruł swego ojca, lub zamordował swą matkę?
— Jesteś pan w błędzie... wcalebym nie chciał...
— Czy pan wiesz, że to on skłonił wice-kanclerza Winda, a niemniej Scheela, Vindinga i Lassona, trzech moich sędziów, aby nie głosowali za karą śmierci? I chcesz, abym słuchał, jak go szkalujesz? Tak jest, w ten sposób postąpił względem mnie Lewin Knud, a jednak ja więcej mu złego niż dobrego zrobiłem, bo jestem, jak i wy, ludzie, nikczemny i zły.
Szlachetny Lewin, podczas tej dziwnej rozmowy, doznawał szczególnego wzruszenia. Będąc jednocześnie przedmiotem bezpośrednich obelg i najszczerszej pochwały, nie wiedział jak sobie postąpić wobec cierpkich komplementów i zniewag pochlebnych. Czuł się dotkniętym i rozczulonym. Raz chciał unieść się, to znowu dziękować Schumackerowi. Obecny a nieznany, z przyjemnością słuchał, jak Schumacker bronił rzekomo nieobecnego przyjaciela — jego samego; wołałby był tylko, żeby jego adwokat do swoich pochwał mniej mieszał cierpkości i goryczy. W głębi jednak serca więcej go wzruszały gwałtowne pochwały, oddawane kapitanowi Knud, aniżeli raniły zniewagi, zwrócone do gubernatora Drontheimhuusu. Rzuciwszy na upadłego faworyta życzliwe spojrzenie, postanowił pozwolić mu wynurzyć się, wypowiedzieć całe swe oburzenie i wdzięczność.
Wreszcie Schumacker, po długich tyradach o niewdzięczności ludzkiej, upadł wyczerpany na fotel, kończąc z boleścią:
— O ludzie, cóżem wam uczynił, żeście mi się tak poznać dali?
Jenerał przeto nie mógł przystąpić do załatwienia sprawy, która go tu sprowadziła. Cała niechęć niepokojenia więźnia badaniem owładnęła go na nowo. Do współczucia i rozczulenia przyłączyły się dwie jeszcze przyczyny: gwałtowne wzruszenie Schumackera nie dawało mu pewności, aby zdołał on odpowiadać ściśle; a po wtóre, zastanawiając się nad całą sprawą, szlachetny Lewin nie sądził, by podobny człowiek mógł knuć jakie spiski. Lecz czy mógł powrócić do Drontheimu nie wybadawszy Schumackera? Przykra ta konieczność, wynikająca z obowiązków gubernatora, zwalczyła jego wahanie. Łagodząc więc ile możności głos swój, zaczął w następujący sposób:
— Chciejcie się uspokoić, hrabio Schumacker...
Zacny gubernator, natchnieniem niejako wiedziony, użył tego tytułu. Jak gdyby chciał pogodzić uszanowanie dla wyroku, pozbawiającego więźnia dostojeństw i zaszczytów, ze względami naleźnemi dla nieszczęścia, połączył tytuł hrabiowski z jego nieszlacheckiem nazwiskiem. Potem mówił dalej:
— Przykry obowiązek sprowadza mnie tutaj...
— Przedewszystkiem — przerwał więzień — pozwól panie gubernatorze, abyśmy pomówili jeszcze o przedmiocie, który mnie zajmuje więcej niż wszystko, co mi wasza ekscelencya powiedzieć może. Mówiłeś pan przed chwilą, że tego szaleńca, Lewina, wynagrodzono nad jego zasługi. Bardzobym pragnął wiedzieć — w jaki mianowicie sposób?
— Jego królewska mość, panie Griffenfeld, wyniosła go na stopień jenerała i od dwudziestu lat szaleniec ten starzeje się spokojnie, zaszczycony tą godnością wojskową oraz życzliwością swego króla.
Schumacker opuścił głowę.
— Tak, tak — rzekł — ten szalony Lewin, któremu tak mało zależało, choćby do śmierci został kapitanem, umrze jako jenerał, a rozumny Schumacker, mający nadzieję, że skończy życie jako wielki kanclerz, dożywa swoich dni jako więzień stanu.
Mówiąc to, starzec zakrył twarz dłońmi i westchnienie wyrywało się z jego piersi. Ethel, o tyle tylko pojmująca tę rozmowę, ile ona zasmucała jej ojca, starała się go rozerwać.
— Mój ojcze — przemówiła — czy widzisz tam na północy błyszczące światełko, którego poprzednich wieczorów nigdy nie spostrzegłam?
W samej rzeczy, pośród zupełnej już nocy, można było widzieć na horyzoncie dalekie światełko, zdające się błyszczeć na wierzchołku wysokiej góry. Ale oko i myśl Schumackera nie zwracały się nieustannie ku północy, jak oczy Etheli, nic przeto nie odpowiedział. Spostrzeżenie młodej dziewicy jenerała tylko uderzyło.
— Może to — rzekł do siebie — ogień przez powstańców zapalony?
Myśl ta znów mu przypomniała cel jego pobytu w zamku, zwrócił się przeto do więźnia:
— Panie Griffenfeld, przykro mi, że cię muszę niepokoić; zechcesz pan jednak pozwolić, abym...
— Rozumiem, panie gubernatorze. Jak widzę, niedość wam tego, że pędzę dni swoje w tej wieży, osławiony i samotny; że pozostały mi tylko gorzkie wspomnienia wielkości i potęgi... Potrzeba wam jeszcze naruszać moją spokojność dla zbadania mej boleści i nacieszenia się mojem nieszczęściem. Ponieważ szlachetny Lewin Knud, którego przypomniały mi rysy pańskiej twarzy, jest także jenerałem, wielkiem przeto dla mnie byłoby szczęściem, aby jemu dano miejsce, które pan zajmujesz; on bowiem, przysięgam panu, nie przyszedłby dręczyć nieszczęśliwego w jego więzieniu.
Podczas całej tej dziwaczej rozmowy, aby ją nareszcie zakończyć, jenerał kilkakrotnie chciał już wymienić swoje nazwisko. Wymówka Schumackera i ten jego zamiar udaremniła. Tak silnie zgadzała się ona z jego przekonaniem, że natchnęła go niejako uczuciem wstydu samego siebie. Starał się jednak odpowiedzieć na zarzut Schumackera. Sędzia musiał niejako usprawiedliwić się przed obwinionym. Odezwał się przeto:
— Gdyby jednak obowiązek tego wymagał, to z pewnością i Lewin Knud...
— Bardzo wątpię, jenerale! — przerwał Schumacker — pan zaś możesz być pewnym, że on odrzuciłby ze szlachetnem oburzeniem urząd, któryby mu kazał śledzić i zwiększać tortury nieszczęśliwego więźnia! Znam go lepiej niż pan, w żadnym razie nie podjąłby się obowiązków kata. A teraz słucham was, panie jenerale. Chciej pan wypełnić to, co nazywasz swoim obowiązkiem. Wasza ekscelencya czego ode mnie żąda?
Stary minister utkwił w gubernatora dumne wejrzenie.
Całe postanowienie tego ostatniego odrazu się rozwiało.
— Ma słuszność — pomyślał — czy można dręczyć nieszczęśliwego na zasadzie prostego podejrzenia? Niechaj to komu innemu poruczą.
Zbliżył się potem do zdziwionego Schumackera, ścisnął go za rękę i wyszedł, rzekłszy uroczyście:
— Hrabio Schumacker, zachowaj zawsze szacunek dla Lewina Knud.


XI
Lew.
Hu!
Tezeusz..
Dobrze zaryczałeś, lwie!
Schakspeare „Sen nocy letniej“
— Wstań — rzekł — niechaj cię zabiję, jak ty zabiłeś syna mojego.
„Tysiąc nocy i jedna“.

Podróżny, przebiegając za naszych czasów pokryte śniegiem góry, otaczające jakby białym pasem jezioro Smiasen, nie napotka nawet śladu tego, co Norwegczycy w XVII wieku nazywali Zwaliskami Arbara. Nigdy nie było wiadomem, z jakiego mianowicie gmachu powstały te zwaliska, jeżeli tylko można im było nadać takie miano. Wyszedłszy z lasu, dotykającego południowej części jeziora i wdrapawszy się po pochyłości, pokrytej tu i owdzie szczątkami murów i resztkami wieży, przybywało się nakoniec do sklepionego otworu, wybitego w stoku góry. Otwór ten, dzisiaj całkowicie zawalony obsuwającą się ziemią, stanowił wejście do podziemnego korytarza, wykutego w skale i prowadzącego z jednego stoku góry na drugi. Korytarz oświecały stożkowe okienka, wybite w pewnych odległościach w sklepieniu, w końcu zaś korytarza, znajdowała się owalna sala, w połowie wykuta w skale, a zakończona celtyckim murem. Dokoła sali, w głębokich framugach, widniały granitowe figury prostej roboty. Niektóre z tych tajemniczych posągów, zrzucone ze swoich podstaw, leżały na kamiennej posadzce, zmieszane z mnóstwem innych bezkształtnych szczątków, porosłych trawą i mchami, pośród których przesuwała się jaszczurka, pająk i wszystkie zresztą ohydne gady i owady, gnieżdżące się w ziemi i zwaliskach.
Światło dzienne dochodziło tam tylko przez trójkątne drzwi, przeciwległe do otworu korytarza. Drzwi te, chociaż zaczynały się od samej posadzki, można było nazwać oknem, wychodziły bowiem na bezdenną przepaść, a trudno było pojąć, dokąd mogły prowadzić trzy czy cztery schody, zawieszone nad otchłanią, poniżej tego szczególnego wyjścia.
Opisana wyżej sala tworzyła wnętrze olbrzymiej wieży, która zdaleka, od strony przepaści, wyglądała jak jeden ze szczytów góry. Wieża stała samotnie i, jakeśmy to już powiedzieli, nie wiadomo do jakiego budynku należała kiedyś. Wyżej tylko, na płaszczyźnie niedostępnej dla najśmielszego strzelca, można było widzieć gromadę murów, wyglądającą zdaleka jak krzywa skała, albo szczątki kolosalnej arkady. Wieżę tę, wraz z ruinami arkady, wieśniacy norwescy nazywali Zwaliskami Arbara. Pochodzenia tej nazwy również nikt wyjaśnić nie umiał.
Na kamieniu, leżącym pośrodku owalnej sali, siedział odziany w skóry dzikich zwierząt mały człowiek, któregośmy już kilkakrotnie spotkali. Zwrócony był tyłem do dziennego światła, albo raczej do słabego brzasku, który wdzierał się do ponurej wieży o południu. Przy świetle tem, nąjsilniejszem, jakie mogło docisnąć się do wnętrza wieży, niepodobna było jednak rozpoznać przedmiotu, nad którym ów mały człowiek siedział pochylony. Słychać było niekiedy głuche jęki, a ze słabych poruszeń przedmiotu, można było odgadnąć, że stamtąd pochodziły. Od czasu do czasu mały człowiek powstawał i niósł do ust czarę, kształtem do ludzkiej czaszki podobną, a pełną dymiącego płynu, którego barwy również dojrzeć nie było można, i pił go długiemi łykami.
Nagle powstał.
— Zdaje mi się — rzekł — że ktoś idzie korytarzem... Czyby to już był kanclerz obojga królestw?
Po słowach tych nastąpił wybuch strasznego śmiechu, zakończonego dzikiem rykiem, na który odpowiedziało wycie w głębi korytarza.
— Ho! ho! — mówił dalej mieszkaniec Zwalisk Arbara — to nie człowiek; zawsze jednak nieprzyjaciel: to wilk.
Wistocie, z pod sklepienia korytarza, wysunął się ogromny wilk, przystanął na chwilę, a potem zaczął się zbliżać do małego człowieka, czołgając się na brzuchu i wlepiwszy weń oczy błyszczące w ciemności. Ten ostatni zaś, stojąc z założonemi rękoma, patrzał na niego spokojnie.
— A! — rzekł nareszcie — to wilk z szaremi kudłami, najstarszy w Smiaseńskich lasach. Dzień dobry, wilku; oczy twoje błyszczą, jesteś zgłodniały, a zapach trupów przynęca cię tutaj. Niedługo ty sam przywabiać będziesz zgłodniałych wilków. Witaj, wilku smiaseński; zawsze pragnąłem spotkać się z tobą. Tak jesteś już stary, iż ludzie sądzą, że nigdy życia nie skończysz. Jutro już tego nie powtórzą.
Zwierz odpowiedział straszliwym rykiem, cofnął się i jednym skokiem rzucił się na małego człowieka. Ten ani na krok nie ruszył się z miejsca. Szybki jak błyskawica, prawą ręką uchwycił za brzuch wilka, który stojąc na tylnych, przednie swe łapy zarzucił na jego ramiona, lewą ręką zasłonił twarz przed otwartą paszczą swego wroga i uchwycił go za gardło z taką siłą, że zwierz, podniósłszy łeb do góry, zdołał zaledwie wydać jęk chrapliwy.
— Wilku smiaseński — zawołał mały człowiek z tryumfem — rozdzierasz moją opończę, ale ją twoja skóra zastąpi.
W chwili, kiedy do tych słów zwycięskich dodawał kilka wyrazów z jakiegoś dziwnego języka, wysilenia konwulsyjne duszonego wilka przewróciły go na kamienie, rozrzucone po sali. Upadli obadwaj, a ryk ludzki złączył się z wyciem dzikiego zwierza.
W upadku swoim puściwszy gardło wilka, mały człowiek już uczuł ostre kły, zatapiające się w jego ramieniu, kiedy, taczając się po ziemi, walczący potrącili białą, kosmatą masę olbrzymiej wielkości, leżącą w najciemniejszej części sali.
Był to niedźwiedź; zaczepiony, obudził się z głębokiego snu, mrucząc gniewnie.
Skoro tylko jego zaspane ślepia otwarły się o tyle, że mógł dojrzeć toczącą się walkę, natychmiast rzucił się z wściekłością, nie na człowieka jednak, lecz na wilka, tryumfującego właśnie w tej chwili; swą paszczą straszliwą schwycił go za kark i odciągnął od człowieka. Ale człowiek wcale nie był zadowolony z tej usługi. Podniósłszy się, kopnął niedźwiedzia silnie nogą w brzuch, jak pan karcący swego psa.
— Kto cię wołał, Friend? Po co się tu wtrącasz?
Słowom tym, wypowiedzianym z wściekłością, towarzyszył zgrzyt zębów.
— Precz! — dodał z rykiem mały człowiek.
Niedźwiedź, sponiewierany przez człowieka i zarazem skaleczony kłem wilka, zaskomlał żałośnie, a potem, nachylając swój ciężki łeb, puścił zgłodniałego zwierza, który z nową zażartością rzucił się na swego dawnego przeciwnika.
Podczas toczącej się w dalszym ciągu walki, odpędzony niedźwiedź wrócił na miejsce, na którem spał poprzednio, a zasiadłszy tam poważnie, patrzył na walczących obojętnie i w milczeniu, głaszcząc niekiedy koniec swego pyska to jedną, to drugą łapą.
Mały człowiek w chwili, kiedy patryarcha smiaseńskich wilków powtórnie rzucił się na niego, uchwycił krzywy jego pysk i naraz, niezmiernie zręcznym a przytem niesłychanie silnym ruchem, uwięził całą jego paszczę w swych dłoniach. Wilk wyrywał się, rzucał z wściekłości i bólu; piana toczyła się z jego ściśniętego pyska, a krwią zaszłe ślepia zdawały się wychodzić ze swych dołów.
Potem kości jednego z walczących zaczęły trzeszczeć, gruchotane przez ostre zęby, jego ciało szarpały silne szpony, ofiarą tą jednak nie był człowiek, ale zwierz drapieżny; ze wspólnych ich ryków, straszniejszym i dzikszym był ryk nie zwierza, lecz człowieka.
Ten ostatni, zbierając siły wyczerpane przez długi opór starego wilka, obydwiema rękami ścisnął jego paszczę z taką mocą, że krew trysnęła z nozdrzy zwierza, jego błyszczące oczy zgasły i napół się zamknęły, wreszcie zachwiał się i padł u nóg swego zwycięzcy. Słabe poruszenia ogonem i konwulsyjne drgania, przebiegające po całem jego ciele, świadczyły, że zwierz żył jeszcze. Trwało to jednak zaledwie kilkanaście sekund, poczem wszelkie oznaki życia znikły.
— Otóż i nie żyjesz stary wilku — rzekł mały człowiek, popychając wzgardliwie nogą martwego już zwierza. — Czy sądziłeś, że późniejszej doczekasz się starości po spotkaniu mnie na swej drodze? Nie będziesz już po śniegu biegał cichemi kroki, wietrząc i tropiąc swe ofiary; sam teraz staniesz się łupem wilków, albo sępów. Zbłąkanych podróżnych około Smiasen pożarłeś wielu w ciągu twego długiego, pełnego mordów życia, a teraz sam już nie żyjesz, nie będziesz więcej pożerał ludzi. A szkoda!
Wziąwszy do ręki ostry kamień, usiadł nad ciepłym i drgającym jeszcze trupem wilka, porozcinawszy stawy członków, oderznął głowę, przeciął skórę przez całą długość brzucha i zdjął ją, jak kaftan, z martwego cielska; ze straszliwego wilka Smiaseńskich lasów po został tylko kadłub nagi i skrwawiony. Potem zwycięzca zdobytą skórę zarzucił na swe pokąsane ramiona, odwróciwszy na zewnątrz spodem, krwią zbroczonym.
— Rad nie rad — mruknął do siebie — muszę odziewać się w skóry dzikich zwierząt, gdyż skóra ludzka za cienka jest, aby ochronić mogła od zimna.
Gdy mały człowiek tak przemawiał do siebie, ohydniejszy jeszcze teraz, bo odziany w swój łup odrażający, niedźwiedź, znudzony widać bezczynnością, zbliżył się cichaczem do leżącego na środku sali przy jednym z głazów przedmiotu, o którym mówiliśmy na początku tego rozdziału, i wkrótce słychać było szczękanie zębów zwierza oraz przenikliwe i bolesne jęki.
— Friend! — zawołał mały człowiek groźnie — Friend! Tu, pójdź tu!
I podniósłszy kamień, rzucił nim w głowę zwierza, który odurzony tym ciosem, opuścił zwolna ucztę i oblizując swój pysk skrwawiony, przywlókł się leniwie do nóg małego człowieka, podnosząc ku niemu swą ogromną głowę i schylając grzbiet, jak gdyby prosił o przebaczenie za swoją nierozwagę.
Wtedy, pomiędzy dwoma potworami, można bowiem śmiało nadać tę nazwę mieszkańcowi Zwalisk Arbara, rozpoczęła się wymiana snąć pełnych znaczenia mruczeń. Mruczenie człowieka wyrażało władzę i gniew, niedźwiedzia zaś prośbę i uległość.
— Masz — rzekł nakoniec mały człowiek, wskazując zakrzywionym palcem obdarty trup wilka — to dla ciebie; tamtę zdobycz dla mnie pozostaw.
Niedźwiedź, powąchąwszy wilka, potrząsł głową z niezadowoleniem i spojrzenie swoje znów skierował na człowieka, który widocznie był jego panem.
— Rozumiem cię — rzekł człowiek — to już dla ciebie nazbyt martwe, gdy tamto drga jeszcze. Jesteś wybredny w swoich ucztach, Friend, jakbyś był człowiekiem; chcesz, żeby twój kąsek żył jeszcze, kiedy go szarpiesz; przyjemność ci sprawia, kiedy pastwa przestaje żyć pod twoim zębem; to tylko, co cierpi, rozkoszy ci dostarcza. Jesteśmy do siebie podobni, Friend. Stoję wyżej od nędznego rodu ludzkiego, jestem, jak i ty, drapieżnym zwierzem. Chciałbym, abyś mógł mówić, towarzyszu Friend, powiedziałbyś mi bowiem, czy mojej rozkoszy dorównywa rozkosz, jakiej doznajesz, kiedy pożerasz wnętrzności ludzkie. Ale nie, nie chcę, żebyś mówił, bo lękam się, by głos twój ludzkiego nie przypominał mi głosu. Tak, tak, mrucz u moich nóg tem mruczeniem, które przejmuje dreszczem zbłąkanego w górach myśliwca. Podnieś, Friend, swoją głowę ku mnie, liż moje ręce językiem, który tyle razy pił ludzką krew. Masz, jak i ja, zęby białe, a nie nasza wina, że nie są one czerwone, jak świeża rana. Ale krew zmywa krew. Widziałem nieraz z głębi swej jaskini, jak młode dziewczyny z Kole lub Oelmoe myły swe nagie nogi w wodzie potoku, śpiewając cichym głosem; ale nad te głosy melodyjne, nad te gładkie twarze, wolę twoją paszczę kudłatą i ryki chrapliwe, bo one strachem przejmują człowieka.
Mówiąc tak, usiadł i rękę swoją oddał na pieszczoty zwierzowi, który przewracając się na grzbiecie u jego nóg, bawił się z nim, jak piesek, igrający ze swoją panią.
Najdziwniejszą była uwaga, z jaką niedźwiedź słuchał słów swojego pana. Szczególne monosylaby, któremi tenże przeplatał swoje wyrazy, zdawał się najlepiej rozumieć, a zrozumienie to ujawniał podnosząc nagle głowę, albo wydając głuche chrapanie z głębi swej gardzieli.
— Ludzie mówią, że od nich uciekam — ciągnął dalej mały czlowiek — przeciwnie, to oni uciekają ode mnie, robią przez bojaźń to, co jabym uczynił z nienawiści... Ty jednak wiesz, Friend, że z zadowoleniem spotykam człowieka, kiedy czuję głód albo pragnienie.
Nagle spostrzegł w głębi korytarza światełko, które pokazało się i wzrastało stopniowo, oświecając wilgotne mury.
— Otóż jeden z nich. Kiedy się mówi o piekle, szatan pokazuje swe rogi... Hola! Friend — dodał, odwracając się do niedźwiedzia — wstań!
Zwierz powstał natychmiast.
— No, no, trzeba wynagrodzić posłuszeństwo, zaspakajając twój głód.
To rzekłszy, mały człowiek nachylił się do przedmiotu, który leżał na ziemi, a po chwili rozlegało się jakby trzeszczenie kości rąbanych siekierą; już jednak nie było słychać jęków.
— Jak widzę, to nas dwôch tylko jest żyjących w tej sali Arbara. Masz, przyjacielu Friend, dokończ rozpoczętej uczty.
I ku drzwiom trójkątnym rzucił odciętą część przedmiotu, który leżał u jego nóg.
Niedźwiedź poskoczył do swego łupu z taką chciwością, że najwprawniejsze oko nie zdołałoby dostrzedz, czy nim nie było ramię ludzkie, odziane w kawałek sukna, barwy munduru muszkieterów munckholmskiego pułku.
— Otóż nadchodzą — rzekł mały człowiek, wpatrując się w światło coraz więcej wyraźniejsze. — Towarzyszu Friend zostaw mnie na chwilę samego... dalej! precz!
Posłuszny zwierz cofnął się ku drzwiom trójkątnym, zszedł tyłem po schodkach i z rykiem zadowolenia znikł, unosząc w paszczy swoją zdobycz odrażającą.
W tej samej chwili, przy wyjściu z korytarza, w zakrętach którego błyszczało jeszcze niepewne światło, zjawił się człowiek dość wysokiego wzrostu. Odziany był w długi, ciemny płaszcz, w ręku zaś trzymał ślepą latarkę, której światło skierował wprost na twarz małego człowieka.
Ten siedząc wciąż na kamieniu z założonemi rękoma, zawołał:
— Biada ci przybyszu, który wchodzisz tutaj kierując się myślą a nie instynktem!
Nieznajomy, nie odpowiadając, przypatrywał mu się z uwagą.
— Przyjrzyj mi się — mówił dalej mały człowiek podnosząc głowię — za godzinę może nie będziesz miał już tyle głosu w swej piersi, aby się módz pochwalić, żeś mnie zobaczył.
Nowoprzybyły, prowadząc światłem po całej postaci małego człowieka, okazywał więcej zdziwienia aniżeli strachu.
— Cóż się tak dziwisz? — odezwał się znów mieszkaniec Zwalisk Arbara ze śmiechem, podobnym do trzeszczenia łamanej czaszki — mam ręce i nogi, jak i ty, tylko, że moje członki nie staną się, jak twoje, żerem jastrzębi i kruków.
Nieznajomy odpowiedział nakoniec głosem pewnym lecz przyciszonym, jakby się obawiał, żeby go kto więcej nie usłyszał:
— Nie przychodzę tutaj jako wróg, przeciwnie, przychodzę jako przyjaciel...
Mieszkaniec Zwalisk nic pozwolił mu dokończyć.
— Dlaczegóż więc — rzekł — nie zrzuciłeś z siebie ludzkiej postaci?
— Zamiarem moim jest oddać ci usługę, jeśli tylko jesteś tym, którego szukam...
— To znaczy, że chcesz, abym ci był użytecznym. Człowieku, daremne są twe trudy. Umiem oddawać usługi tym tylko, którym się żyć sprzykrzyło.
— Ze słów tych — odparł nieznajomy — widzę, że jesteś człowiekiem, jakiego mi potrzeba. Ale twój wzrost... Han z Islandyi jest olbrzymem, więc ty nim być nie możesz.
— Pierwszy to raz wątpią o tem w mojej obecności.
— Jakto! ty nim jesteś? — i nieznajomy zbliżył się do małego człowieka. — Ależ wszyscy mówią, że Han z Islandyi ma kolosalną postawę?...
— Do postawy dodaj moją sławę, a będę wyższym od Hekli.
— Doprawdy? Powiedz, proszę, czy rzeczywiście jesteś Hanem, urodzonym w Klipstadur w Islandyi?
— Nie odpowiadam słowami na to pytanie — rzekł mały człowiek powstając, a przed spojrzeniem jego nieznajomy cofnął się o trzy kroki.
— Poprzestaję na odpowiedzi twego spojrzenia — zawołał prawie błagalnie nieznajomy, spoglądając na próg korytarza wzrokiem, w którym znać było żal, że go przestąpił. — Twoje dobro sprowadza mnie tutaj.
Wchodząc do sali i nie rozpoznawszy jeszcze należycie postaci tego, którego szukał, nieznajomy zachowywał pewność siebie i krew zimną; ale gdy mieszkaniec Zwalisk stanął przed nim ze swoją twarzą tygrysią, skrwawionemi ramiony, nawpół okrytemi skórą jeszcze posoką zbroczoną, z rękami zbrójnemi w długie pazury, z płomiennem spojrzeniem, wtedy zadrżał jak nieświadomy podróżny, któremu zdaje się, że igra z węgorzem a poznaje ukąszenie żmii.
— Moje dobro? — powtórzył drwiąco potwrór. — Czy przychodzisz uwiadomić mnie, że jest gdzie źródło do zatrucia, wieś do spalenia, albo, że można gdzie zamordować jakiego żołnierza z munckholmskiego pułku?
— Być może. Słuchaj jednak. Górnicy norwescy buntują się. Wszak wiesz, jakie klęski bunt za sobą prowadzi?
— Wiem: mordy, gwałty, świętokradztwa, pożary» rabunki...
— Ofiaruję ci to wszystko.
Mały człowiek zaczął się śmiać.
— Aby to mieć, nie potrzebuję twojej łaski.
Towarzyszący tym słowom śmiech dziki i szyderczy przejął dreszczem nieznajomego. Rzekł jednak:
— W imieniu górników, proponuję ci, żebyś stanął na czele powstania.
Mały człowiek milczał przez chwilę. Nagle ponure jego i straszne oblicze przybrała wyraz piekielnej złośliwości.
— Czy rzeczywiście w ich imieniu proponujesz mi to? — zapytał.
Nieznajomy zmieszał się; rychło jednak przyszedł do siebie i odparł:
— Tak jest.
— Dlaczego się górnicy buntują? — spytał znowu mały człowiek.
— Chcą się uwolnić z pod opieki królewskiej.
— Czy tylko dlatego?
— Chcą również wyswobodzić munckholmskiego więźnia.
— I to jedyny cel tego ruchu? — powtórzył mały człowiek z szyderstwem, które dziwnie zaniepokoiło nieznajomego.
— Nie znam innego — wybąknął.
— A! ty nie znasz innego celu!
Słowa te wypowiedziane były tym samym ironicznym tonem.
Nieznajomy, chcąc już raz rozegrać stawkę, wydobył z pod płaszcza dobrze wyładowany worek i rzucił go skwapliwie pod nogi potwora.
— Oto nagroda za twoje dowództwo.
Mieszkaniec Zwalisk odepchnął worek nogą.
— Nie chcę tego — rzekł. — Czy sądzisz, że gdybym pragnął złota albo krwi, to czekałbym na twoje pozwolenie, aby pragnienie to zaspokoić?
Nieznajomy zadrżał ze zdumienia i zarazem mimowolny uczuł przestrach.
— Jest to podarunek, który górnicy królewscy polecili mi doręczyć tobie.
— Mówię ci, że go nie chcę. Złoto na nic mi się nie przyda. Ludzie sprzedają chętnie swą duszę, ale nie sprzedają życia. Trzeba im siłą je odbierać.
— Oświadczę więc wodzom górników, że straszliwy Han z Islandyi zgadza się przyjąć dowództwo...
— Nie przyjmuję go.
Słowa te, wypowiedziane stanowczo, wywarły na mniemanym pośle górników fatalne wrażenie.
— Jakto? — zapytał.
— Nie przyjmuję dowództwa! — powtórzył Han z Islandyi.
— Nie chcesz przyjąć udziału w wyprawie, która tyle przedstawia korzyści?
— Bo mogę sam jeden rabować wioski, pustoszyć folwarki, mordować chłopów i żołnierzy.
— Ależ pomyśl, że przyjmując propozycyę górników, zapewniasz sobie zupełną bezkarność...
— Czy także w imieniu górników przyrzekasz mi bezkarność? — zapytał Han ze śmiechem.
— Nie będę ukrywał — odpowiedział nieznajomy tajemniczo — że to w imieniu pewnej potężnej osoby, która zajmuje się powstaniem.
— A ta potężna osoba czy jest pewna, że jej samej nie powieszą?
— Gdybyś ją znał, nie wahałbyś się ani przez chwilę.
— Więc któż to jest taki?
— Tego powiedzieć nie mogę.
Mały człowiek postąpił naprzód, a uderzywszy po ramieniu nieznajomego, rzekł z tym samym szyderczym śmiechem:
— Czy chcesz, żebym ja ci to powiedział?
Nieznajomy mimowoli wzdrygnął się, poniekąd z przestrachu, poniekąd też z podrażnionej dumy; nie spodziewał się, iżby rozbójnik mógł się do niego zwrócić z temi słowy, ani też przypuszczał dzikiej z jego strony poufałości.
— Dziwi cię to — mówił dalej Han — że ja wiem o wszystkiem? Ta potężna osoba, to wielki kanclerz Danii i Norwegii — to ty.
Tak było w samej rzeczy.
Przybywszy do Zwalisk Arbara, dokąd, jak wiemy, dążył z Musdoemonem, hrabia Ahlefeld chciał sam namówić rozbójnika, który, jak sądził, wcale go nie znał i nie oczekiwał; nigdy też nawet potem, mimo całej swej przebiegłości i władzy, nie mógł dociec, jakim sposobem Han był tak dobrze uwiadomiony. Byłażby to zdrada Musdoemona?
Wprawdzie to Musdoemon podał szlachetnemu hrabiemu myśl, aby ten osobiście widział się z rozbójnikiem; ale zdradzając, jakiż mógł w tem mieć interes? A może rozbójnik znalazł przy której ze swoich ofiar jakie papiery, dotyczące zamiarów wielkiego kanclerza? Lecz oprócz Musdoemona, tylko Fryderyk Ahlefeld był jedynym żyjącym powiernikiem planów hrabiego, a chociaż był on lekkomyślnym, nie zdradziłby jednak podobnej tajemnicy. Zresztą kwaterował w Munckholm, przynajmniej wielki kanclerz tak sądził. Wkrótce przekonamy się, że to ostatnie przypuszczenie można było uznać za prawdopodobne.
Jednym z głównych przymiotów hrabiego Ahlefelda była przytomność umysłu. Usłyszawszy swoje nazwisko, wymienione tak niespodziewanie przez małego człowieka, nie mógł powstrzymać okrzyku zdziwienia; w mgnieniu oka jednak z jego twarzy bladej i wyniosłej znikł wyraz obawy, ustępując przed spokojem i pewnością.
— A więc, tak! — rzekł — chcę z tobą być szczerym. Jestem wistocie kanclerzem. W zamian i od ciebie wymagam szczerości.
Gwałtowny wybuch śmiechu przerwał mu.
— Czy potrzebowałeś mnie prosić, abym ci powiedział swoje, albo twoje imię?
— Powiedz mi więc z równą szczerością: skąd dowiedziałeś się, kto ja jestem?
— Czy ci nie mówiono, że Han z Islandyi nawskroś gór widzieć może?
Hrabia chciał jeszcze nalegać.
— Uważaj mnie za przyjaciela...
— Daj mi swą rękę, hrabio Ahlefeld! — rzekł opryskliwie mały człowiek.
Po chwili, wpatrując się w twarz ministra, zawołał:
— Gdyby w tym momencie nasze dusze opuściły ciało, to zdaje mi się, że szatan długoby się wahał, zanimby stanowczo powiedział, która z nich jest duszą rozbójnika.
Dumny dygnitarz przygryzł wargi; obawa jednak rozbójnika z jednej strony, a z drugiej konieczność uczynienia z niego swego narzędzia, zmusiła go do stłumienia wściekłości.
— Nie lekceważ — rzekł — swego własnego interesu; obejmij kierunek powstania i licz na moją wdzięczność.
— Kanclerzu Norwegii, ty tak spodziewasz się powodzenia twojego przedsięwzięcia, jak stara baba, która myśli o sukni, jaką ma sobie uprząść ze skradzionych konopi, a tymczasem pazury kota plączą jej wrzeciona.
— Jeszcze raz proszę zastanów się, zanim odrzucisz moją ofiarę.
— Jeszcze raz, ja, rozbójnik, powtarzam ci, wielki kanclerzu obojga królestw — nie!
— Po ważnej usłudze, jaką mi oddałeś, innej spodziewałem się odpowiedzi.
— Po jakiej usłudze? — zapytał rozbójnik.
— Czy to nie ty zamordowałeś kapitana Dispolsena?
— Być może, hrabio Ahlefeld, ale go nie znam wcale. Któż jest ten człowiek, o którym mówisz?
— Jakto! czyżby wypadkiem nie w twoje ręce wpadła żelazna szkatułka, którą on niósł z sobą?
Zapytanie to zdawało się coś przypominać rozbójnikowi.
— Poczekaj — rzekł — pamiętam wistocie i tego człowieka, i jego szkatułkę żelazną. Było to na płaszczyznach Urchtalu.
— Gdybyś mógł oddać mi tę szkatułkę, wtedy wdzięczność moja byłaby bez granic. Powiedz mi, co się z nią stało, bo napewno jest w twojem posiadaniu?
Szlachetny minister tak żywo nalegał, że to zdziwiło rozbójnika.
— Ta skrzynka żelazna jest więc tak wielkiej wagi dla twojej łaski, kanclerzu Norwegii?
— Tak, tak!
— Jakąż otrzymam nagrodę, jeśli ci powiem, gdzie ją możesz znaleźć?
— Wszystko, co tylko zażądasz, mój drogi Hanie.
— A więc, nic się ode mnie nie dowiesz.
— Żartujesz sobie! Pomyśl przecie, jaką mi przez to oddasz usługę.
— Właśnie o tem myślę.
— Zapewnię ci ogromny majątek; u króla wyjednam ułaskawienie...
— U mnie lepiej wyjednaj je dla siebie! — rzekł Han. — Słuchaj mnie, wielki kanclerzu Danii i Norwegii, — tygrysy nie pożerają hyen. Wypuszczę cię stąd żywego, bo jesteś zły, bo każda chwila twojego życia, każda myśl twojej duszy, wyradza nieszczęście dla ludzi a zbrodnię dla ciebie. Ale nie powracaj tu więcej, bo cię przekonam, że moja nienawiść nie oszczędza nikogo, nawet zbrodniarzy. Co się zaś tyczy kapitana, to nie pochlebiaj sobie, że go dla ciebie zamordowałem; mundur, jaki nosił, wydał wyrok na niego, jak i na tego oto nędznika, którego zabiłem zupełnie nie dla oddania ci usługi.
Rzekłszy to, ujął hrabiego za ramię i pociągnął do przedmiotu, leżącego w ciemności. W tej chwili właśnie światło latarni hrabiego padło na ów przedmiot. Był to pokaleczony trup, w mundurze oficera muszkieterów munckholmskich. Kanclerz zbliżył się z uczuciem wstrętu. Nagle jego spojrzenie spoczęło na bladej i skrwawionej twarzy zamordowanego. Pomimo, że usta trupa były sine i nawpół otwarte, włosy najeżone, policzki wybladłe i oczy zagasłe, hrabia jednak poznał go natychmiast i krzyknął przeraźliwie:
— O nieba! to Fryderyk! mój syn!
Nie należy wątpić, że serca, pozornie najbardziej wyziębione i zatwardziałe, zachowują w swoich zakątkach tajnych uczucie, przez siebie nawet nieznane, ukryte między namiętnościami i występkami, jak tajemniczy świadek i przyszły mściciel. Moźnaby powiedzieć, że istnieje ono tam dlatego, ażeby kiedyś zbrodnia poznała się z cierpieniem. Uczucie to oczekuje w milczeniu stanowczej chwili. Człowiek przewrotny nosi je w sobie, ale o niem nie wie, zwykłe bowiem strapienie nie jest dość silne, aby zdołało się przedrzeć przez grubą warstwę egoizmu i złości, które je przytłumiają; ale kiedy niespodzianie zjawi się prawdziwa boleść życia, wtedy, jak w przepaści, nurtuje w duszy i dosięga najgłębszych jej kryjówek. Wówczas owo uczucie ogarnia nieszczęśliwego tem gwałtowniej, ponieważ było nieznane i tem boleśniej dotyka, ponieważ tkwiło w sercu niewidzialnie; ostrze bowiem nieszczęścia, chcąc dostać się do serca zlodowaciałego, głębiej je wzruszyć musi. Wtedy natura ludzka targa swoje więzy, wystawia nędznika na niezwykłe udręczenia, na niesłychane męczarnie; odczuwa on w jednej chwili wszystkie cierpienia, z których szydził w ciągu lat całych. Najrozliczniejsze katusze dręczą go jednocześnie. Jego serce, dotknięte ponurem osłupieniem, wstrząsają konwulsyjne męki. Zdaje mu się, że ujrzał piekło w swojem życiu, że poznał coś straszniejszego jeszcze od rozpaczy.
Hrabia Ahlefeld, nie wiedząc o tem, kochał swego syna. Mówimy syna, nie wiedział bowiem o przeniewierstwie żony, przeto Fryderyk, bezpośredni dziedzic jego imienia, był nim istotnie w jego oczach. Sądząc, że jest on wciąż w Munckholm, nie mógł się spodziewać, że go zobaczy w wieży Arbara, a tembardziej, że go znajdzie nieżywym. A jednak ten trup skrwawiony, zsiniały — to był jego syn. Nie mógł o tem wątpić. Łatwo sobie wyobrazić, co się w nim działo, kiedy pewność, że go kochał, wdarła się do jego duszy razem z pewnością, że go już utracił. Wszystkie uczucia uderzyły jednocześnie w jego serce, jak wybuch piorunów. Powalony niejako zdumieniem, zgrozą i rozpaczą, rzucił się w tył i załamując ręce, powtarzał żałosnym głosem:
— Mój syn! mój syn!
Rozbójnik zaczął się śmiać, a strasznie brzmiał zaprawdę ten śmiech, wobec jęków ojca nad trupem syna.
— Na mojego przodka Ingolpha! — zadrwił potwór — możesz jęczeć, hrabio Ahlefeld, ale go już nie obudzisz.
Nagle twarz jego okrutna zachmurzyła się i rzekł ponuro:
— Opłakuj swego syna, ja się mszczę za mego.
W tej chwili w korytarzu rozległ się odgłos kroków, a kiedy Han obejrzał się z zadziwieniem, wpadło do sali czterech ludzi wysokiego wzrostu, z dobytemi szablami; za nimi podążał piąty, nizki i otyły, ze szpadą w jednej a z pochodnią drugiej ręce, odziany w ciemny płaszcz, podobny do płaszcza wielkiego kanclerza.
— Usłyszeliśmy waszą miłość — zawołał ten ostatni — i przybiegamy z pomocą.
Czytelnik poznał zapewne Musdoemona i czterech zbrojnych hajduków, którzy składali straż przyboczną hrabiego.
Kiedy pochodnia oświeciła salę, nowo przybyli stanęli jak wryci, przejęci zgrozą i zdumieniem. Straszliwy widok mieli przed oczyma, Z jednej strony skrwawione szczątki wilka; z drugiej zeszpecony trup młodego oficera; dalej jego ojciec z osłupiałemi oczyma, dzikim krzykiem; obok niego okrutny rozbójnik, który zwrócił ku napastnikom swą twarz ohydną, z wyrazem szczerego zdumienia, lecz bez cienia obawy.
Na widok niespodziewanej pomocy, myśl zemsty przejęła hrabiego, a miejsce rozpaczy zastąpiła wściekłość.
— Śmierć temu zbójowi! — zawołał, dobywając miecza. — Zamordował mego syna!... Śmierć mu śmierć!
— Jakto, zamordował pana Fryderyka? — zapytał Musdoemon, a przy świetle pochodni, którą trzymał w ręku, można było widzieć jego twarz zupełnie obojętna.
— Śmierć! śmierć! — powtarzał hrabia z wściekłością, rzucając się, wraz ze swymi ludźmi, na Hana!
Ten, nieprzygotowany na napaść, cofnął się ku trójkątnemu otworowi z dzikim rykiem, wyrażąjcym raczej gniew, niż bojaźń.
Sześć mieczów skierowało się ku niemu, lecz jego spojrzenie silniej błyszczało, rysy były groźniejsze, niż spojrzenie i rysy któregokolwiek z napastników. Pochwycił swój kamienny topór, a zmuszony przez tak znaczna przewagę nacierających do energicznego i bacznego oporu, obracał nim z taką, szybkością, że koła, przez topór zakreślane, osłaniały go jakby tarczą. Z ostrzów mieczy sypały się tysiące iskier, za każdem zetknięciem z toporem, ale żaden nie zdołał dotknąć rozbójnika. Wyczerpany jednak niedawną walką z wilkiem, musiał się ciągle cofać, aż doszedł do progu trójkątnego wyjścia.
— Śmiało przyjaciele! — wołał hrabia — zrzućmy w przepaść tego potwora.
— Zanim mnie zrzucicie, gwiazdy tam wpierw spadną! — odparł rozbójnik ze śmiechem.
Tymczasem napastnicy nacierali coraz gwałtowniej, ośmieleni tem zwłaszcza, że mały człowiek cofnął się już na pierwszy stopień schodów, zawieszonych nad przepaścią.
— Śmiało! Śmiało! — wołał wielki kanclerz — napierajmy go, a musi stoczyć się w otchłań. Nie żałujcie rąk! Nędzniku, ostatnią już popełniłeś zbrodnię... Odważnie, towarzysze!
Prawą ręką wykonywając błyskawiczne obroty, rozbójnik ręką lewą ujął za róg, wiszący u jego pasa, a podniósłszy go do ust, wydał kilka ostrych, przeciągłych dźwięków, na które z przepaści odpowiedziały groźne ryki.
Niebawem też, kiedy już hrabia i jego straż, nacierająca z coraz większym impetem, zmusili Hana do zejścia o jeden stopień niżej, z przepaści wynurzył się ogromny niedźwiedź biały. Widok strasznego drapieżnika przeraził napastników — cofnęli się natychmiast.
Niedźwiedź zwolna wdrapał się po schodach, ukazując im swą paszczę skrwawioną i ostre zęby.
— Dziękuję ci, mój dzielny Friend! — zawołał bandyta, a korzystając ze zdumienia napastników, skoczył na grzbiet niedźwiedzia, który zaczął schodzić tyłem, wyszczerzając wciąż straszną paszczę na nieprzyjaciół swojego pana.
Ochłonąwszy ze zdumienia i przerażenia, patrzyli bezradni, jak niedźwiedź, unosząc bandytę z pod ich ciosów, schodził w przepaść, zapewne w ten sam sposób, jak z niej wyszedł, to jest czepiając się pni drzew i wypukłości skał. Chcieli go porazić odłamami skalnemi, ale zanim zdołali podźwignąć bryły granitowe, leżące na ziemi od wieków, rozbójnik i jego osobliwy wierzchowiec zniknęli im z przed oczu.


XII
Nie, nie, nie śmiejmy się już. Widzisz, że to, co mi się zdawało tak zabawnem, ma także swą stronę poważną, bardzo poważną, jak wszystko na świecie!... Wierzaj mi, że słowo traf jest bluźnierstwem; nic pod słońcem nie dzieje się trafem. A czy nie widzisz i tutaj celu, nakreślonego przez Opatrzność?
„Emilia Galotti“.

Głęboka myśl kryje się często w tem, co ludzie nazywają trafem. We wszystkich wypadkach widnieje jakby tajemnicza ręka, która zakreśla niejako ich drogę i cel. Narzekamy na kaprysy fortuny, na dziwactwa losu, a nagle z tego chaosu wypadają straszliwe błyskawice lub cudne promienie. Wtedy rozum ludzki korzy się przed wzniosłą nauką Przeznaczenia.
Tak naprzykład, kiedy Fryderyk Ahlefeld popisywał się w świetnym salonie przed damami kopenhaskiemi swoim wytwornym strojem, stopniem i samochwalczemi słowy, gdyby wówczas zjawił się człowiek, znający przyszłość i jego lekkomyślność zaniepokoił poważną przestrogą; gdyby mu był powiedział, że ten piękny mundur, którym się pysznił, będzie powodem jego zguby; że potwór o ludzkiej postaci będzie pił jego krew, jak on pił z rozkosznem zapomnieniem wina francuskie i czeskie; że jego włosy, dla których nie mógł dobrać pachnideł i grzebyków, będą zamiatały pył w jaskini dzikich zwierząt; że to ramię, na którem wspierały się z wdziękiem powabne damy Charlotenburga, będzie rzucone niedźwiedziowi na pastwę, jak kość dzikiej kozy: jakżeby wtenczas Fryderyk odpowiedział na to smutne proroctwo? Wybuchem śmiechu i żarcikiem, a to najsmutniejsze, że wszyscy, równie jak on, poczytaliby groźną wieszczbę za szaleństwo.
Zastanówmy się jeszcze głębiej nad losami zbrodni. Nikczemne zamiary hrabiostwa Ahlefeld sprowadziły na tę godną siebie parę cios okrutny. Obmyślili niegodną zasadzkę na zgubę córki więźnia; nieszczęśliwa ta trafem znajduje opiekuna, ten zaś uważa za konieczność oddalić ich syna, który miał wypełnić nikczemne zamysły rodziców. Ów syn, ich jedyna nadzieja, zostaje wysłany daleko od miejsca, w którem miał uwieźć młodą dziewicę, a zaledwie tam przybył, inny traf-mściciel na śmierć go wystawia. Tak więc, chcąc skrzywdzić najokrutniej niewinną dziewicę, występnego lecz ukochanego syna popchnęli do grobu. Z własnej przeto winy nikczemników dotknęło nieszczęście.


XIII
Ach! otóż nasza hrabina!... Przebacz, pani, ale dzisiaj nie mogę korzystać z honoru, jaki mi czynią jej odwiedziny... Jestem zajęty; innym razem, droga, hrabino, innym razem; dziś nie zatrzymuję pani dłużej.
„ Książę i Orsina“.

Nazajutrz po odwiedzinach w Munckholm, gubernator Drontheimu wczesnym rankiem rozkazał zaprządz swoją podróżną karetę mniemając, że zdąży wyjechać, zanim hrabina Ahlefeld wstanie. Ale hrabina spała czujnie.
Jenerał podpisał właśnie ostatnie zlecenia dla biskupa, w którego ręce jego władza przechodziła par interim. Wstał potem z krzesła i włożywszy surdut futrem podbity, zabierał się do wyjścia, kiedy odźwierny zameldował szlachetną kanclerzynę.
Niespodziana wizyta zmieszała starego żołnierza, przywykłego śmiać się wobec kartaczy, bomb i granatów, ale nie umiejącego walczyć z podstępami i przebiegłością kobiety. Z wymuszoną też uprzejmością przywitał intrygantkę i dopiero wtedy okazał zły humor, kiedy ta, nachyliwszy się do jego ucha, zapytała poufnie:
— A więc szlachetny jenerale, cóż ci powiedział?
— Kto? Poel? Powiedział mi, że kareta wkrótce będzie gotowa — odparł jenerał dyplomatycznie.
— Mówię o człowieku uwięzionym w Muckholm, jenerale.
— A....!
— Czy badanie pańskie wypadło zadawalająco?
— Tak jest, pani hrabino — rzekł gubernator z zakłopotaniem — zupełnie zadawalająco.
— Masz zatem na to dowody, że popchnął do buntu górników?
Okrzyk oburzenia wyrwał się z piersi Lewina.
— On jest niewinny, szlachetna pani!
Nagle zatrzymał się, czuł bowiem, że słowa te podyktowało mu serce, ale nie rozum.
— Niewinny! — powtórzyła hrabina z nietajonym przestrachem, obawiała się bowiem, żeby Schumacker nie dowiódł jenerałowi swej niewinności, a tem samem nie zbił oszczerstw, na których wiele zależało kanclerzowi.
Gubernator już zoryentował się w położeniu; na nalegania wielkiej kanclerzyny odpowiedział tonem, który ją uspokoił, zdradzał bowiem jakby niepewność i zmieszanie.
— Niewinny... tak... jeśli pani sobie życzysz...
— Jeśli sobie życzę, jenerale? — powtórzyła intrygantka ze śmiechem.
Śmiech ten dotknął jenerała.
— Szlachetna hrabino — rzekł — pozwól, abym z mego widzenia się z byłym wielkim kanclerzem zdał relacyę tylko wice-królowi.
Poczem, skłoniwszy się głęboko, zszedł na dziedziniec, gdzie nań czekała kareta, a wkrótce turkot jej oznajmił mieszkańcom Drontheimu, że ich prawdziwy ojciec już się od nich oddalił.
— Tak — mówiła do siebie hrabina Ahlefeld, wróciwszy do swego apartamentu — jedź, błędny rycerzu, z twoim odjazdem otwiera się nam wolne pole: wrogowie nasi nie mają przy sobie groźnego obrońcy... Jedź, twój odjazd jest znakiem powrotu dla mego Fryderyka. Bo jakże było można najpiękniejszego kawalera Kopenhagi wysyłać w te okropne góry? Na szczęście, łatwo mi teraz będzie wyjednać jego powrót.
Zwróciła się potem do swej zaufanej pokojówki.
— Kochana Elżbieto — rzekła — każ sprowadzić z Berghen dwa tuziny małych grzebyków, jakie teraz nasi eleganci noszą we włosach; dowiedz się takie o nowym romansie słynnej Scudery, a nadto pilnuj, aby co rano myto różaną wodą małpkę mego drogiego Fryderyka.
— Jakto, łaskawa pani — spytała Elżbieta — czy pan Fryderyk może już powrócić?
— Tak jest, może i z pewnością powróci lada chwila. Dlatego też trzeba się postarać, żeby zastał wszystko w porządku.
Biedna matka !


XIV
....Bernard biegnie po nad brzegiem Arlancy. Podobny jest do lwa, wychodzącego do myśliwych z jaskini, aby zwyciężyć lub zginąć. Poszedł Hiszpan dzielny i śmiały. Szybkim krokiem, z ostrą dzidą w ręku, w której pokłada całą swą nadzieję, Bernard dąży brzegami Arlancy.
„Romans hiszpański“.

Ordener po zejściu z wieży, z której widział latarnię munckholmską, nadaremnie poszukiwał swego przewodnika, Benignusa Spiagudrego. Długo go wołał, ale mu tylko odpowiadało echo, rozlegające się wśród zwalisk. Zdziwiony tem niepojętem zniknięciem, przypisywał je jakiemu panicznemu przestrachowi bojaźliwego dozorcy umarłych, a wyrzucając sobie z szlachetnością, że go opuścił na chwilę, postanowił przepędzić noc na skale Oelmoe, aby mu dać czas do powrotu. Posiliwszy się nieco i okrywszy płaszczem, położył się obok gasnącego ogniska, a ucałowawszy promień włosów Etheli, wkrótce zasnął; można bowiem spać z roztęsknionem sercem, jeśli tylko sumienie jest spokojne.
O wschodzie słońca był już na nogach, ale po Spiagudrym znalazł tylko tłomoczek i płaszcz pozostały w wieży, co zdawało się być wskazówką jego szybkiej ucieczki. Wówczas, straciwszy nadzieję zobaczenia go, przynajmniej na skale Oelmoe, postanowił wyruszyć sam, nazajutrz bowiem trzeba było dojść do Walderhoga, aby tam zastać Hana z Islandyi.
Na początku niniejszego opowiadania wspomnieliśmy już, iż Ordener od dziecka przyzwyczajony był do trudów życia wędrownego i niebezpiecznych przygód. Przebywszy kilkakrotnie północną część Norwegii, nie potrzebował już przewodnika od czasu, jak wiedział gdzie można znaleźć rozbójnika. Skierował więc w stronę północno-zachodnią swoją samotną wędrówkę, w której nie było już Benignusa Spiagudrego, żeby mu prawił, ile kwarcu albo spatu zawierało w sobie każde wzgórze, jakie podanie przywiązane było do każdej rudery, a wreszcie, czy ta lub owa rozpadlina pochodziła od wylewu potoku, czy też od dawnego wulkanicznego wybuchu.
Szedł dzień cały przez góry, łączące się z głównym łańcuchem, który przechodzi wzdłuż całej Norwegii, a następnie, zniżając się stopniowo, wpada do morza, wskutek czego wszystkie brzegi obfitują w przylądki i zatoki, ląd zaś dalszy w góry i doliny. Ta szczególniejsza natura gruntu jest powodem, że Norwegię porównywają do olbrzymiego skieletu wieloryba.
Podróż w podobnym kraju wcale nie jest łatwą. Raz trzeba kroczyć przez kamieniste łożysko wyschłego strumienia; to znów przechodzić po chwiejących się mostach z pni drzew, przez drogi, które stały się {korytem nowo utworzonych potoków.
Ordener szedł całemi godzinami, nie spostrzegając ani siadu obecności ludzkiej w tych miejscach nieuprawnych i ożywionych jedynie, jakby zjawiskiem, wiatrakiem, stojącym na szczycie wzgórza, albo odgłosem dalekiej kuźni, której dym pochylał się od powiewu wiatru, jak czarny pióropusz.
Od czasu do czasu spotykał chłopa, jadącego na szpakowatym koniku, mniej może dzikim niż jego pan, albo też handlarza futer, siedzącego na saniach, zaprzężonych w dwa renifery; do tyłu sani przywiązana była długa lina, której liczne węzły, uderzając po kamieniach, miały odstraszać wilków.
Jeśli Ordener zapytał handlarza o drogę do groty Walderhoga, wędrowny kupiec, znając tylko nazwy i położenie miejsc, przez które dla swego handlu musiał przebiegać, odpowiadał obojętnie:
— Idąc ciągle w stronę północno-zachodnią, dojdziesz pan do wsi Hervalyn, przejdziesz przez potok Dotlysax i tej nocy możesz pan być w Surb, odległem tylko o dwie mile od Walherhoga.
Jeśli zaś to samo pytanie zadał wieśniakowi, ten, przejęty podaniami ludowemi i bajkami starych niewiast, kiwał tylko głową i zatrzymując swego szpakowatego wierzchowca, mówił:
— Walderhog! jaskinia Walderhoga! Tam kamienie śpiewają, kości tańczą, a szatan z Islandyi obrał ją sobie za mieszkanie. Chyba nie do jaskini Walderhoga wasza miłość dostać się pragnie?
— Właśnie tam — odpowiadał Ordener.
— Hm... to zapewne wasza miłość utraciła matkę, lub ogień spalił wasz dom, albo też sąsiad ukradł wam tłustą świnię?
— Wcale nie — przeczył młodzieniec.
— Widać, że jakiś czarownik rzucił urok na rozum waszej miłości.
— Mój poczciwcze, ja się pytam o drogę do Walderhoga.
— Ja też na to właśnie odpowiadam pytanie. Niech pana Bóg prowadzi. Ciągle na północ! Wiem, jak pan dojdziesz, ale nie wiem, w jaki sposób stamtąd powrócisz.
Po tych słowach, wieśniak oddalał się, robiąc znak krzyża.
Do smutnej jednostajności wędrówki przyłączyła się nadto ta niedogodność, że padał od samego południa deszcz drobny i zimny, który zwiększał jeszcze trudności drogi. Ani jeden z małych ptaszków nie pokazał się w powietrzu i Ordener, zziębnięty pomimo płaszcza, widział nad swoją głową latające same tylko jastrzębie, sokoły i białozory, które na odgłos jego kroków, zrywały się nagle z pomiędzy trzciny jeziora, unosząc ryby w swoich szponach.
Noc już była zupełna, kiedy młody podróżny, przeszedłszy przez las osiczyn i brzóz, który dotyka potoku Dudlysax, przybył nareszcie do wsi Surb, gdzie Spiagudry chciał urządzić swoją główną kwaterę. Zapach smoły i dym z węgla ziemnego uprzedziły Ordenera, że zbliżał się do miejsc zamieszkałych przez rybaków. Poszedł do pierwszej chaty, którą w ciemności zdołał dojrzeć.
Wejście nizkie i ciasne zamykała, według zwyczaju norweskiego, przezroczysta skóra rybia zabarwiona w danej chwili czerwonem, niepewnem światłem ogniska. Stukając w drewniane ramy, drzwi te otaczające, zawołał:
— Otwórzcie, jestem podróżny!
— Wejdźcie — odpowiedział głos z wewnątrz.
Jednocześnie usłużna ręka podniosła rybią skórę, poczem Ordener wszedł do schroniska rybaka norweskich wybrzeży. Był to rodzaj okrągłego szałasu, zbudowanego z drzewa i ziemi, pośrodku którego płonęło ognisko, błyszczące to czerwonawym płomieniem torfu, to znowu bladą jasnością sosny. Tuż obok ogniska, rybak, jego żona i dzieci, odziane nędznie, siedzieli dokoła stołu, zastawionego drewnianemi talerzami i różnemi naczyniami z gliny. Z przeciwnej strony, pomiędzy sieciami i wiosłami, dwa renifery spały na posłaniu z liści i skór; przedłużenie posłania było snąć przeznaczone dla mieszkańców domu i gości, którychby los im zdarzył. Nie odrazu jednak można było rozpoznać wnętrze chaty, unoszący się tam bowiem dym ostry i ciężki, z trudnością wydobywający się przez otwór, wybity w szczycie szałasu, wszystkie przedmioty okrywał zasłoną gęstą i ruchomą.
Jak tylko Ordener próg przestąpił, natychmiast rybak i jego żona wstali i przywitali go serdecznie. Wieśniacy norwescy lubią podróżnych; są oni bardzo grzeczni i niezmiernie ciekawi nowin ze świata.
— Panie — rzekł rybak — musisz uczuwać głód i zimno. Oto ogień do osuszenia twego płaszcza i smaczny rindebrod dla zaspokojenia głodu. Wasza łaskawość raczy następnie powiedzieć nam kto jest, skąd i dokąd idzie i jakie historye opowiadają kobiety w waszej okolicy.
— Posilcie się panie — dodała żona rybaka — oprócz smacznego rindebrodu, o którym mówił mój mąż i pan, jest doskonały stokfisz, solony i zaprawiony tranem z wieloryba. Siadajcie, panie nieznajomy.
— A jeśli wasza łaskawość nie lubi mięsa Świętego Usupha (patrona rybaków) — mówił znów rybak — w takim razie niechaj cierpliwie poczeka, a przyrządzimy mu pieczeń wyborną z sarny, lub przynajmniej z królewskiego bażanta. Oczekujemy właśnie powrotu najzręczniejszego Strzelca ze wszystkich trzech prowincyj. Czy nieprawda, moja dobra Maase?
Maase, imię, którem rybak nazwał swoją żonę, znaczy po norwesku mewa. Rybaczka wcale się tem mianem nie obruszyła, może dlatego, że było to jej imię prawdziwe, a może też dlatego, że wyrażało pieszczotę.
— Z pewnością jest on najzręczniejszym strzelcem — potwierdziła z dumą. — To mój brat, Kennybol. Niechaj Bóg błogosławi jego wyprawom. Przyjechał do nas na kilka dni, będziecie więc mogli, panie nieznajomy, wypić z nim kilka kubków dobrego piwa. On, jak i pan, jest w podróży.
— Dziękuję wam, zacna gospodyni — odparł Ordener z uśmiechem — muszę jednak poprzestać na waszym wybornym stokfiszu i kawałku niemniej smacznego rindebrodu. Nie mogę czekać na waszego brata, sławnego Strzelca. Muszę odejść natychmiast.
Dobra Maase, niezadowolona z nagłego odejścia nieznajomego, ale szczęśliwa zarazem, że chwalił stokfisza i jej brata, zawołała:
— Bardzo pan łaskaw... ale czy podobna, żebyś nas tak prędko opuszczał?
— Muszę.
— Dążyć w góry o tak spóźnionej porze i przy tak falnej pogodzie...
— Czynię to dla sprawy bardzo ważnej.
Odpowiedzi młodzieńca nietylko wzbudzały wrodzoną ciekawość gospodarzy, ale ich zarazem dziwiły.
Rybak przeto powstał i rzekł:
— Jesteś pan u Krzysztofa Buldusa Braalla, rybaka, ze wsi Surb.
Żona dodała:
— Ja zaś jestem Maase Kennybol, jego żona i sługa.
Wieśniacy norwescy, chcąc zapytać nieznajomego o nazwisko, mają zwyczaj wymieniać mu swoje.
— Ja — odpowiedział Ordener — jestem podróżny, który nie może być pewnym ani swego imienia, ani drogi, po której dąży.
Szczególna ta odpowiedź widocznie nie zadawalała rybaka Braalla.
— Na koronę Gormona Starego — rzekł — sądziłem, że w tej chwili jeden jest tylko człowiek w Norwegii, który nie może być pewnym swego nazwiska. To szlachetny baron Thorvick, który, jak mówią, będzie się teraz nazywał hrabią Danneskiold, a to wskutek małżeństwa z córką kanclerza. Taką przynajmniej wiadomość przyniesiono nam świeżo z Drontheimu. Winszuję ci, panie nieznajomy, tego podobieństwa do syna wice-króla, wielkiego hrabiego Guldenlewa.
— Jeśli wasza łaskawość — dodała z zaciekawieniem żona rybaka — nie może nam nic powiedzieć co się dotyczy jego osoby, to przynajmniej, czy nie raczy objaśnić, co się tam dzieje obecnie na świecie? Radzibyśmy coś więcej usłyszeć o tem sławnem małżeństwie, o którem właśnie mój mąż i pan wspomniał.
— Tak — rzekł znowu rybak z powagą — to najświeższa nowina. Przed upływem miesiąca, syn wice-króla zaślubi córkę wielkiego kanclerza.
— Bardzo o tem wątpię — odparł Ordener.
— Pan o tem wątpisz? Ależ ja panu mogę zaręczyć, że to rzecz niewątpliwa. Mówił mi o tem człowiek, który to słyszał od pana Poela, ulubionego kamerdynera szlachetnego barona Thorvick, to jest raczej szlachetnego hrabiego Danneskiold. Czyżby jaka burza zamąciła wodę przez sześć dni? Ten głośny związek miałby być zerwanym?
— Tak sądzę — potwierdził młodzieniec z uśmiechem.
— Jeśli tak, to się pan bardzo mylisz. Nie należy zapalać ognia dla smażenia ryby, dopóki się za nią sieć nie zamknie. Ale czyż to zerwanie jest tak pewne? Od kogo pan o tem słyszałeś?
— Od nikogo — rzekł Ordener. — Ja tylko sam tak sobie układam w swej głowie.
Słysząc te naiwne słowa, rybak, pomimo wrodzonej Norwegczykom grzeczności, nie mógł się powstrzymać od śmiechu.
— Przebaczcie, panie. Ale łatwo odgadnąć, że pan jesteś podróżnym, a może i cudzoziemcem. Czyż pan sobie wyobrażasz, że wypadki pójdą według pańskiego rozumowania, a na świecie wyjaśni się lub zachmurzy według jego woli?
Tutaj rybak, wtajemniczony w sprawy publiczne, jak wszyscy wieśniacy norwescy, zaczął tłumaczyć Ordenerowi: z jakich mianowicie powodów małżeństwo to musi przyjść do skutku, to jest, że tego wymagały interesy rodziny Ahlefeldów i że wice-król nie mógł odmówić królowi, który tego pragnął. Nadmienił także, że prawdziwa miłość łączy przyszłych małżonków. Jednem słowem, rybak Braall nie wątpił, że ten związek musi dojść do skutku i chciałby być — jak mówił — równie pewnym, iż mu się uda nazajutrz zabić przeklętego psa morskiego, który ogromne robił szkody w jeziorze Master-Bick.
Ordener nie czuł się usposobionym do prowadzenia rozmowy o sprawach publicznych z tak silnym politykiem, a przybycie nowej osoby wydobyło go z kłopotu.
— To on, to mój brat! — zawołała stara Maase.
Dla wyrwania jej z niemego podziwienia, z jakiem słuchała słów swego męża, potrzeba było przybycia brata.
Dzieci radośnie witały wuja, a rybak, podając mu rękę, rzekł z powagą:
— Witaj nam bracie.
Później, zwracając się do Ordenera, dodał:
— Panie, to nasz brat, sławny strzelec Kennybol z gór Kole.
— Witam was serdecznie — rzekł góral, zdejmując czapkę z niedźwiedziej skóry. — Bracie, nie wiedzie mi się polowanie na waszych brzegach, jak zapewne tobie nie udałby się połów w naszych górach. Zdaje mi się, że łatwiej napełniłbym swą torbę polując na złe duchy w mglistych lasach królowej Maab[6]. Siostro Maase, ty jesteś pierwszą mewą, której dzisiaj zblizka mogę powiedzieć dzień dobry. Patrzcie moi przyjaciele, niech was Bóg zachowa w spokoju, oto dla tego nędznego cietrzewia, pierwszy strzelec w Drontheimhuus aż do tej chwili i to na taki czas przebiegał leśne wzgórza.
Mówiąc to, wydobył z myśliwskiej torby i położył na stole cietrzewia, twierdząc przytem, że ptak tak nędzny nie wart był naboju dobrej strzelby.
— Wierna rusznico Kennybola — dodał półgłosem — będziesz polowała na grubszą zwierzynę. Jeśli dziś nie przebijasz skór kozic i łosi, za to jutro może przeszywać będziesz zielone kaftany i czerwone kurty.
Słowa te poruszyły ciekawą Maase.
— Co ty mówisz, mój dobry bracie? — zapytała.
— Mówię, że zawsze jakiś dyabełek tańczy pod językiem kobiecym.
— Masz słuszność, bracie Kennybol — zawołał rybak.
— Te córki Ewy tak są wszystkie ciekawe, jak ich matka. Wszak mówiłeś o zielonych kaftanach?
— Bracie Braall — odparł strzelec z niezadowoleniem — tajemnice swoje powierzam tylko memu muszkietowi, ponieważ pewny jestem, że ich nie powtórzy.
— Mówią we wsi — ciągnął niezmieszany rybak — o powstaniu górników. Bracie, czyżbyś co o tem wiedział?...
Góral nasunął czapkę na oczy, a rzucając na nieznajomego podejrzliwe spojrzenie, nachylił się do rybaka i rzekł z cicha lecz dobitnie:
— Milczenie!
Rybak pokiwał głową.
— Bracie Kennybol — rzekł — chociaż ryba milczy, to jednak wpada do sieci.
Przez chwilę nikt się nie odzywał. Bracia spoglądali na siebie znacząco, dzieci skubały leżącego na stole cietrzewia, rybaczka oczekiwała, czy co nie usłyszy, Ordener zaś przypatrywał się wszystkiemu z uwagą.
— Jeżeli dzisiaj nieszczególną macie wieczerzę — rzekł nagle strzelec, widocznie chcąc zmienić przedmiot rozmowy — za to jutro będzie wcale inaczej. Bracie Braall, możesz nałowić ryb, a ja przyrzekam ci do ich przyprawy tłuszcz niedźwiedzi.
— Niedźwiedzi tłuszcz — zawołała Maase. — Czyż niedźwiedź pokazał się w okolicy?... Patrick, Curter, dzieci moje, zabraniam wam wychodzić z chaty... Niedźwiedź!
— Uspokój się siostro; jutro już nie będziesz miała się czego obawiać. Tak, w samej rzeczy, o dwie mile od Surb widziałem niedźwiedzia. Niedźwiedzia białego. Zdawało mi się, że unosił człowieka, albo raczej jakieś zwierzę. Ale nie, to musiał być strzelec dzikich kóz, bo strzelcy ci ubierają się w skóry dzikich zwierząt. Oddalenie zresztą nie pozwoliło mi odróżnić... To mnie tylko dziwi, że łup swój niósł na grzbiecie, a nie w zębach.
— Czy doprawdy, mój bracie?.
— Tak jest i pewnie zwierzę to już nie żyło, nie broniło się bowiem.
— Ależ — zapytał trafnie rybak — jeśli nie żyło, to w jakiż sposób trzymało się na na grzbiecie niedźwiedzia?
— Tego właśnie nie mogę zrozumieć. W każdym razie była to ostatnia uczta niedźwiedzia. Wchodząc do wsi, uprzedziłem sześciu tęgich towarzyszów. Jutro więc, siostro Maase, przyniosę ci najpiękniejsze białe futro, jakie kiedykolwiek można było widzieć na śniegach gór.
— Strzeż się, bracie — rzekła kobieta — ty w samej rzeczy coś szczególnego widziałeś. Ten niedźwiedź to może dyabeł?...
— Czyś oszalała — przerwał góral ze śmiechem. — Dyabeł miałby się przemienić w niedźwiedzia! W kota, w małpę, to być może, bo to się przecie zdarzało; ale w niedźwiedzia! Na Świętego Eldona Egzorcystę, nawet dzieci i stare baby mogłyby się litować nad twoją zabobonnością.
Skarcona kobieta spuściła głowę.
— Czcigodny bracie, byłeś moim panem, zanim szanowny mój mąż zwrócił na mnie swe oczy; czyń przeto tak, jak ci twój anioł stróż podszepnie.
— A w której stronie spotkałeś tego niedźwiedzia? — zapytał rybak.
— W kierunku Smiasen, około groty Walderhoga.
— Walderhoga! — zawołała rybaczka, żegnając się.
— Walderhoga! — powtórzył Ordener.
— Ależ, mój bracie — rzekł rybak — ty przecież, spodziewam się, nie szedłeś do groty Walderhoga?
— Ja? Zachowaj mnie Boże! To niedźwiedź tam szedł.
— I jutro pójdziesz go tam szukać? — przerwała Maase z przestrachem.
— Ależ nie. Zresztą, moi przyjaciele niepodobna przypuścić, ażeby nawet niedźwiedź ośmielił się szukać schronienia w jaskini, gdzie...?
Nie dokończył, a wszyscy troje przeżegnali się.
— Masz słuszność — potaknął rybak — jest jakiś instynkt, który zwierzęta uprzedza o tych rzeczach.
— Moi dobrzy ludzie — rzekł Ordener — powiedzcie mi, co jest tak przestraszającego w tej grocie Walherhoga?
Zapytani spojrzeli po sobie niemal osłupiali ze zdziwienia, jak gdyby nie mogli zrozumieć podobnego zapytania.
— Wszak to tam jest grób króla Waldera? — dodał młodzieniec.
— Tak — odparła rybaczka — grób zbudowany z kamieni, które czasem śpiewają.
— I to jeszcze nie wszystko — zauważył rybak.
— O nie! — mówiła dalej rybaczka — w nocy widziano tam nieraz tańczące kości nieboszczyków.
— A i to jeszcze nie wszystko — odezwał się góral.
Potem zamilkli, jak gdyby nie śmieli mówić dalej.
— No i cóż tam jest więcej nadnaturalnego? — zapytał znowu Ordener.
— Młodzieńcze — rzekł poważnie góral — nie odzywaj się tak lekkomyślnie, skoro widzisz, że ja, stary i siwy wilk, drżę, kiedy o tem mówię.
Na to Ordener odpowiedział z łagodnym uśmiechem:
— Chciałbym jednak wiedzieć o wszystkiem, co się dzieje w grocie Walderhoga, ponieważ tam właśnie idę.
Słowa te przejęły strachem słuchających.
— Do Walderhoga! O nieba! pan idziesz do Walderhoga? — zawołał rybak. — I mówisz to takim głosem, jak gdyby kto inny powiedział: — Idę do Loevig, aby tam sprzedać dorsze! — albo na dolinę Ralpha, na połów śledzi! — Do Walderhoga, wielki Boże!
— Nieszczęśliwy młodzieńcze! — dodała kobieta — urodziłeś się widać bez anioła stróża! Żaden święty z nieba snąć nie jest twym patronem! Można to przypuszczać, gdyż sam powiedziałeś, że nie jesteś pewny swego imienia.
— A jakiż cel — przerwał góral — może prowadzić waszą łaskawość do tego straszliwego miejsca?
— Mam ważnej rzeczy zażądać od kogoś — odpowiedział Ordener.
— Panie nieznajomy — rzekł rybak — zdajesz się nie znać dokładnie tego kraju. Czy się nie mylisz? Bo być nie może, abyś miał zamiar iść do groty Walderhoga.
— Jeśli przytem — dodał góral — chcesz pan mówić z ludzką istotą, to nie znajdziesz tam nikogo...
— Oprócz szatana — dokończyła rybaczka.
— Szatana! Jakiego szatana?
— Tego, dla którego grób śpiewa i tańczą nieboszczyki.
— Pan widać nie wiesz — rzekł rybak głos zniżając i zbliżając się do Ordenera — że grotę Walderhoga zamieszkuje...
— Mężu mój i panie — przerwała kobieta — nie wymawiaj tego imienia, ono przynosi nieszczęście.
— Kto zamieszkuje? — spytał Ordener.
— Belzebub wcielony — rzekł Kennybol.
— Doprawdy, moi dobrzy ludzie, nie wiem zupełnie o czem mówicie. Powiedziano mi przecie, że w grocie Walderhoga zamieszkuje Han z Islandyi...
Potrójny okrzyk przestrachu rozległ się w chacie.
— Jak to! pan wiesz... To właśnie ten szatan!
Żona rybaka upewniała po cichu wszystkich świętych, że to nie ona wymówiła to imię.
Kiedy rybak ochłonął nieco ze zdumienia, spojrzał uważnie na Ordenera, jak gdyby widział coś, czego nie mógł zrozumieć.
— Mniemałem, panie podróżny — rzekł — że choćbym miał żyć dłużej jeszcze niż mój ojciec, który umarł mając sto dwadzieścia lat wieku, to jednak nie będę wskazywał drogi do Walderhoga człowiekowi, obdarzonemu rozumem i wierzącemu w Boga.
— Niewątpliwie! — zawołała Maase — ale jego łaskawość nie pójdzie przecie do tej groty przeklętej, bo aby tam stąpić nogą, chyba trzeba mieć zamiar z dyabłem wejść w umowę.
— Pójdę, moi dobrzy ludzie, a największą możecie mi oddać usługę, wskazując drogę właściwą.
— Jeśli pan chcesz iść najkrótszą drogą — rzekł rybak — to rzuć się z wierzchołka skały do pierwszego lepszego potoku, gdyż to na jedno wychodzi.
— Czy godzi się śmierć bezużyteczną stawiać na równi z celem ważnym, chociaż niebezpiecznym? — zapytał Ordener.
Braall pokiwał głową, jego zaś brat zwrócił na młodzieńca badawcze spojrzenie.
— Rozumiem — zawołał nagłe rybak — pan chcesz zarobić tysiąc talarów królewskich, które wysoki syndyk naznaczył za głowę tego szatana z Islandyi.
Ordener uśmiechnął się.
— Panie mój — mówił dalej rybak ze wzruszeniem — usłuchaj nas i wyrzeknij się tego zamiaru. Jestem biedny i stary, a jednak za pańskie tysiąc talarów nie dałbym resztki swojego życia, choćby to był dzień tylko jeden.
Błagające i życzliwa spojrzenie żony rybaka śledziło, jaki skutek wywrze na nieznajomym prośba jej męża. Ordener spiesznie odparł:
— Nader ważna sprawa zmusza mnie do szukania rozbójnika, którego wy nazywacie szatanem; robię to dla innych, a nie dla siebie...
Góral, który ani na chwilę nie spuścił oczu z Ordenera, nie pozwolił mu dokończyć.
— Teraz pana rozumiem — rzekł — i wiem, dlaczego szukasz szatana islandzkiego.
— Chcę go zmusić do walki — rzekł młodzieniec.
— Tak jest — potwierdził Kennybol — dano panu bardzo ważne zlecenie, nieprawdaż?
— Jużem to powiedział.
Po tych słowach, góral zbliżył się do Ordenera z oznakami porozumienia i, na wielkie jego zdziwienie, rzekł półgłosem:
— Wszak to dla hrabiego Schumackera Griffenfelda?
— Skąd to wiecie? — zawołał Ordener.
Trudno było w samej rzeczy zrozumieć, jakim sposobem góral norweski mógł wiedzieć o tajemnicy, której Ordener nie powierzał nikomu, nawet jenerałowi Lewinowi.
Kennybol nachylił się ku niemu.
— Życzę powodzenia — rzekł tym samym tajemniczym głosem — jesteś pan szlachetnym młodzieńcem, skoro służysz sprawie uciśnionych.
Zdziwienie Ordenera tak było wielkie, że zaledwie mógł zapytać górala, skąd wiedział o celu jego podróży.
— Cicho — rzekł Kennybol, kładąc palec na ustach — mam nadzieję, że pan otrzymasz od mieszkańca Walderhoga to, czego żądasz; moje ramię, jak i pańskie, poświęcone jest dla munckholmskiego więźnia.
Następnie podnosząc głowę, zanim Ordener zdołał odpowiedzieć, mówił dalej:
— Bracie, siostro Maase, przyjmijcie tego zacnego młodzieńca, jak własnego brata. No, a teraz zdaje mi się, że wieczerza już gotowa...
— Co! — przerwała Maase — czy namówiłeś jego łaskawość, aby się wyrzekł zamiaru odwiedzenia szatana?
— Siostro, módl się, żeby mu się nic złego nie przytrafiło. Jest to szlachetny i godny młodzieniec. A teraz, młody panie, posil się nieco i spocznij z nami. Jutro wskażę ci drogę i pójdziemy szukać — pan swego dyabła, a ja mojego niedźwiedzia.


XV
Są nieszczęścia, w których nawet obecność nieprzyjaciela może stać się przyjemną.
Calderon „Książę niezłomny.“

Zaledwie pierwsze promienie wschodzącego słońca ozłociły wierzchołki skał, leżących nad morzem, kiedy rybak, przybyły o świcie dla zarzucenia sieci w odległości kilku muszkietowych strzałów od brzegu, wprost wejścia do groty Walderhoga, widział, jak jakaś postać, odziana płaszczem czy całunem, schodziła po zboczach i nareszcie znikła pod tajemniczemi sklepieniami jaskini. Przejęty strachem, duszę swą polecił Świętemu Usuphowi i pobiegł opowiedzieć rodzinie że widział jedno z widm, zamieszkujących siedzibę Hana z Islandyi, o wschodzie słońca wchodzące do groty.
Widmem tem, przyszłym przedmiotem nieskończonych opowieści wieśniaków podczas długich wieczorów zimowych, był Ordener, który w chwili, kiedy oba królestwa sądziły, że się zaleca do swej dumno narzeczonej, narażał życie dla tej, której oddał swe serce i przyszłość: dla córki nieszczęśliwego więźnia.
Smutne przeczucia i złowieszcze wróżby towarzyszyły mu do celu jego podróży. Gdy opuszczał chatę poczciwego rybaka, wszyscy go błogosławili, dobra Maase długo modliła się za niego, stojąc na progu chaty. Góral Kennybol i jego sześciu towarzyszy, którzy mu wskazali drogę, rozeszli się z nim o pół mili od groty Walderhoga, a ci nieustraszeni strzelcy, dążący na spotkanie ze strasznym drapieżnikiem, jak na wesołą zabawę, trwożnie spoglądali za zagadkowym młodzieńcem, który tak śmiało udawał się do przeklętej groty.
Ordener wszedł do groty Walderhoga, jak się wchodzi do portu oddawna upragnionego. Doznawał niewypowiedzianej radości na myśl, że miał spełnić tak święte zadanie i że za chwil kilka wyleje może krew swoją dla ukochanej Etheli. Chociaż wkrótce miał uderzyć na rozbójnika, przed którym drżała cała prowincya, na potwora, szatana może, jednak nie jego straszliwa postać zjawiła się w jego wyobraźni. Widział on tylko obraz uwięzionej dziewicy, modlącej się za niego przed ołtarzem więzienia. Gdyby poświęcał się dla kogo innego, nie dla niej, byłby może pomyślał przez chwilę o niebezpieczeństwach, do których z tak daleka przychodził, choćby dlatego, żeby niemi pogardzić; ale czy podobna myśl może się znaleźć w młodem sercu w chwili, kiedy ono bije podwójnem uniesieniem: szczytnego poświęcenia i szlachetnej miłości?
Postępował z głową wniesioną pod czarnemi sklepieniami, o które odbijały się odgłosy jego kroków, rozchodząc się potem posępnem, długotrwałem echem wśród zalegających przestrzeni ciemności. Idąc, nawet nie rzucił okiem na stalaktyty, na wiekowe bazalty, wiszące po nad jego głową pomiędzy mchami, porostami i bluszczami. Chaotyczne nagromadzenie tych dziwacznych kształtów zabobonna łatwowierność wieśniaków norweskich zaludniała gromadami szatanów i widm...
Przeszedł z równą obojętnością około grobu króla Waldera, z którym łączyły się tak smutne podania, a nie słyszał innego głosu, oprócz świstu wiatru, uderzającego o ściany posępnych korytarzy.
Szedł dalej pod krzywemi arkadami, słabo oświeconemi przez rozpadliny nawpół zarosłe chwastem i krzewami. Stopy jego potrącały często o jakieś szczątki, które staczały się po skale z głuchym dźwiękiem, a wśród ciemności przybierały kształty rozbitych czaszek, albo długich rzędów białych zębów.
Nie czuł wcale obawy. Dziwił się tylko, że dotąd nie napotkał groźnego mieszkańca tej straszliwej groty.
Przybył nareszcie do rodzaju okrągłej sali, wykutej w skale. Tam kończyła się podziemna droga, po której szedł dotychczas, a w ścianach sali nie było innego otworu, oprócz szerokich szpar, przez które można było widzieć góry i lasy.
Zdziwiony zupełną pustką, zaczął już tracić nadzieję spotkania rozbójnika. Naraz pomnik szczególniejszego kształtu zwrócił jego uwagę. Trzy wielkie, podłużne głazy, stojąc na ziemi, podtrzymywały czwarty szeroki i kwadratowy, co razem wyglądało jak trzy filary z dachem. Pod tym olbrzymim trójnogiem wznosił się ołtarz, utworzony z jednej sztuki granitu, otworem pośrodku. W pomniku tym Ordener poznał jeden z druidycznych zabytków, jakich wiele widział już podczas swych podróży po Norwegii.
Młodzieniec, pogrążony w marzeniu, oparł się machinalnie o ołtarz, którego kamień zczerniał prawie zupełnie, tak przesiąkł krwią z ludzkich ofiar.
Nagle zadrżał — uszu jego bowiem doszedł głos, jakby wychodzący z kamienia:
— Młodzieńcze, przyniosły cię tutaj nogi, co już dotykają grobu...
Usłyszawszy to, Ordener zerwał się spiesznie, uchwycił szablę i wsłuchiwał się w echo, które powtarzało grobowo ponurą przestrogę w głębokości jaskini:
— „Młodzieńcze, przyniosły cię tutaj nogi, co już dotykają grobu...“
W tej chwili z drugiej strony druidycznego ołtarza wychyliła się straszliwa głowa z rudemi włosami.
Głowa ta, śmiejąc się szatańsko, powtórzyła znów:
— Tak zaiste, młodzieńcze, przyniosły cię tutaj nogi, które już dotykają grobu.
— Nogi te przyniosły rękę, która dotyka miecza — odparł Ordener spokojnie.
Z pod ołtarza wysunęła się mała, potworna postać, a Ordener dojrzał jej barki silne, rozrosłe, odzież ze skrwawionych skór zwierzęcych i ręce muskularne uzbrojone w długie, zakrzywione pazury oraz ciężką siekierę kamienną.
— To ja! — rzekł ów potwór z pomrukiem dzikiego zwierza.
— To ja! — odpowiedział Ordener.
— Czekałem na ciebie.
— Zrobiłem więcej — rzekł młodzieniec — gdyż szukałem cię.
Rozbójnik założył ręce na piersiach.
— Czy wiesz, kto jestem?
— Wiem.
— I nie lękasz się?
— Teraz już się nie lękam.
— Bałeś się więc, idąc tutaj? — zapytał potwór, podnosząc głowę dumnie.
— Obawiałem się, że cię może nie spotkam.
— Wyzywasz mnie, a nogi twoje potrącały przed chwilą o trupy ludzi, przeze mnie zabitych.
— Jutro, być może, o twój trup potrącą.
Mały człowiek zatrząsł się z gniewu. Ordener zachował postawę spokojną i pewną siebie.
— Strzeż się! — wyszeptał wreszcie chrapliwie rozbójnik — spadnę na ciebie, jak grad norweski na dach z sitowia...
— Przeciw tobie nie potrzeba mi innego puklerza.
W spojrzeniu Ordenera było coś, co imponowało potworowi i upokarzało go. Zaczął wyrywać pazurami sierść ze swego płaszcza, jak tygrys, który szarpie trawę, zanim rzuci się na swą ofiarę.
— Dajesz mi poznać, co to jest litość...
— A ty, co to jest pogarda.
— Dziecko! głos twój słodki a twarz świeża, jak głos i twarz młodej dziewicy: jaką śmierć sobie wybierasz?
— Twoją.
Mały człowiek roześmiał się.
— Ty nie wiesz, że jestem szatanem, że duch mój jest duchem Ingolpha Tępiciela?
— Wiem, że jesteś rozbójnikiem, który popełnia morderstwa dla złota.
— Mylisz się — przerwał potwór — nie dla złota, lecz dla krwi.
— Czy nie byłeś zapłacony przez Ahlefelda za zabicie kapitana Dispolsena?
— O czem mówisz? Co to za nazwiska?
— Nie znasz kapitana Dispolsena, którego zamordowałeś na płaszczyźnie Urchtal?...
— Być może, ale zapomniałem o nim tak, jak i o tobie za trzy dni zapomnę.
— Nie znasz hrabiego Ahlefelda, który zapłacił ci za wydarcie kapitanowi żelaznej szkatułki?
— Ahlefeld! Poczekaj... Tak, znam go. Wczoraj piłem krew jego jedynaka z czaszki mojego syna.
Ordener wstrząsnął się ze zgrozy.
— Czyś nie był zadowolony z zapłaty?
— Z jakiej zapłaty? — zapytał rozbójnik.
— Twój widok wstrętem mnie przejmuje. Trzeba raz skończyć. Wszak przed tygodniem skradłeś żelazną szkatułkę jednej z twoich ofiar oficerowi munckholmskiego pułku?
Na te słowa rozbójnik żywo się poruszył.
— Oficer munckholmskiego pułku! — szepnął, a po chwili zagadnął, wpatrując się w młodzieńca płomiennym wzrokiem: — Może i ty także jesteś oficerem tego pułku?
— Nie! — odparł Ordener.
— Tem gorzej! — mruknął rozbójnik, przyczem twarz mu się zachmurzyła.
— Czy odpowiesz — dopytywał uporczywie Ordener — gdzie jest szkatułka, którą skradłeś kapitanowi?
Mały człowiek zdawał się przez chwilę zastanawiać.
— A na Ingolpha! to ta nędzna skrzynka żelazna tylu ludzi zajmuje... Upewniam cię, że prędzej znajdą trumnę z twemi kośćmi, jeżeli tylko je kto do niej złoży, niż ową skrzynkę.
Z odpowiedzi tej wywnioskował Ordener, że rozbójnik zna poszukiwaną przez niego szkatułkę, powziął przeto nadzieję co do jej odzyskania.
— Powiedz mi — rzekł — coś z tą szkatułką zrobił? Czy jest ona teraz w posiadaniu hrabiego Ahlefelda?
— Nie.
— Śmiejesz się, więc kłamiesz.
— Myśl, co ci się podoba. Co mnie to obchodzi?
Potwór odpowiadał szyderczo i urągliwie, Ordener przeto powziął przekonanie, że usiłuje go w błąd wprowadzić. Trzeba go zatem było, chcąc wydobyć prawdę, rozwścieklić lub przestraszyć. Odezwał się więc podniesionym głosem:
— Musisz oddać tę szkatułkę!
Potwór wybuchnął śmiechem.
— Musisz mi ją oddać! — powtórzył młodzieniec nakazująco.
— Czyś przywykł rozkazywać turom i niedźwiedziom? — zapytał potwór wciąż się śmiejąc urągliwie.
— W razie potrzeby, nie zawaham się rozkazywać szatanowi w piekle!
— Będziesz to mógł uczynić za chwilę.
Ordener dobył szabli, która zajaśniała w ciemnościach, jak błyskawica.
— Bądź posłusznym! — zawołał.
— No, no — odparł mały człowiek, wstrząsając siekierą — mogłem zdruzgotać kości twoje i wypić krew twoją, jak tylko tutaj przybyłeś; wstrzymałem się jednak, bo chcę zobaczyć, jak wróbel uderzy na sępa.
— Nędzniku! — krzyknął Ordener — broń się!
— Pierwszy raz słyszę tak zuchwałe słowa — zawołał rozbójnik ponuro.
Powiedziawszy to, wdrapał się na ołtarz granitowy i skurczył się, jak lampart czyhający na myśliwego, kiedy ze szczytu skały przygotowuje się skoczyć na niego niespodzianie.
Z owej wyniosłości, bacznie śledził wzrokiem przeciwnika, znać rozważając, z której strony go zaczepić. Ordener zginąłby niechybnie, gdyby się ociągnął choć chwilę. Ale nie dał on rozbójnikowi czasu do namysłu i rzucił się na niego, kierując ostrze swojej szabli ku jego twarzy.
Rozpoczęła się walka zajadła. Mały człowiek, stojąc na ołtarzu, jak statua na piedestale, wydawał się jednem z tych bożyszcz straszliwych, które w wiekach pogańskich odbierały w tem samem miejscu ofiary i daniny. Jego ruchy tak były zwinne i szybkie, że z którejkolwiek Ordener zaatakował go strony, napotykał zawsze jego twarz potworną i ostrze jego siekiery. Przy pierwszem zaraz starciu byłby napewno porąbany w sztuki, gdyby, natchniony szczęśliwą myślą, nie owinął był płaszczem swej lewej ręki; ten wątły puklerz zasłonił go jednak od gwałtownych ciosów wroga.
Przez kilkanaście minut usiłowali bezskutecznie ranić się wzajem. Siwe, błyszczące oczy małego człowieka zdawały się wychodzić z oprawy. Zdziwiony, że z tak wielką siłą i odwagą walczył przeciwnik napozór tak słaby, nie śmiał się już dziko, a twarz jego przybrała wyraz posępnej wściekłości. Kamienne okrucieństwo, malujące się na twarzy potwora i nieustraszony spokój, którym jaśniało oblicze Ordenera, tworzyły rażącą sprzeczność z szybkością ich poruszeń i gwałtownością ataków.
Przez pewien czas, nie słychać było innego odgłosu oprócz szczęku oręża, gwałtownych kroków młodzieńca i ciężkiego oddechu obu walczących. Nagle potwór straszliwie zaryczał. Ostrze jego siekiery zaplątało się w zwojach płaszcza Ordenera. Wyprężył się, szarpnął gwałtownie ręką, a przez to bardziej jeszcze zaplątał w płaszczu przeciwnika broń swoją. Każde nowe szarpnięcie pogarszało jego położenie.
Wreszcie rozbójnik uczuł, że żelazo młodzieńca dotyka jego piersi.
— Zapytuję cię raz jeszcze — odezwał się zwycięski Ordener — czy oddasz mi szkatułkę, którą tak podle ukradłeś zamordowanemu kapitanowi?
Mały człowiek milczał przez chwilę, poczem ryknął chrapliwie:
— Jeszcze raz odpowiadam: nie i bądź przeklęty!
Ordener, nie zmieniając groźnej postawy, znów przemówił:
— Zastanów się, nieszczęśliwcze!
— Nie! Nigdy! — powtórzył z zawziętością rozbójnik.
Młodzieniec opuścił szablę.
— A więc — rzekł — odczep siekierę od zwojów mego płaszcza, ażebyśmy mogli zacząć walkę na nowo.
Pogardliwy śmiech był odpowiedzią potwora.
— Dziecko, bawisz się we wspaniałomyślność, której wcale nie potrzebuję.
I zanim zdziwiony Ordener zdołał myśl rozbójnika odgadnąć, ten skoczył na jego ramię, a potem jednym susem znalazł się w głębi groty. Uczyniwszy to, rzucił się z błyskawiczną szybkością na Ordenera i zawisł na nim jak pantera, kiedy się czepia paszczą i szponami boku lwa. Jego długie pazury zatopiły się w ramionach młodzieńca; zgięte jego kolana ściskały biodra przeciwnika, a ohydna twarz zbliżała się do oblicza Ordenera z rozwartemi usty i wyszczerzonemi zębami, gotowemi do rozszarpania ofiary. Nie mówił nic — tchnął tylko ciężko, z jego przepełnionej wściekłością piersi wydobywały się głuche pomruki. Był w tej chwili nad wszelki wyraz straszny, zatracił wszelkie cechy ludzkie. Okrucieństwo dzikiego zwierza połączyło się w nim z grozą i potwornością szatana.
Ordener zachwiał się pod ciężarem napastnika i byłby upadł zaskoczony niespodziewanym naciskiem.
gdyby się po za nim nie znalazł jeden z druidycznych słupów, o który się oprzeć zdołał. Przyciśnięty do słupa, dusił się niemal w uściskach rozbójnika.
Nie zadrżał jednak, trwoga nie miała doń przystępu. Myślą żegnał swoją Ethelę, a ta myśl stała się dla niego pokrzepiającą modlitwą, wróciła mu siły. Objął potwora obydwiema rękami, potem chwyciwszy swoją szablę, jej ostrze wbił prostopadle w jego plecy. Raniony zbój krzyknął przeraźliwie, jednym skokiem, który zachwiał Ordenerem, wyrwał się z rąk swego nieustraszonego przeciwnika i o kilka kroków dalej upadł, unosząc w zębach kawał zielonego płaszcza, który szarpał z wściekłości.
Lecz zaledwie upadł, już w oka mgnieniu był na nogach. A zerwał się bez cienia znużenia, zręczny i zwinny, jak młoda koza, i walka rozpoczęła się po raz trzeci, z większą jeszcze zajadłością. Tuż przy miejscu, gdzie się teraz znalazł, leżała gromada odłamów skalnych, wśród których mchy i ciernie krzewiły się bujnie od wieków. Dwóch ludzi zwykłej siły zdołałoby zaledwie podnieść najmniejszy z tych odłamów. Rozbójnik chwycił bez żadnego wysiłku jeden z nich w obie ręce, podniósł nad głowę, zamierzając się nim na Ordenera. Spojrzenie jego w tej chwili było okropne. Nareszcie głaz, rzucony gwałtownie, runął ciężko. Ordener zaledwie zdołał się usunąć. Odłam granitu rozbił się na szczątki z groźnym łoskotem, który echo powtarzało długo w głębokich zakątach groty.
Zaledwie Ordener ochłonął z odurzenia, a już nowa bryła kołysała się w rękach rozbójnika. Wyprowadzony z równowagi młodzieniec, rzucił się ku małemu człowiekowi z podniesioną szablą, aby przerwać to kamienowanie, w tej chwili jednak wielka bryła spadła na ostrzę jego szabli i strzaskała je, jak szkła kawałek Jednocześnie dziki śmiech rozległ się pod sklepieniem groty.
Ordener był rozbrojony.
— Czy przed śmiercią masz co do powiedzenia Bogu, albo szatanowi? — zawołał potwór drwiąco.
Jego oczy rzucały błyskawice, płonęły wściekłością i radością. Nie czekając odpowiedzi, poskoczył po siekierę, zostawioną na ziemi w zwojach płaszcza...
Biedna Ethel!
Nagle daleki ryk dal się słyszeć zewnątrz jaskini. Potwór zatrzymał się. Tam, zewnątrz jaskini, coś niezwykłego się dzieje. Słychać głosy ludzkie, połączone z żałosnemi rykami niedźwiedzia. Rozbójnik przysłuchuje się. Żałosne ryki trwają wciąż. Han z Islandyi chwyta za siekierę i biegnie, ale nie ku Ordenerowi, lecz ku jednej z rozpadlin w ścianach jaskini, przez którą wdzierało się światło dzienne. Ordener niewymownie tym zwrotem zdziwiony, szybko przysuwa się ku innej rozpadlinie i przez nią spostrzega na blizkiej łące wielkiego niedźwiedzia białego, otoczonego przez siedmiu strzelców, a wśród nich Kennybola, którego słowa wczoraj tak go zastanowiły. Po chwili odwraca się: rozbójnika niema już w jaskini, słyszy tylko jego głos straszny, wołający:
— Friend! Friend! idę do ciebie! oto jestem!


XVI
Poczciwy Piotruś wszystko przegrał w kości.
Regnier.

Pułk muszkieterów munckholmskich dąży przez wąwozy, leżące między Drontheim i Skongen. Raz maszeruje brzegiem strumienia i widać wówczas szereg bagnetów, wdzierających się na wzgórza, podobnych do gadu, którego łuski błyszczą od słońca; to znowu wężykiem okrąża górę, podobną wówczas do tryumfalnej kolumny, otoczonej tłumem postaci z bronzu.
Żołnierze idą ze spuszczoną głową, w zarzuconych płaszczach, z miną gniewną i znudzoną, ponieważ ci dzielni mężowie lubią tylko walkę albo spokój. Rubaszne żarty i dowcipy, które wczoraj jeszcze tak ich zachwycały, dziś nie są w stanie ich rozweselić. Powietrze jest chłodne, a niebo pochmurne. W tedy tylko wybucha śmiech w szeregach, kiedy wiwandyerka spadnie ze swego konika, albo kociołek blaszany stoczy się ze skały na dno przepaści.
Aby się rozerwać w nudnym marszu, porucznik Randmer, młody baron duński, zbliżył się do starego kapitana Lory, wysłużonego żołnierza. Kapitan szedł posępny i milczący, krokiem ciężkim, ale pewnym; porucznik, lekki i żywy, machał rózeczką, którą ułamał z krzaków, rosnących przy drodze.
— Co ci jest, kapitanie? Dlaczego jesteś tak smutny?
— Widać, że mam powód do tego — odparł kapitan, nie podnosząc głowy.
— Do kata, precz ze smutkiem! Spójrz na mnie. Nie jestem smutny, chociaż mam do złego humoru powody.
— Wątpię, baronie Randmer. Co do mnie, straciłem jedyne moje dobra, cały mój majątek.
— Kapitanie Lory, widzę, że nasze szczęście zupełnie jest jednakie. Niewięcej jak dwa tygodnie temu, porucznik Alberik wygrał ode mnie jednym rzutem kości mój piękny zamek Randmer z przyległościami, co mnie wszakże nie doprowadziło do rozpaczy.
Kapitan odparł posępnie:
— Poruczniku, straciłeś tylko twój piękny zamek, a ja straciłem psa.
Na wesołej twarzy porucznika ukazał się wyraz spółczucia.
— Kapitanie, pociesz się; przecież ja, co straciłem mój zamek...
— I cóż to znaczy? — przerwał kapitan. — A zresztą pan odegrasz swój zamek.
— A pan dostaniesz innego psa.
— Być może, ale nie odzyskam już mego biednego Drakę.
Umilkł, a łzy spływały z jego oczu na twarz surową i ogorzałą.
— Nie kochałem nigdy — mówił dalej — nikogo oprócz niego; nie znałem ojca ani matki; niechaj Bóg da im wieczny spoczynek... Poruczniku Randmer, on mi ocalił życie w czasie wojny w Pomeranii. Nazwałem go Drakę, aby tem zrobić honor sławnemu admirałowi. Poczciwy pies! Nie zmienił się dla mnie nigdy, jakiekolwiek było moje położenie. Po bitwie pod Oholfen, wielki jenerał Schack pogłaskał go mówiąc: — Pięknego masz psa, sierżancie Lory! — wówczas bowiem byłem tylko sierżantem.
— Ach! — przerwał młody baron, machając rózeczką — niezbyt to miło być sierżantem.
Weteran nie słyszał go; mówił jakby do siebie i tak niewyraźnie, że trudno było zrozumieć, co wypowiadał:
— Biedny Drake! tyle razy wracał z wyłomów i przekopów, aż wreszcie utonął, jak kot, w przeklętej zatoce Drontheimskiej. Mój biedny psie, biedny przyjacielu, byłeś przecie godzien, jak ja sam, zginąć na polu bitwy!
— Dzielny kapitanie — zawołał porucznik — nie przystoi nam się smucić, gdyż jutro może bić się będziemy.
— Tak — odparł pogardliwie kapitan — z tęgimi nieprzyjaciółmi!
— Jakto? Przecie z tymi rozbójniczymi górnikami i dyabelskimi góralami!
— Wyciosywacze kamieni i złodzieje na publicznych drogach! Ludzie, którzy w bitwie nie potrafią nawet sformować trójkątnego szyku Gustawa Adolfa! I oto mam walczyć z taką hołotą ja, com odbył wojny w Pomeranii i Holsztynie, kampanie w Skanii i Dalekarlii, com walczył pod dowództwem sławnego jenerała Schacka i pod dzielnym hrabią Guldenlewem!...
— Ale pan nie wiesz — przerwał Randmer — że te bandy mają podobno strasznego wodza, olbrzyma silnego i dzikiego, jak Goliat, rozbójnika, pijącego tylko ludzką krew, prawdziwego szatana...
— Kogóż to?
— Ależ słynnego Hana z Islandyi!
— Ba, założę się, że ten groźny jenerał nie umie nawet odwieźć na cztery tempa kurka u muszkietu, ani karabina nabić jak należy.
Randmer parsknął śmiechem.
— Tak, śmiej się poruczniku — mówił dalej kapitan. — Bardzo będzie przyjemnie skrzyżować nasze dzielne szable z ich nędznemi motykami, albo szlachetne lance z widłami od pieców! Prawdziwie godni nas nieprzyjaciele! Mój biedny Drake nie chciałby ich nawet kąsać po nogach!...
Kapitan energicznie wynurzał swoje oburzenie, aż mu przerwało zjawienie się nowego oficera, który przybył cały zdyszany.
— Kapitanie Lory! kochany Randmer! — wołał ów oficer już zdaleka.
— Co? — zapytali obydwaj.
— Moi przyjaciele... krew mi się ścina w żyłach... Ahlefeld, porucznik Ahlefeld, syn wielkiego kanclerza, znasz go przecie kochany baronie Randmer, ten Fryderyk... tak elegancki, tak zakochany w sobie...
— Tak — odpowiedział młody baron — bardzo elegancki! Jednak na ostatnim balu w Charlotenburgu mój kostyum był szykowniejszy od jego... Ale cóż mu się stało?
— Wiem o kogo tu idzie — mruknął Lory. — O Fryderyka Ahlefeld, porucznika trzeciej kompanii, co ma niebieskie wyłogi. Dość on niedbale pełni swe obowiązki.
— Nikt się już na to nie będzie żalił, kapitanie Lory.
— Jakto? — spytał Randmer.
— Wszak on stoi garnizonem w Walhstrom? — zauważył stary kapitan.
— Właśnie. Otóż pułkownik odebrał teraz wiadomość... Biedny Fryderyk!
— Ale cóż mu się stało? Kapitanie Bollar, przestraszasz mnie...
— Ba! — gderał Lory — nasz elegancik nie stawił się pewnie do apelu, jak zwykle i kapitan wsadził do aresztu syna wielkiego kanclerza. Jestem pewny, że to całe nieszczęście, pod wpływem którego kapitanowi Bollar aż twarz pobladła.
Bollar rzekł poważnie:
— Kapitanie Lory, porucznik Ahlefeld został pożarty żywcem.
Kapitan zmarszczył czoło, Randmer zaś, przez chwilę zdziwiony, zaczął się śmiać serdecznie.
— Ach! kapitanie Bollar — zawołał — widzę, że się ciebie zawsze żarty trzymają. Ale tym razem nie dam się złapać, upewniam cię.
I porucznik, skrzyżowawszy ręce na piersiach, śmiał się wciąż, przysięgając, że go najbardziej bawiła łatwowierność, z jaką Lory przyjął wymyśloną przez Bollara bajkę.
— Bajeczka ta — mówił — jest istotnie śmieszną. Fryderyk został pożarty na surowo, on, co swoją skórę otaczał staraniem, posuniętem aż do przesady.
— Randmer — rzekł poważnie Bollar — jesteś szaleńcem. Powtarzam raz jeszcze, że Ahlefeld nie żyje. Wiem to od pułkownika: nie żyje!
— Jak on doskonale gra swoją rolę! — przerwał baron śmiejąc się ciągle — jakiż on zabawny!
Bollar wzruszył ramionami i zwrócił się do starego Lory, który z zimną krwią zapytał go o szczegóły.
— Tak, tak, kochany kapitanie Bollar — dodał śmieszek — opowiedz nam, przez kogo nieborak ten został zjedzony? Czy służył za śniadanie dla wilka, czy na wieczerzę dla niedźwiedzia?
— Pułkownik — rzekł Bollar — odebrał w drodze depeszę, w której zawiadamiają go naprzód o tem, że garnizon z Walhstrom cofa się ku nam przed znacznym oddziałem powstańców...
Stary Lory pokręcił głową.
— Następnie — mówił dalej Bollar — że porucznik Fryderyk Ahlefeld, udawszy się przed trzema tygodniami na polowanie w góry, w stronę Zwalisk Arbara, napotkał tam jakiegoś potwora, który go uniósł do swej jaskini i pożarł.
Tutaj porucznik Randmer podwoił oznaki wesołości.
— Och! och! że też ten zacny Lory wierzy w dziecinne bajki... Doskonale, zachowaj swoją powagę, kochany Bollar, jesteś niesłychanie zabawnym. Ale czy nam nie powiesz, kto jest ten potwór, ludożerca, upiór, co porwał i pożarł porucznika, jak sześciodniowe koźlątko?
— Powiem to nie panu — rzekł Bollar zniecierpliwiony — ale kapitanowi Lory, który nie jest tak uporczywie niedowierzającym. Kochany Lory, potworem, który wypił krew Fryderyka, jest Han z Islandyi.
— Dowródca rozbójników! — zawołał stary oficer.
— No i cóż, kapitanie Lory — zapytał szyderczo Randmer — czy potrzeba umieć robić bronią, kiedy się tak dzielnie włada szczękami?
— Baronie Randmer — rzekł Bollar — masz podobne usposobienie, jak Ahlefeld; strzeż się więc, żeby cię taki sam los nie spotkał.
— Doprawdy — zawołał porucznik — że najwięcej mnie bawi niewzruszona powaga kapitana Bollara.
— A mnie — odparł — Bollar niewyczerpana wesołość porucznika Randmera.
W tej chwili do rozmawiających zbliżyło się kilku oficerów.
— Do kroćset! — rzekł Randmer — muszę ich zabawić wymysłem Bollara. Koledzy — dodał zwracając się do przybyłych — czy wiecie, że nasz biedny Fryderyk Ahlefeld został pożarty żywcem przez barbarzyńskiego Hana z Islandyi?
Kończąc te słowa, znów wybuchnął śmiechem, który, na wielkie jego zdziwienie, oburzył przybyłych.
— Śmiejesz się, poruczniku? — zawołał jeden z nich.
— Nie sądziłem, żeby Randmer podobną nowinę mógł w ten sposób traktować.
— Śmiać się z takiego nieszczęścia! — dodał drugi.
— Jakto? — zapytał Randmer zmieszany — czyżby to było prawdą?
— Przecież sam to nam opowiadasz. Czy nie wierzysz w swoje własne słowa?
— Sądziłem, że to tylko żarcik Bollara.
— Żart taki byłby zupełnie niewłaściwym. Lecz nie jest to wcale żartem. Baron Voethaun, nasz pułkownik, otrzymał właśnie tę fatalną wiadomość.
— Straszliwe zdarzenie, okropna katastrofa! — powtarzano dokoła.
— Mamy więc walczyć z potworami o ludzkich twarzach.
— Będziemy wystawieni na strzały nie wiedząc, skąd one pochodzą; będą nas po jednemu zabijać, jak stare bażanty w kurniku!
— Śmierć Ahlefelda — rzekł Bollar uroczyście — dreszczem przejmuje. Nasz pułk jest prawdziwie nieszczęśliwy. śmierć Dispolsena i tych biednych żołnierzy, których znaleziono w Cascadthymore, zgon Ahlefelda — oto tragiczne wypadki w tak krótkim czasie.
Baron Randmer, który umilkł wreszcie i spoważniał, odezwał się z ubolewaniem:
— To nie do uwierzenia! Fryderyk, który tak dobrze tańczył!


XVII.
Gdyby on jednak był z nimi w porozumieniu? Gdyby to wszystko było tylko marną komedyą? Gdyby nie był godnym wszystkiego teo, ja dla niego chcę uczynić?
Lessing.

Po zachodzie słońca, widok pola nagiego, ogołoconego z roślinności, ma w sobie coś złowieszczeo, przejmującego smutkiem, zwłaszcza, gdy się jest samotnym, kiedy się stąpa po zeschłej trawie, przy monotonnem ćwierkaniu koników polnych i kiedy się widzi bezkształtne chmury, przesuwające się zwolna po niebie, jak widziadła.
Takie właśnie wrażenie łączyło się ze smutnemi myślami Ordenera wieczorem po jego bezowocnem spotkaniu z rozbójnikiem z Islandyi. Zdziwiony przez chwilę jego nagłem zniknięciem, z początku chciał zanim pobiedz; zbłądził jednak w krzakach i szedł dzień cały po gruncie coraz mniej uprawnym, nie spotkawszy ani śladu człowieka. O zmroku znalazł się na rozległej płaszczyźnie, a wśród tej puszczy bezbrzeżu oko nie spostrzegało nic takiego, coby mogło dać schronienie podróżnemu, wyczerpanemu trudami, głodem i pragnieniem.
Lecz mniejsza o trudy i niewygody; niczem one były wobec udręczeń moralnych Ordenera. Odnalazł Hana z Islandyi, ale nie dopiął cela. I gdzie teraz będzie szukał rozbójnika? Co ma począć? Jak powrócić do Munckholmu z próżnemi rękoma, nie przynosząc przyrzeczonego ocalenia, które się mieściło w fatalnej szkatułce? A jego małżeństwo z Ulryką Ahlefeld? Gdyby mógł przynajmniej wyrwać swoją Ethel z więzienia, gdyby mógł uciec z nią i ponieść swoje szczęście na dalekie wygnanie?...
Owinął się płaszczem i położył na ziemi.
Niebo było czarne; niepewne światło zjawiało się niekiedy z po za chmur, jak przez żałobną zasłonę: zimny wiatr przebiegał pustkowie. Ordener nie zwrócił uwagi na te oznaki gwałtownej i blizkiej burzy. A zresztą, choćby znalazł schronienie przed burzą, gdzieby zarazem mógł wypocząć po trudach, to czyby zdołał się tem uwolnić od dręczących go natrętnie myśli?
Nagle wśród groźnych poszumów wichru odróżnił głosy ludzkie. Zdziwiony podniósł się nawpół i oparł na łokciu, a po chwili spostrzegł w pewnej od siebie odległości jakby cienie, poruszające się w mroku. Niebawem w tem samem miejscu zabłysło światło i teraz Ordener zauważył, że owe tajemnicze widziadła jak gdyby zapadały się pod ziemię. Po chwili wszystko znikło . Ordener wyższy był nad przesądy swego czasu i swego kraju. Do jego umysłu, poważnego i dojrzałego, nie miała przystępu naiwna łatwowierność i te dziwne strachy, jakie niepokoją zarówno ludy, jak i ludzi w ich dziecięctwie. W szczególnem tem jednak zjawisku było coś tak nadnaturalnego, że zaczął przypuszczać to, o czem rozum kazał mu wątpić; nikt bowiem nie może zaręczyć, czy duchy zmarłych nie wracają niekiedy na ziemię.
Podniósł się, przeżegnał i skierował ku miejscu, gdzie widziadła znikły. Deszcz zaczął padać kroplisty; płaszcz Ordenera wiatr wzdymał, jak żagiel i chwiał piórem kapelusza tak silnie, że uderzało ono młodzieńca po twarzy.
Nagle Ordener zatrzymał się. Przy świetle błyskawicy ujrzał pod swemi nogami coś nakształt studni szerokiej i prostopadle w ziemię się zagłębiającej. Runąłby tam niechybnie, gdyby nie dobroczynne światło burzy. Zbliżył się do tej otchłani. Niepewne światełko błyszczało bardzo głęboko, rzucając czerwonawe zarysy na górną część tego olbrzymiego cylindra, wyrytego w skorupie ziemi. Promienie te, wydające się magicznym ogniem, zapalonym przez duchy, powiększały niejako niezmierzoną przestrzeń ciemności, przez którą oko przedrzeć się musiało, aby do nich dotrzeć.
Nieustraszony młodzieniec, pochylony nad przepaścią, słuchał. Szmer dalekich głosów dochodził aż do niego. Nie wątpił już, że istoty, które tak dziwnie się zjawiły i znikły z przed jego oczu, weszły do tej otchłani. Uczuł też niezwyciężoną chęć — bo snąć nadzwyczajne przygody były jego przeznaczeniem — pójść ich śladem, choćby to miało go zaprowadzić do bram piekieł. Zaczynała już zresztą szaleć burza, a w otchłani mógł się przed nią schronić. Ale jak tam zejść? Jaką drogą udali się ci, za którymi podążyć pragnął, jeśli to tylko nie były widma? Powtórna błyskawica przyszła mu w pomoc, pozwalając dostrzedz koniec drabiny, wyzierąjący z głębokości. Była to długa belka, przez którą w równych odstępach przechodziły żelazne szczeble, służące do opierania na nich rąk i nóg tych śmiałków, którzyby mieli odwagę zapuścić się w studnię.
Ordener nie zawahał się ani chwili. Uczepił się olbrzymiej drabiny i zagłębił w otchłani, nie wiedząc, czy aż do dna dojść zdoła i nie pomyślawszy, że już może nigdy nie ujrzy dziennego światła. Wkrótce, przez ciemności, rozpostarte nad swą głową, widział tylko niebo przy niebieskawych błyskawicach, które je często oświecały, a niebawem ulewny deszcz, który na ziemię padał wielkiemi kroplami, do niego dochodził w postaci rozpylonej rosy. Prądy wichru, wpadając gwałtownie do studni, wydawały nad jego głową przeciągłe świsty. Schodził dalej i dalej, a zdawało się, że ani na krok nie zbliżył się do podziemnego światła. Szedł jednak nie tracąc odwagi i nie patrząc w głąb przepaści, coby go mogło przyprawić o zawrót głowy.
Wkrótce powietrze mniej gęste, głosy coraz wyraźniejsze i jaśniejsze blaski, oświecające ściany studni, dały mu poznać, że był już niedaleko od dna otchłani. Przeszedłszy jeszcze kilkanaście szczebli, spostrzegł wyraźnie koniec drabiny, a tuż przy nim podziemne wejście, oświecone przez czerwonawe i drżące blaski, ucho jego zaś uderzyły słowa i zwróciły całą uwagę.
— Kennybol nie przybywa — mówił ktoś z niecierpliwością.
— Co go mogło zatrzymać? — powtórzył ten sam głos po chwili milczenia.
— Nie wiemy, panie Hacket — odpowiedziano.
— Mieszka on u swej siostry, Maase Braall, we wsi Surb — dodał ktoś inny.
— Widzicie — mówił pierwszy głos — że ja dotrzymuję wszystkich moich obietnic... Przyrzekłem wam Hana z Isiandyi na dowódcę i otóż go przyprowadzam.
Na te słową odpowiedział szmer, którego znaczenia trudno było odgadnąć. Ciekawość Ordenera, wzbudzona nazwiskiem Kennybola, który go tak zadziwił wczoraj, podwoiła się, gdy usłyszał straszliwe imię Hana z Isiandyi.
Ten sam głos mówił dalej:
— Moi przyjaciele, Jonaszu i ty Norbith, mniejsza o to, że się Kennybol opóźnia, jest nas i tak już za wielu, żebyśmy się czego obawiać mogli. A czyście znaleźli wasze sztandary w zwaliskach Krąg?
— Tak jest, panie Hacket — odpowiedziało kilka głosów.
— A więc podnieście chorągiew, już czas! Oto złoto, a to wasz niezwyciężony dowódca. Odważnie idźcie uwolnić szlachetnego Schumackera, nieszczęśliwego hrabiego Griffenfelda!
— Niech żyje Schumacker! — powtórzyło mnóstwo głosów, a imię to rozlegało się echem we wszystkich załamaniach podziemnych sklepień.
Ordener słuchał zdumiony, z zapartym w piersiach oddechem. Nie dowierzał uszom, nie mógł zrozumieć tego, co słyszał. Schumacker w związku z Kennybolem i Hanem z Islandyi? Co to za tajemniczy dramat, którego on, niewidzialny świadek, ujrzał jedną tylko scenę? Kogo tu broniono? Na czyją działano szkodę?
— Słuchajcie — mówił ciągle ten sam głos — widzicie przed sobą przyjaciela i powiernika, szlachetnego hrabiego Gritfenfelda....
Głos ten był zupełnie obcym dla Ordenera. Mówił on dalej:
— Zaufajcie mi tak, jak on mi zaufał. Wszystko wam sprzyja, przyjaciele; przybędziecie do Drontheim, nie spotkawszy ani jednego wroga.
— Idźmy, panie Hacket — przerwał głos inny — ale Peters mówił mi, że widział cały pułk munckholmski idący na nas.
— Zwiódł cię — odpowiedział pierwszy głos stanowczo. — Rząd nie wie jeszcze o waszem powstaniu, a jego pewność tak jest wielką, że ten, co odrzucał wszystkie wasze słuszne skargi, wasz gnębiciel i gnębiciel sławnego i szlachetnego Schumackera, jednem słowem jenerał Lewin Knud, opuścił Drontheim i udał się do stolicy, aby tam uczestniczyć w godach ślubnych swego wychowańca, Ordenera Guldenlewa z Ulryką Ahlefeld.
Łatwo zrozumieć niepokój Ordenera. W tej okolicy pustej i dzikiej, w tem tajemniczem podziemiu, słyszał nieznajomych, wymieniających wszystkie nazwiska, jakie go obchodzić mogły, a nawet jego własne! Straszliwe zwątpienie wstąpiło w jego serce. Czyby to było prawdą? Czy on rzeczywiście słyszał głos ajenta hrabiego Gritfenfelda? Jakto, Schumacker, ten starzec szanowny, czcigodny ojciec jego szlachetnej Etheli, miałby buntować się przeciw swemu królowi, najmować rozbójników, zapalać wojnę domową? I dla tego hypokryty, buntownika, on, syn wice-króla Norwegii, wychowaniec jenerała Lewina, narażał swoją przyszłość i życie? dla niego to walczył z rozbójnikiem islandzkim, z którym Schumacker musi być w porozumieniu, skoro go postawił na czele tych buntowników? A może nawet ta szkatułka, dla której on, Ordener, chciał poświęcić krew swoją, zawierała tylko jakie niegodne tajemnice tego ohydnego spisku? Czyby mściwy więzień munckholmski zażartował sobie z niego? Może on odgadł jego imię i co byłoby najboleśniejszem dla wspaniałomyślnego młodzieńca, może popchnął go do tej fatalnej wyprawy, jedynie pragnąc zguby syna swojego wroga?...
Jeśli imię nieszczęśliwego otaczamy szacunkiem i miłością; jeśli w tajnikach swoich myśli przyrzeczemy dla jego nieszczęścia niewzruszone przywiązanie — jakże gorzką jest chwila, w której odbieramy w nagrodę niewdzięczność, kiedy czujemy, że nas pozbawiono uroku szlachetności i poznajemy, że musimy się wyrzec szczęścia tak czystego i słodkiego, jakie nam niesie poświęcenie. Wówczas nagle starzejemy się najsmutniejszą ze starości, bo starością doświadczenia, a tracimy najpiękniejsze złudzenia życia, w którem niema nic pięknego, prócz złudzeń.
Takie to bolesne myśli tłoczyły się w nieładzie do duszy Ordenera. Szlachetny młodzieniec chciałby umrzeć w tej fatalnej chwili; zdawało mu się, że całe szczęście jego życia uleciało. Wprawdzie niektóre słowa tego, który przemawiał jako posłaniec hrabiego Gritfenfelda, wydawały mu się kłamliwe lub wątpliwe; ale ponieważ miały na celu uwiedzenie poczciwych wieśniaków, tembardziej przeto Schumacker był występny w jego oczach. A ten sam Schumacker był ojcem jego Etheli!...
Myśli te tem boleśniej wstrząsały jego sercem, gdyż jednocześnie je zajęły. Chwiał się stojąc na szczeblach drabiny, a jednak słuchał dalej; często bowiem z niewytłumaczoną niecierpliwością i chciwością przysłuchujemy się słowom, głoszącym nam o nieszczęściu, którego się najbardziej obawiamy.
— Tak jest — mówił dalej głos wysłańca z Munckholmu — zostajecie pod dowództwem groźnego Hana z Islandyi. Któż z wami walczyć się ośmieli? Sprawa wasza jest sprawą waszych żon i dzieci, niegodnie obdzieranych z dziedzictwa; jest sprawą nieszczęśliwego, od dwudziestu lat jęczącego niesłusznie w hańbiącem więzieniu. Dalej, Schumacker i wolność czekają na was! Śmierć waszym prześladowcom!
— Śmierć! — powtórzyło tysiąc głosów, a jednocześnie w podziemiu dał się słyszeć szczęk broni, z którym połączyły się chrapliwe brzmienia rogów w górach.
— Wstrzymajcie się! — zawołał Ordener, schodząc spiesznie z drabiny.
Myśl powstrzymania Schumackera od spełnienia zbrodni i uchronienia kraju od strasznej klęski, owładnęła nagle całą jego istotą. Ale kiedy stanął u wejścia do podziemia, obawa zgubienia zbyt porywczym krokiem ojca Etheli, a może i jej samej, zastąpiła w jego sercu wszelkie inne uczucie, stał więc blady, spoglądając ze zdziwieniem na niezwykły widok, jaki się jego oczom przedstawił.
Znalazł się jakby na wielkim placu podziemnego miasta, którego obszaru nie pozwalały mu objąć okiem liczne słupy, podtrzymujące sklepienie. Słupy te, od świateł tysiąca pochodni, trzymanych przez tłum ludzi dziwacznie uzbrojonych i rozrzuconych w nieładzie po placu, błyszczały jak kryształowe kolumny. Patrząc na te blaski jaskrawe, na te groźne postacie, można było sądzić, że się jest świadkiem jednego z tych bajecznych zebrań, podczas których czarownicy i szatani, niosąc gwiazdy zamiast pochodni, nocą oświecają prastare lasy i ruiny zamków.
Rozległ się okrzyk:
— Nieznajomy! Śmierć mu! Śmierć.
Sto rąk podniosło się na Ordenera. On zaś sięgnął do boku, szukając tam szabli... Zacny młodzieniec w szlachetnym zapale zapomniał, że był sam jeden i bezbronny.
— Wstrzymajcie się! — zawołał głos tego, którego Ordener uważał za posłańca Schumackera.
Był to człowiek nizki, otyły, czarno ubrany, z wejrzeniom wesołem, ale fałszywem.
— Kto jesteś? — zapytał młodzieńca.
Ordener nie odpowiedział. Otoczony był ze wszystkich stron, a na jego piersi nie było ani jednego miejsca, którego nie dotykałoby ostrze szpady albo lufa pistoletu.
— Czy się boisz? — zapytał otyły jegomość ze złośliwym uśmiechem.
— Gdyby, zamiast tych oręży, dotykała mojego serca twoja ręka — rzekł młodzieniec spokojnie — przekonałbyś się, że bije nieprędzej od twego, jeśli ty tylko masz serce.
— Ho! ho! — rzekł tłuścioch — jaki hardy! Niech więc umiera!
I odwrócił się tyłem.
— Zadajcie mi śmierć — odparł Ordener — będę wam za to wdzięczny.
— Chwilkę, panie Hacket — rzekł oparty na długim muszkiecie starzec z gęstą brodą. — Jesteście tutaj u mnie i ja tylko sam mam prawo wyprawić tego chrześcijanina do umarłych, aby im opowiedział, co widział tutaj.
Pan Hacket zaczął się śmiać.
— Na uczciwość — rzekł — rób jak ci się podoba, kochany Jonaszu. Niewiele mi na tem zależy, przez kogo ten szpieg będzie sądzony, byleby tylko został skazany.
Starzec zwrócił się do Ordenera z pytaniem:
— No, dalej, powiedz nam, kto jesteś ty, co z taką śmiałością chciałeś się dowiedzieć, kto my jesteśmy?
Ordener milczał. Otoczony stronikami Schumackera, dla którego najchętniej byłby oddał całą krew swoją, nie uczuwał w tej chwili nic, prócz pragnienia śmierci.
— Jego łaskawość nie chce odpowiadać — rzekł starzec. — Lis, kiedy go schwycą, już nie skomli. Zabijcie go.
— Mój dzielny Jonaszu — odezwał się Hacket — pozwól, żeby śmierć tego człowieka była pierwszym czynem Hana z Islandyi pomiędzy wami.
— Zgoda! zgoda! — zawołało mnóstwo głosów.
Ordener zdziwiony, ale zawsze nieustraszony, szukał oczami owego Hana z Islandyi, z którym tego samego rana tak długo walczył i ujrzał, z większem jeszcze zdziwieniem, zbliżającego się człowieka kolosalnej postawy w góralskim ubiorze. Olbrzym ten utkwił w Ordenerze spojrzenie bezmyślne a okrutne i zażądał siekiery.
— Ty nie jesteś Hanem z Islandyi! — odezwał się Ordener z mocą.
— Śmierć mu! Śmierć! — wołał Hacket wściekłym głosem.
Ordener widział, że trzeba było umrzeć. Sięgnął ręką do piersi, aby wydobyć włosy Etheli i złożyć na nich ostatni pocałunek. Ruchem tym wyrzucił papier, tkwiący za jego pasem.
— Co to za papier? — zapytał Hacket. — Norbith, podnieś go.
Norbith był to człowiek młody, którego twarz ogorzała i surowa miała wyraz szlachetny.
Podniósł on papier i rozwinął go.
— Wielki Boże! — zawołał — to karta mego biednego przyjaciela Krzystofa Nedlama, nieszczęśliwego kolegi, którego stracili przed tygodniem na rynku w Skongen za fałszerstwo monety.
— A więc — rzekł Hacket tonem zawiedzionego oczekiwania — zachowaj sobie ten papier. Myślałem, że to coś ważniejszego. No, a ty, kochany Hanie z Islandyi, załatw się z tym człowiekiem.
Młody Norbith stanął przed Ordenerem i zawołał:
— Ten człowiek jest pod moją opieką! Wpierw mnie zabijecie, zanim spadnie jeden włos z jego głowy. Nie pozwolę, aby karta bezpieczeństwa mego przyjaciela, Krzysztofa Nedlama, miała być zgwałconą.
Ordener, tak cudownym sposobem wzięty w opiekę, spuścił głowę i upokorzył się w duchu, przypomniał sobie bowiem z jaką obojętnością przyjął wzruszające życzenia kapelana Anastazego Munder:
„Podarunek umierającego niechaj będzie błogosławieństwem dla podróżnika“.
— Ba! ba! — rzekł Hacket — pleciesz głupstwa, mój dzielny Norbith. Człowiek ten jest szpiegiem, musi więc zginąć.
— Dajcie mi siekierę — powtórzył olbrzym.
— Nie zginie! — wołał Norbith. — Coby na to powiedział duch mego biednego Nedlama, którego tak niegodnie powiesili? Ja za to odpowiadam, że nie zginie, ponieważ Nedlam nie chce, aby zginął.
— W samej rzeczy — rzekł stary Jonasz — Norbith ma słuszność. Jakże chcecie panie Hacket, żeby zabić tego nieznajomego, kiedy on ma kartę Krzysztofa Nedlama?
— Ale skoro jest szpiegiem? — odparł Hacket.
Starzec stanął obok młodego górnika przed Ordenerem i obaj powtórzyli z powagą:
— Ten nieznajomy ma kartę Krzysztofa Nedlama, którego powieszono w Skongen.
Hacket przekonał się, że trzeba było ustąpić, inni bowiem również zaczęli szemrać mówiąc, że nieznajomy nie powinien zginąć, skoro ma kartę bezpieczeństwa fałszerza Nedlama.
— No — rzekł wreszcie przez zęby i tłumiąc swoją wściekłość — niechaj sobie żyje. Zresztą, to was tylko obchodzi.
— Nie pozwoliłbym go skrzywdzić, choćby to był sam dyabeł — rzekł Norbith z tryumfem.
Powiedziawszy to, zwrócił się do Ordenera.
— Słuchaj — ciągnął dalej — musisz być prawdziwym naszym bratem, skoro masz kartę Nedlama, mego biednego przyjaciela. Jesteśmy górnikami królewskimi. Powstajemy, ażeby się uwolnić z pod złej opieki. Pan Hacket, którego tu widzisz, twierdzi, że chwyciliśmy za broń dla jakiegoś hrabiego Schumackera, ja jednak nie znam go wcale. Nasza sprawa jest słuszną. Odpowiedz tedy, ale tak, jak gdybyś odpowiadał twemu świętemu patronowi: czy chcesz przystać do nas.
Szczególna myśl powstała w głowie Ordenera.
— Zgoda! — odpowiedział.
Wtedy Norbith podał mu szablę, którą on przyjął w milczeniu.
— Bracie — rzekł do niego młody góral — jeśli chcesz nas zdradzić, to wpierw mnie zabić musisz.
W tej chwili pod sklepieniem kopalni rozległ się głos rogu, który musiano znać dobrze, gdyż zaraz poczęto wołać:
— Otóż i Kennybol!


XVIII
Czasem rodzą, się w głowie myśli, które wznoszą się aż pod niebiosa.
„Romans hiszpański“.

Na duszę spływa niekiedy niespodzianie natchnienie, szybkie i jasne przeczucie, którego treści cały szereg myśli i rozważań nie potrafiłby lepiej wyrazić ani uzasadnić, jak światło tysiąca pochodni nie odtworzy niezmiernej i szybkiej jasności błyskawicy.
Nie będziemy tutaj rozważali niezwyciężonego i tajemniczego popędu, który na propozycyę młodego Norbitha rzucił szlachetnego syna wice-króla Norwegii w grono rokoszan, powstających w sprawie więźnia stanu. Była to, zapewne, wspaniałomyślna chęć zbadania za jakąbądź cenę tej ciemnej sprawy, połączona z gorzkim wstrętem do życia, a zarazem rozpaczliwe zwątpienie o przyszłości; może też grało tu rolę przekonanie o niewinności Schumackera, które wzbudziło w nim to wszystko, co miało pozór podejrzany i fałszywy; wreszcie może działało tu tajemne objawienie, przeczucie prawdy i sprawiedliwości, a nadewszystko miłość dla Etheli.


XIX
Czy to wódz? Jego spojrzenia przestraszają mnie, nie śmiałbym do niego mówić.
MaturinBertram.“

Usłyszawszy krzyki, zwiastujące przebycie sławnego Strzelca Kennybola, Hacket pospieszył na jego spotkanie, pozostawiając Ordenera z dwoma wodzami powstańców.
— Nakoniec przybywasz, kochany Kennybolu! — mówił Hacket do przybyłego. — Chodź więc ze mną, niech cię przedstawię waszemu strasznemu wodzowi, Hanowi z Islandyi.
Na to imię, Kennybol, który przybył blady, z najeżonym włosem, twarzą zlaną potem, i rękami we krwi zbroczonemi, cofnął się trzy kroki.
— Hanowi z Islandyi! — powtórzył.
— No, no — rzekł Hacket — uspokój się! Przecież on przyszedł tutaj, aby wam pomagać. Powinieneś w nim widzieć przyjaciela, towarzysza...
Kennybol nie słuchał go.
— Han z Islandyi tutaj? — zapytał.
— Ależ tak — odparł Hacket, powstrzymując śmiech dwuznaczny — pohamuj tylko strach, który jego imię...
— Jak to! — przerwał strzelec po raz trzeci — pan mówisz, że Han z Islandyi jest w tej kopalni...
Hacket zwrócił się do otaczających go górników z pytaniem:
— Czyżby nasz dzielny Kennybol oszalał?
Potem przemówił do Kennybola:
— Jak widzę, to tylko obawa Hana z Islandyi opóźniła twoje tutaj przybycie.
Kennybol podniósł rękę do góry.
— Na Świętą Ethelredę, męczenniczkę norweską — rzekł — nie obawa Hana z Islandyi, panie Hacket, ale sam Han, przysięgam, przeszkodził mi przyjść tutaj wcześniej.
Słowa te wywołały szmer zadziwienia między tłumem górali i górników, na czoło zaś Hacketa sprowadziły tę samą chmurę, jaką widok i ocalenie Ordenera pokryło je przed chwilą.
— Jakto! Co ty mówisz? — zapytał, głos zniżając.
— Mówię, panie Hacket, że gdyby nie wasz. przeklęty Han Islandczyk, byłbym tu jeszcze przed pierwszym krzykiem puszczyka.
— Czy doprawdy? Ale cóż on ci uczynił?
— Och! nie pytaj mnie pan o to. Powiem tylko, że niech moja głowa w jeden dzień stanie się białą, jak sierść gronostaja, jeśli się dam namówić jeszcze raz w życiu na polowanie na białego niedźwiedzia.
— Zapewne niedźwiedź omal cię nie pożarł?
Kennybol wzruszył ramionami wzgardliwie.
— Niedźwiedź! — rzekł — A to mi groźny nieprzyjaciel! Kennybol pożarty przez niedźwiedzia! Za kogóż to mnie bierzecie, panie Hacket?
— Nie gniewaj się. Chciałem tylko wiedzieć...
— Gdybyście wiedzieli, mój zacny panie, co mi się zdarzyło — przerwał stary strzelec zniżając głos — wtedy nie powtarzalibyście mi, że Han z Islandyi jest tutaj.
Hacket znów się zmieszał. Ujął nagle Kennybola za ramię, jak gdyby obawiając się, żeby strzelec nie zbliżył się do miejsca, skąd, po nad tłumem górników, wystawała ogromna głowa olbrzyma.
— Kochany Kennybolu — rzekł poważnie — opowiedz, proszę cię, co jest powodem twego opóźnienia? Pojmujesz przecie, że obecnie każda drobnostka może mieć wielkie znaczenie.
— To prawda — odparł Kennybol po chwili zastanowienia.
I ulegając naciskowi Hacketa, opowiedział swoją przygodę. Oto wczesnym ranem, wraz z sześciu towarzyszami, osaczył białego niedźwiedzia w okolicach groty Walderhoga, nie spostrzegłszy nawet w zapale polowania, że był tak blizko tego strasznego miejsca. Żałosne ryki zagrożonego niebezpiecznie niedźwiedzia sprowadziły małego człowieka, potwora, szatana, który, uzbrojony w kamienną siekierę, rzucił się na strzelców, broniąc niedźwiedzia. Zjawienie się tej dyabelskiej istoty, którą nie mógł być kto inny prócz Hana, szatana islandzkiego, przeraziło wszystkich strzelców. Rozpoczęła się walka. Ostatecznie sześciu strzelców padło ofiarą potworów, Kennybol zaś zawdzięcza swoje ocalenie jedynie szybkiej ucieczce, która mu się udała, dzięki jego zwinności, zmęczeniu Hana, a nadewszystko dzięki opiece patrona myśliwych, Świętego Sylwestra.
— Widzicie, panie Hacket — kończył opowiadanie Kennybol — widzicie, że jeśli późno przychodzę, to nie mnie trzeba o to obwiniać, a także, iż jest niepodobieństwem, aby szatan z Islandyi, który został ze swoim niedźwiedziem w krzakach Walderhoga i pastwił się nad trupami moich biednych towarzyszy, mógł być obecnie, i to jako przyjaciel, w kopalni Apsyl-Corh, miejscu naszego zebrania. Znam go teraz, tego szatana wcielonego; widziałem go przecież na własne oczy i to z blizka.
Hacket, który słuchał z uwagą opowieści, przemówił z kolei poważnie:
— Mój dzielny Kennybolu, kiedy mówisz o Hanie z Islandyi, albo o piekle, nie wspominaj o niepodobieństwach. Wiedziałem już o wszystkiem, coś mi teraz powiedział...
Nadzwyczajne ździwienie i naiwna łatwowierność odbiły się w surowych rysach starego Strzelca z gór Kole.
— Jakto? — zapytał.
— Tak jest — ciągnął dalej Hacket, na którego twarzy baczniejszy spostrzegacz dojrzałby wyraz tryumfu i ironii — wiedziałem o wszystkiem, z wyjątkiem jednak, że to ty byłeś bohaterem tego smutnego zdarzenia. Han z Islandyi opowiedział mi to, kiedyśmy szli tutaj.
— Czy być może! — rzekł Kennybol, a jego spojrzenie, zwrócone na Hacketa, wyrażało zabobonną obawę i szacunek.
Hacket z tą samą zimną krwią podjął:
— Niewątpliwie. A teraz zaprowadzę cię do tego straszliwego Hana.
Kennybol krzyknął z przestrachu.
— Ależ bądź spokojny — uśmiechnął się Hacket. — Powinieneś w nim widzieć jedynie waszego wodza i towarzysza. Strzeż się tylko wspominać mu o tem, co zaszło dziś rano. Rozumiesz mnie?
Potrzeba było uledz. Nie bez silnego wstrętu jednak Kennybol zgodził się na to, aby go przedstawiono szatanowi. Postąpili więc ku grupie, w której stali Ördener, Jonasz i Norbith.
— Mój dobry Jonaszu, kochany Norbith — witał ich Kennybol — niechaj Bóg was wspiera!
— Bardzo tego potrzebujemy, Kennybolu — rzekł Jonasz.
W tej chwili spojrzenie Kennybola zatrzymało się na Ordenerze, który również mu się przypatrywał.
— Ach! to pan — rzekł strzelec zbliżając się spiesznie do niego i podając mu swą dłoń pomarszczoną i twardą — witajże nam. Jak widzę, pańska śmiałość dobry odniosła skutek.
Ordener, nie rozumiejąc tego, co góral zdawał się tak dobrze pojmować, chciał go prosić o wytłumaczenie, kiedy nagle Norbith zawołał:
— To wy znacie tego młodzieńca, Kennybolu?
— Na mojego anioła stróża, czy go znam! ja go kocham i szanuję. On tak jest przychylny, jak i my wszyscy, sprawie, której służymy.
I znów spojrzał z porozumieniem na Ordenera, który właśnie zamierzał mu zadać pytanie, gdy Hacket, wracając ze swoim olbrzymem, od którego wszyscy usuwali się z przestrachem, zbliżył się do nich, mówiąc:
— Dzielny Kennybolu, oto wasz wódz, sławny Han z Klipstadur!
Kennybol, rzuciwszy wzrokiem na rzekomego rozbójnika, cofnął się zdumiony, a potem nachyliwszy się do ucha Hacketa, szepnął:
— Panie Hacket, Han z Islandyi, którego dziś rano zostawiłem w Walderhogu, był małego wzrostu...
Hacket odpowiedział mu również cicho:
— Zapominasz, że to przecie szatan, Kennybolu.
— Prawda — mruknął łatwowierny strzelec — widać inną teraz przybrał postać...
To powiedziawszy, odwrócił się i przeżegnał kilkakrotnie

KONIEC TOMU DRUGIEGO.


I.
Maska się zbliża: to Angelo. — Hultaj zna się na swojej sztuce; musi być pewnym siebie.
Lessing.

W odwiecznym lesie dębowym, gdzie zaledwie się przedziera blady brzask poranku, człowiek nizkiego wzrostu zbliża się do drugiego, który snać go oczekiwał. Potem zaczyna się rozmowa, prowadzona szeptem:
— Niech wasza miłość raczy mi przebaczyć opóźnienie; złożyły się na nie różne i dziwne przygody.
— Jakież?
— Dowódca górali, Kennybol, przybył na miejsce zebrania dopiero o północy; a za to zostaliśmy zaniepokojeni niespodzianem zjawieniem się tajemniczej osobistości.
— Któż to był?
— Człowiek, który, jak szalony, wpadł do kopalni w czasie naszego zgromadzenia. Myślałem z początku, że to szpieg i poleciłem go sprzątnąć. Okazało się jednak, że miał przy sobie kartę bezpieczeństwa jakiegoś wisielca, otoczonego szczególnym szacunkiem naszych górników; wzięli go więc pod swoją opiekę. Po rozwadze przyszedłem do wniosku, że to musi być jakiś ciekawy podróżnik albo uczony. Na wszelki przypadek wszakże zarządziłem względem niego odpowiednie środki.
— A zresztą czy wszystko dobrze idzie?
— Jak najlepiej. Górnicy z Guldbranshal i Faroer, pod dowództwem młodego Norbitha i starego Jonasza, a także górale z Kole, prowadzeni przez Kennybola, w tej chwili muszą już być w drodze. O kilka mil od Niebieskiej Gwiazdy, połączą się z nimi ich towarzysze z Hubfallo i Sund-Moere. Górale z Konsbergu i oddział górali ze Smiasen, który zmusił garnizon walhstromski do cofnięcia się, jak o tem wiadomo szlachetnemu hrabiemu, czekają o kilka mil dalej. Wszystkie te oddziały, zebrawszy się, staną na nocleg dzisiejszej nocy o dwie mile od Skongen, w wąwozach pod Czarnym Słupem.
— A twego Hana z Islandyi. jakże przyjęli?
— Z całą łatwowiernością.
— Czemuż nie mogę na tym potworze pomścić śmierci mojego syna! Co za szkoda, że się nam wymknął!
— Szlachetny panie, użyjcie najprzód imienia Hana z Islandyi, ażeby się zemścić na Schumackerze; pomyślimy potem nad sposobem pomszczenia się na samym Hanie. Powstańcy będą szli cały dzień dzisiejszy i, jak mówiłem, noc przepędzą w wąwozach, o dwie mile od Skongen.
— Jakto! pozwoliłbyś tak znacznym siłom dojść aż pod Skongen, Musdoemonie?...
— Niema obawy, dostojny hrabio! Niech tylko wasza miłość raczy natychmiast wyprawić posłańca do pułkownika Voethauna, którego pułk musi być obecnie w Skongen; trzeba go zawiadomić, że wszystkie siły powstańcze będą dzisiejszej nocy obozowały w wąwozie pod Czarnym Słupem, który jest jakby przez naturę przeznaczony do zasadzek...
— Rozumiem cię. Ale po co było, mój kochany, zgromadzać umyślnie tak znaczne siły?
— Im powstanie będzie groźniejsze, tem większą będzie zbrodnia Schumackera, a zasługa waszej miłości. Zresztą bunt trzeba stłumić jednym zamachem.
— Dobrze! Dlaczego jednak mają obozować tak blizko Skongen?
— Ponieważ to jedyne miejsce w całych górach, gdzie obrona jest niemożliwą. Wyjdą stamtąd ci tylko, którzy mają stanąć przed trybunałem.
— Doskonale! Coś jednak mówi mi, Musdoemonie, żeby jak najprędzej zakończyć całą tę sprawę. Jeśli z jednej strony jestem zupełnie spokojny, z drugiej za to bardzo się obawiam. Zarządziliśmy, jak wiesz, w Kopenhadze sekretne poszukiwanie papierów, które mogły wpaść w ręce tego Dispolsena...
— I cóż stąd, panie hrabio?
— Otóż dowiedziałem się przed chwilą, że intrygant ten zostawał w potajemnych stosunkach z astrologiem Cumbylusem...
— Z tym, co umarł niedawno?
— Tak jest. Otóż ten stary czarnoksiężnik, umierając, oddał ajentowi Schumackera papiery...
— Przekleństwo! On miał moje listy i cały nasz plan..
— Twój plan, Musdoemonie.
— Najmocniej przepraszam, szlachetny hrabio. Ale bo po cóż wasza miłość tak zaufał temu szatanowi Cumbylusowi?... temu staremu zdrajcy?
— Słuchaj, Musdoemonie. Nie należę do tych, którzy, jak ty, w nic i nikomu nie wierzą. I nie bez powodów, mój kochany, miałem zawsze zaufanie do umiejętności starego Cumbylusa.
— Szkoda, że wasza miłość pokładał równe zaufanie w jego wierność. Nie trwóżmy się jednak, szlachetny panie. Dispolsen umarł, a jego papiery zginęły. Za kilka dni nie będzie nawet mowy o tych, którym mogły być użyteczne.
— Zdaje mi się, że żadne oskarżenie nie zdołałoby mnie dosięgnąć...
— Również i mnie, protegowanego waszej miłości...
— O! tak, mój kochany, możesz liczyć na mnie. Spieszmy się jednak z zakończeniem tej sprawy. Natychmiast wyprawiam posłańca do pułkownika. Chodź — ludzie moi czekają po za tą gęstwiną. Musimy wrócić się do Drontheim, skąd Meklemburczyk wyjechał już zapewne. Służ mi i nadal wiernie, a pomimo wszystkich Cumbylusów i Dispolsenów, możesz na mnie rachować zawsze!
— Niech wasza miłość raczy być pewnym mej wierności...
Ruszyli z miejsca i weszli w głąb lasu, a po chwili słychać tylko było oddalający się tentent ich koni.


II.
...Uderzajcie w bębny! Nadchodzą! ...Wszyscy złożyli przysięgę, że nie powrócą do Kastylii bez uwięzionego hrabiego, ich pana.

Jego posąg kamienny wiozą na wozie, a postanowili cofnąć się wtedy jedynie, kiedy ten posąg się cofnie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

I idą ku Arlançon. tak szybko, jak mogą nadążyć woły, które wóz ciągną; nie zatrzymują się wcale, jak i słońce nigdy nie staje.
Burgos jest puste: pozostały tam tylko kobiety i dzieci: tak samo jest pusto w okolicy.
Idą razem, rozmawiając okoniach i sokołach: rozważają, czy nie uda się uwolnić Kastylii od haraczu, jaki płaci królestwu Leonu.

Przed wejściem do Nawarry, spotykają na granicy...
Romans hiszpański.

Podczas kiedy w lesie, okalającym Smiasen, odbywała się rozmowa wyżej powtórzona, powstańcy, podzieleni na trzy kolumny, wyszli z kopalni ołowiu Apsyl-Corh, przez główne wyjście, prowadzące do głębokiego wąwozu.
Ordener pragnął zbliżyć się do Kennybola, lecz umieszczony został w oddziale Norbitha. Widział on z początku tylko długi szereg pochodni, których blaski, walcząc z pierwszym brzaskiem dziennym, odbijały się na toporach, widłach, motykach, ostro zakończonych maczugach żelaznych, olbrzymich młotach, drągach i wszelkiego rodzaju broniach, wypożyczonych przez powstanie od pracy, a zarazem na broni prawdziwej, więc na muszkietach, pikach, szablach, karabinach i rusznicach. Posiadanie przez powstańców oręża wojennego świadczyło, iż bunt był owocem spisku.
Kiedy słońce weszło, a światło pochodni straciło siłę i stało się dymem tylko, Ordener mógł lepiej przypatrzeć się tej dziwacznej armii, postępującej w nieładzie, z ochrypłemi śpiewy i dzikiemi krzyki, podobnej do stada zgłodniałych wilków, szukających żeru. Dzieliła się ona na trzy oddziały, albo raczej gromady. Na czele, pod dowôdztwem Kennybola, szli górale z Kole, podobni do niego ubiorem ze skór, dzikich zwierząt i wyrazem twarzy śmiałym i surowrym. Za nimi postępowali młodzi górnicy Norbitha i starego Jonasza, w wielkich kapeluszach, szerokich szarawarach, z gołemi rękami i czarną twarzą, zwracając ku słońcu bezmyślne spojrzenia. Po nad temi gromadami, kroczącemi w nieładzie, powiewały chorągwie ognistego koloru, na których można było czytać różne napisy, jak: „Niech żyje Schumacker!“ — „Wyswobodźmy naszego zbawcę!“ — „Wolność dla górników!“ — „Wolność dla hrabiego Griffenfelda!“ — „Śmierć Guldenlewowi!“ — „Śmierć gnębicielom! — „Śmierć Ahlefeldowi!“
Chorągwie te rokoszanie uważali raczej za ciężar aniżeli za ozdobę; przechodziły więc z ręki do ręki, skoro tylko chorążowie uczuli się utrudzonymi lub też zapragnęli przenikliwe brzemienia swych rogów połączyć ze śpiewami i wrzaskami swych towarzyszy.
Tylną straż tej dziwacznej armii tworzyły ciągnione przez renifery i osły trzy wozy, na których zapewne wieziono zapasy.
Sprowadzony przez Hacketa olbrzym, szedł sam na czele, uzbrojony w maczugę i topór, a za nim, w pewnej odległości i z widoczną obawą, postępowały pierwsze szeregi Kennybola, który nie spuszczał oczu z olbrzyma, jak gdyby chciał widzieć swego szatańskiego wodza we wszystkich postaciach, jakie podobałoby mu się przybrać.
Zastęp rokoszan z głuchą wrzawą, napełniając jodłowe lasy odgłosem rogów, schodził z gór północnej części Drontheimhuusu. Wkrótce powiększyły go bandy z Sund-Moer, Hubfallo, Konsbergu i oddział kowali ze Smiasen. który z resztą powstańców dziwną przedstawiał sprzeczność. Składali go ludzie wysocy i silni, uzbrojeni w cęgi i młoty, mający zamiast pancerzy szerokie fartuchy skórzane, a zamiast sztandarów — krzyż drewniany. Szli oni poważnie i miarowym krokiem, w porządku raczej religijnym niż wojskowym, śpiewając, zamiast pieśni wojennych, psalmy i kantyczki. Prowadził ich człowiek, niosący krzyż i wcale nie uzbrójny.
Powstańcy nie spotykali na drodze żadnej istoty ludzkiej. Za ich zbliżeniem, pasterz wpędzał swoją trzodę do pierwszej lepszej jaskini, rolnik uciekał ze swej wioski. Mieszkańcy bowiem płaszczyzn i dolin wszędzie są jednacy; zarówno lękają się trąbki bandyty, jak i rogu łuczników.
Przebywszy w ten sposób wzgórza i lasy, ożywione gdzieniegdzie miasteczkami, kroczyli dalej po krętych drożynach, gdzie łatwiej można było znaleźć ślad dzikiego zwierza niż człowieka, mijali jeziora, przechodzili przez potoki, wzgórza i bagniska. Ordener zupełnie nie znał tych miejsc. Raz tylko jego spojrzenie spotkało na horyzoncie odległy i niebieskawy widok zgarbionej skały. Nachyliwszy się tedy do jednego ze swych towarzyszy, zapytał:
— Przyjacielu, co to za skała tam, na południu, z prawej strony?
— To Szyja Sępa, skała Oelmoe — odparł zapytany.
Ordener westchnął głęboko.


III.
Kto pochwali zbrodnię, by cnotę poniżyć?
Kotzebue „Adelajda von Wolftngen“.

Małpka, papugi, grzebyki i wstążki, wszystko przygotowała hrabina Ahlefeld na przyjęcie porucznika Fryderyka. Przytem kazała wielkim kosztem sprowadzić ostatni romans słynnej Scudery. Z jej też rozkazu oprawiono go bogato w srebro i złoto, i położono między flaszeczkami wonnych esencyj i pudełkami muszek, na eleganckiej tualecie ze złoconemi nóżkami, zdobnej mozajką z drzewa, którą poleciła ustawić w buduarze swego ukochanego syna. Te macierzyńskie starania na chwilę przytłumiły nienawiść do Schumackera i Etheli. Odjazd jenerała Lewina pozostawił nieszczęśliwych bez żadnej obrony, lecz załatwiwszy się z niemi, wróciła znów do szatańskiego dzieła zgnębienia i wtrącenia ich w otchłań zguby.
W ostatniem czasie zaszło w munckholmskiej wieży wiele rzeczy, o których hrabina nie mogła się dokładnie wywiedzieć. Kto był ten wazal czy chłop, którego według dwuznacznych i mętnych napomknień Fryderyka, miała kochać córka byłego kanclerza? Jakie stosunki istniały pomiędzy Ordenerem i więźniami munckholmskimi? Dlaczego Ordener był nieobecny w chwili, kiedy oba królestwa zajmowały się tylko jego blizkiem małżeństwem z Ulryką Ahlefeld, które on zdawał się tak lekceważyć? Nakoniec, co zaszło między Lewinem Knud i Schumackerem, podczas ich widzenia się, o którem jenerał nie chciał jej dać żadnych szczegółów?... Umysł hrabiny gubił się w przypuszczeniach. Postanowiła wreszcie, dla wyjaśnienia wszystkich tych tajemnic, pójść za radą, którą jej podszepnęła ciekawość kobieca i nienawiść, udała się przeto sama do Munckholmu.
Pewnego wieczoru, kiedy Ethel, spędzając samotnie chwile w ogrodzie zamkowym, po raz szósty przynajmniej dyamentem pierścionka wyryła jakąś cyfrę tajemniczą na czarnym filarze bramy, w której znikł tak już dawno Ordener, skrzydła bramy otworzyły się. Dzieweczka zadrżała. Po raz to pierwszy te wrota otwierały się odkąd się zamknęły za jej ukochanym.
Kobieta wysoka i blada, biało ubrana, stanęła przed nią. Na jej ustach Ethel widziała uśmiech słodki, jak miód zatruty, a po za jej rzekomo spokojnem i życzliwem spojrzeniem, można było dostrzedz wyraz nienawiści, złości i mimowolnego podziwm.
Ethel patrzyła na nią z obawą. Oprócz starej mamki, która umarła na jej ręku, nie widziała innej kobiety w posępnych murach munckholmskiego zamku.
— Moje dziecię — zapytała nieznajoma pieszczotliwie — wszak jesteś córką tutejszego więźnia?
Ethel instynktownie odwróciła głowę; przeczuła w nieznajomej dwulicowość, obłudę, zdawało się jej, że ze słów pieszczotliwych jad złości płynie. Odparła jednak:
— Jestem Ethel Schumacker. Ojciec mówi, że w kołysce nazywano mnie hrabianką Tongsberg i książniczką Wollin.
— Twój ojciec to mówi! — zawołała nieznajoma szyderczo, niezwłocznie jednak zapanowała nad sobą i znów dawnym zapytała tonem: — Wiele doznałaś nieszczęść, moje dziecię!
— Od urodzenia nieszczęście chwyciło mnie w swoje żelazne ramiona — odpowiedziała dzieweczka. — Szlachetny mój ojciec mówi, że opuści mnie ono dopiero przy śmierci.
Na ustach nieznajomej zjawił się uśmiech złośliwy: po chwili badała dalej:
— I nie szemrzesz przeciw tym, którzy na całe życie wtrącili cię do więzienia? Nie przeklinasz sprawców waszego nieszczęścia?
— O nie, bo lękam się, aby nasze przekleństwa nie sprowadziły na nich męczarni, jakie oni nam zadają.
— A czy znasz sprawców tych męczarni?
Ethel myślała przez chwilę, poczem rzekła:
— Wszystko się stało z woli nieba.
— Czy ojciec nie mówi ci nigdy o królu?
— O królu?... Za niego modlę się rano i wieczór, choć go nie znam wcale.
Ethel nie zrozumiała, dlaczego nieznajoma, usłyszawszy jej odpowiedź, przygryzła wargi.
— Czy twój nieszczęśliwy ojciec nie wymienia ci w gniewie swoich nieubłaganych wrogów: jenerała Arensdorfa, biskupa Spolyson i kanclerza Ahlefelda?
— Zupełnie nie znam tych nazwisk.
— A czy jest ci znajomem nazwisko Lewina Knud?
Wspomnienie sceny, jaka rozegrała się przed dwoma dniami między gubernatorem drontheimskim i Schumackerem, zbyt było świeże w umyśle Etheli, aby jej nie uderzyło nazwisko Lewina Knud.
— Lewina Knud? — powtórzyła. — Jest to człowiek, dla którego mój ojciec zdaje się mieć wiele szacunku i życzliwości.
— Jakto?
— Jego to właśnie mój ojciec i pan bronił gorąco przed gubernatorem Drontbeimu — objaśniła Ethel.
Słowa te zwiększyły jeszcze zdumienie nieznajomej.
— Przed gubernatorem Drontbeimu! — rzekła. — Nie żartuj sobie ze mnie, moje dziecię. Twój ojciec miałby bronić przed gubernatorem Drontheimu jenerała Lewina Knud?!\
— Jenerała? Zdaje mi się, że kapitana... Ale prawda; masz pani słuszność. Mój ojciec, — mówiła dalej Ethel — zdawał się zachowywać tyle życzliwości dla jenerała Lewina Knud, ile znów okazywał nienawiści dla gubernatora Drontheimhuusu.
— A to szczególna zagadka — szepnęła do siebie blada kobieta, której ciekawość coraz bardziej wzrastała. — Moje dziecię — dodała głośno — cóż to zaszło takiego między twym ojcem i gubernatorem?
Uporczywe badanie nieznajomej nużyło biedną Ethelę.
— Czy jestem występną, że mnie pani badasz? — zapytała.
Na te słowa, tak proste i szczere, nieznajoma zmieszała się, jak gdyby spostrzegając, że się zdradziła niebacznie; mówiła jednak dalej głosem lekko wzruszonym:
— Nie odzywałabyś się tak, moje dziecię, gdybyś wiedziała po co i od kogo przychodzę.
— Jakto! — zawołała Ethel — czyżby to on panią tu przysłał? Pani przynosisz mi wiadomość od niego?...
Żywa fala krwi zarumieniła jej piękną twarzyczkę, serce silniej uderzyło, pobudzone obawą i niecierpliwością.
— Od kogo? — spytała nieznajoma.
Dzieweczka wstrzymała się w chwili, kiedy już miała wymówić uwielbiane imię. Ujrzała w oku nieznajomej błysk złowieszczej radości, podobny do piekielnego promienia; rzekła więc smutno:
— Pani nie wiesz o kim mówię...
Zawiedzione oczekiwanie odmalowało się po raz drugi na twarzy nieznajomej.
— Biedne dziecię! — zawołała — czy mogę co dla ciebie uczynić?
Ethel nie słyszała jej. Myśl jej dążyła po za północne góry, w ślad za śmiałym podróżnikiem. Zwiesiła głowę i dłonie mimowoli złożyła.
— Czy twój nieszczęśliwy ojciec ma nadzieję wydostania się z więzienia? — znów rozpoczęła badawczo nieznajoma.
Pytanie to, drugi raz już powtórzone, obudziło Ethelę z zamyślenia.
— Tak — odparła i łza spłynęła z jej oka.
Na te słowa oczy nieznajomej zamigotały złowrogo.
— Ma nadzieję, powiadasz! Ale jak? jakim sposobem?... kiedy?...
— Ma nadzieję opuścić to więzienie, ponieważ spodziewa się wkrótce pożegnać i życie.
W prostocie młodej i czystej duszy tkwi niekiedy potęga, która nie lęka się podstępów serca zatwardziałego w złości. Myśl ta może zaniepokoiła nieznajomę, gdyż twarz jej zmieniła się nagle; położyła swoją zimną rękę na ramieniu Etheli i rzekła, udając szczerość:
— Słuchaj mnie, dziecko. Czy wiesz, że twojemu ojcu grozi nowe śledztwo sądowe? że podejrzewają go o podżeganie górników do buntu?...
Słowa bunt i śledztwo niezrozumiałe były dla Etheli; zwróciła czarne swoje oczy na nieznajomę.
— O czem pani mówisz? — spytała.
— Mówię, że ojciec twój spiskuje przeciw królowi i że ta zbrodnia pociąga za sobą karę śmierci...
— Śmierć! zbrodnia! — zawołała Ethel.
— Zbrodnia i śmierć! — potwierdziła z naciskiem nieznajoma.
— Mój ojciec! mój szlachetny ojciec! On, który pędzi dni słuchając, jak mu czytam Eddę albo Ewangelię! On miałby spiskować? Ale cóż on pani uczynił takiego?
— Nie myśl o mnie źle, moje dziecię. Powtarzam, że wcale nie jestem waszą nieprzyjaciółką. Uprzedzam cię tylko, że twego ojca podejrzewają o wielką zbrodnię. Zdaje mi się, że za taką przestrogę mam prawo do pewnej wdzięczności, a tymczasem ty mi okazujesz niechęć.
Wyrzut ten dotknął Ethelę.
— O! przebacz mi, szlachetna pani — rzekła — ale dotąd, widzieliśmy tutaj tylko wrogów... Nie ufałam ci, pani, z początku, przyznaję; ty jednak mi przebaczysz to, nieprawda?
Nieznajoma uśmiechnęła się.
— Jakto! moja córko, czy dotąd ani jednego nie znaleźliście przyjaciela?
Twarz Etheli żywym zapłonęła rumieńcem; zawahała się przez chwilę.
— O! tak — wyszeptała nareszcie — Bóg wie całą prawdę. Znaleźliśmy przyjaciela, szlachetna pani... jednego tylko.
— Jednego? — powtórzyła żywo blada kobieta. — Wymień go; nie wiesz nawet, jak tu ważne... To dla ocalenia twego ojca... Któż jest ten przyjaciel?
— Nie wiem — rzekła Ethela.
Nieznajoma zadrżała.
— Ja chcę wam dopomódz, ocalić was, a ty żartujesz sobie ze mnie. Pomyśl tylko, że tu idzie o życie twojego ojca. Któż jest, powiedz mi, ten przyjaciel, o którym wspomniałaś?
— Bogiem się świadczę — szlachetna pani, że znam tylko jego imię...
— Wymieńże chociaż to imię?
— Ordener...
Ethel wypowiedziała to z przykrością, jaką uczuwamy, wymawiając wobec kogoś obojętnego imię najdroższe, najukochańsze.
— Ordener! Ordener! — powtórzyła nieznajoma poruszona, a ręce jej szarpały nerwowo bogaty haft białego jej woalu.
— I utrzymujesz, że nie znasz jego nazwiska? — badała natrętnie, gorączkowo.
— Nie znam — odparła dzieweczka. — Co mnie może obchodzić jego nazwisko i rodzina? Ordener, pani, jest najszlachetniejszym z ludzi.
Ton głosu zdradził tajemnicę serca Etheli. Twarz nieznajomej przybrała teraz wyraz spokoju. Nie spuszczając badawczego spojrzenia z Etheli, zapytała:
— Czy słyszałaś, moje dziecię, o blizkiem małżeństwie syna wicekróla z córką wielkiego kanclerza, Ahlefelda?
Pytanie to musiała powtórzyć, gdyż myśli Etheli gdzieindziej pobiegły; dopiero przeto na powtórzone pytanie dzieweczka odpowiedziała:
— Zdaje mi się, że słyszałam.
Jej spokój i obojętność zdziwiły nieznajomę.
— Cóż myślisz o tem małżeństwie?
— Cóż mogłabym myśleć? Życzę tej dostojnej parze szczęścia.
— Hrabiowie Guldenlew i Ahlefeld, ojcowie narzeczonych, są przecież zawziętymi wrogami twojego ojca.
Ethel powtórzyła z anielską słodyczą:
— Związek ich dzieci niech, mimo to, będzie szczęśliwy!
— Przychodzi mi myśl pewna — szepnęła podstępnie nieznajoma. — Jeżeli życiu twojego ojca grozi niebezpieczeństwo, to mogłabyś z okazyi tego małżeństwa, wyjednać dla niego ułaskawienie przez syna vicekrôla..
— Niechaj święci z nieba wynagrodzą cię, szlachetna pani, za twoje dla nas starania! Ale w jaki sposób prośba moja do syna vicekrola dojśćby mogła?\
Słowa te wypowiedziane były z taką prawdą, że z ust nieznajomej zerwał się okrzyk zdumienia:
— Jak to? Ty go nie znasz?
— Tego potężnego pana? — podchwyciła Ethel. — Zapominasz, szlachetna pani, że spojrzenie moje nigdy nie wybiegło za mury tej fortecy.
— Ależ doprawdy — szepnęła do siebie blada kobieta — nie rozumiem tego, co mi mówił ten stary szaleniec Lewin?... Ona go widocznie nie zna. To jednak niepodobna! — dodała głośno — musiałaś widzieć syna vicekrola, on był tutaj.
— Być może, szlachetna pani, ale ja widziałam tylko mego Ordenera... Nikogo więcej.
— Twego Ordenera! — przerwała nieznajoma.
Poczem, nie zważając na rumieniec Etheli, mówiła gorączkowo:
— A czy znasz, moje dziecię, młodzieńca z twarzą szlachetną, piękną, wysmukłego, z ruchami poważnemi i pewnemi; spojrzenie ma łagodne a zarazem pełne siły, cerę świeżą jak dziewczęcia, włosy ciemne...
— Och! — zawołała Ethel — to on, to mój narzeczony, mój uwielbiany Ordener! Powiedz mi, szlachetna i dobra pani, czy mi przynosisz wiadomość od niego?... Gdzie go widziałaś? Wszak on ci powiedział, że mnie kocha, nieprawdaż? Powiedział pewnie, że posiada całą moją miłość? Niestety! biedna uwięziona nie ma nic oprócz swej miłości... Szlachetny przyjaciel! Niema tygodnia, jak go widziałam tutaj, na tem samem miejscu, w jego zielonym płaszczu, z czarnem u kapelusza piórem, które z takim wdziękiem spadało na jego piękne czoło...
Ethel nie dokończyła. Nieznajoma bowiem zadrżała, chwyciła ją za ramię i krzyknęła, już nie hamując wściekłości:
— Nieszczęśliwa! kochasz Ordenera Guldenlewa, narzeczonego Ulryki Ahlefeld, syna śmiertelnego nieprzyjaciela twego ojca! Kochasz syna vicekrôla Norwegii!
Ethel padła zemdlona.


IV.
Caupolican. — Idźcie z taką ostrożnością, żeby nawet ziemia nie słyszała waszych kroków... Podwójcie usiłowania, przyjaciele... Jeśli dojdziemy nie będąc słyszani, ręczę za zwycięztwo.

Tucapel. — Noc pokryła wszystko zasłoną; straszna ciemność otacza ziemię. Nie słychać żadnej placówki, ale nie spotkaliśmy szpiegów...
Ringo. — Naprzód!

Tucapel. — Co słyszę? Czyżby nas odkryto?
Lopez di Vega.

Czy wiesz Guidon Stayper, mój stary kamracie, że wiatr wieczorny zaczyna dyabelnie sierść mojej czapki na twarz mi zdmuchiwać? Tak przemówił Kennybol do jednego z górali, który podczas bezładnego marszu szedł koło niego.
Ten pokiwał głową i sztandar, który dźwigał, przełożył na drugie ramię, sapnąwszy przytem z utrudzenia.
— Ja myślę, kapitanie — mruknął — że w tych przeklętych wąwozach Czarnego-Słupa, gdzie wiatr wpada z siłą rwącego potoku, nie będzie nam tak ciepło tej nocy, jak płomykowi, tańczącemu nad głown
ią. — Trzeba będzie zapalić takie ognie, żeby pobudziły się wszystkie puszczyki na wierzchołkach skał, w swoich pałacach ze zwalisk. Nie cierpię puszczyków; owej strasznej nocy, kiedym widział wieszczkę Ubfem, miała ona postać puszczyka.
— Na Świętego Sylwestra! — przerwał Guidon Stayper. odwracając głowę — anioł wiatru szalenie musi robić skrzydłami! Gdyby mnie chciano słuchać, kapitanie Kennybol, zapalonoby wszystkie jodły na jakiej górze. Zresztą byłby to piękny widok patrzeć na armię, grzejącą się przy płonącym lesie.
— Niech Bóg zachowa, kochany Guidon! a kozy? a sokoły? a bażanty? Piec zwierzynę, to rozumiem, ale jej palić nie należy.
Stary Guidon zaczął się śmiać.
— Kapitanie nasz, jesteś zawsze tym samym Kennybolem, wilkiem na sarny, niedźwiedziem na wilki i bawołem na niedźwiedzie!...
— Czy daleko jeszcze jesteśmy od Czarnego Słupa? — zapytał jakiś głos z pośród strzelców.
— Towarzyszu — odparł Kennybol — wejdziemy do wąwozu, gdy się noc zacznie; za chwilę staniemy u Czterech Krzyży.
Nastało milczenie, podczas którego słychać było tylko odgłos kroków, jęk wiatru i daleki śpiew oddziału kowali z nad jeziora Smiasen.
— Przyjacielu Stayper — odezwał się znów Kennybol, przestając gwizdać piosnkę Strzelca Kollona — wszak spędziłeś kilka dni w Drontheimie?
— Tak jest, kapitanie. Brat mój rybak. Jerzy Stayper, zachorował, czas więc jakiś zastępowałem go w jego barce, ażeby biedna rodzina nie umarła z głodu, zanim on umarł z choroby.
— Skoro więc przybywasz z Drontheimu, to powiedz, czy nie miałeś sposobności widzenia tego hrabiego — więźnia... Stumachera... Gleffenhema... no, jak on się tam nazywa? Tego wreszcie człowieka, w imieniu którego powstajemy przeciw opiece królewskiej? Jego to herby zapewne muszą być na tej ognistej chorągwi, którą dźwigasz.
— Dyabelnie ciężka! — sapnął Guidon. — Mówisz, jak sądzę, o uwięzionym w munckholmskiej fortecy, o hrabi... mniejsza o nazwisko. Jakże chcesz dzielny nasz kapitanie, żebym go widział? Musiałbym chyba — dodał głos zniżając — mieć oczy tego szatana, co idzie przed nami, nie zostawiając jednak za sobą odoru siarki: tego Hana z Islandyi. który widzi przez mury; albo też pierścień wieszczki Maab, co to umie przechodzić przez dziurkę od klucza. Pomiędzy nami, jestem tego pewny, jeden jest tylko człowiek, który widział hrabiego... to jest owego więźnia, o którym mówiłeś.
— Jeden?... A! to pan Hacket! Ale Hacketa niema między nami. Opuści! nas tej nocy, aby wrócić do...
— Ja nie o panu Hacket chcę mówić, kapitanie.
— O kim więc?
— Oto o tym — rzekł Guidon, zbliżając się do Kennybola — który zna tak dobrze hrabiego... owego sławnego hrabiego, jak ja znam ciebie, kapitanie Kennybol.
— Kennybol spojrzał na Guldona, mrugnął lewem okiem i uderzył go po ramieniu z tryumfującym wykrzykiem, jaki miłość własna wydobywa z każdej piersi, kiedy jesteśmy zadowoleni z naszej przenikliwości:
— Byłem tego pewny!
— Tak jest, kapitanie — ciągnął dalej Guidon Stayper, przekładając znów na drugie ramię swój sztandar ognisty — ręczę, że młody człowiek w zielonym płaszczu widział hrabiego... nie wiem jak go tam nazywasz, no, ale tego, za którego się bić mamy... A widział go w samym zamku munckholmskim. Dostał się do owego więzienia z taką łatwością, jak ja, lub ty, wślizgujemy się do królewskiego parku.
— A skąd ty wiesz o tem, bracie Guidon?
Stary góral chwycił Kennybola za ramię i odchylając swój kaftan z wilczej skóry, szepnął:
— Patrz!
— Na mego Najświętszego Patrona! — mruknął Kennybol — toć to błyszczy, jak dyament!
Jakoż istotnie prosty pas Guldona Stayper spinała kosztowna klamra dyamentowa.
— A tak jest prawdą, że to dyament — mówił Stayper, opuszczając połę swego kaftana — jak prawdą jest, że księżyc znajduje się o dwa dni drogi od ziemi i że pas mój zrobiony jest ze skóry bawołu.
Twarz Kennybola zachmurzyła się i zamiast zdziwienia, wystąpiła na nią surowość; po chwili, patrząc w ziemię, odezwał się z powagą:
— Guldonie Stayper ze wsi Chol-Soe, z gór Kole! Ojciec twój, Medprath Stayper, umarł przeżywszy sto lat, nic nie mając sobie do wyrzucenia, boć przecie nie jest przeniewierstwem zabicie, przez pomyłkę, daniela albo łosia królewskiego. Guldonie Stayper! Na twej siwej głowie dźwigasz pięćdziesiąt siedm lat, a wiek ten jest młodością chyba dla sowy. Guldonie Stayper, towarzyszu nasz! Wołałbym dla ciebie, żeby te dyamenty były ziarnkami prosa, jeśliś ich nie dostał sprawiedliwie tak, jak bażant królewski sprawiedliwie dostaje ołowianą kulę z muszkietu.
W głosie przywódcy górali brzmiała zarazem groźba i namaszczenie.
— Jak nasz kapitan Kennybol jest najśmielszym strzelcem z Kole — odparł Guidon bez najmniejszego uniesienia — a te dyamenty są dyamentami, tak samo prawdą jest, że je posiadam słusznie i sprawiedliwie.
— Czyż być może? — zapytał Kennybol tonem, który zdradzał walkę niedowierzania z ufnością.
— Pan Bóg i mój Święty Patron wiedzą najlepiej — odparł Guidon — że było to owego wieczoru, kiedy wskazałem Spladgest w Drontheim dzieciom naszej dobrej matki Norwegii, niosącym ciało oficera, znalezione na płaszczyznach Urchtalu. Będzie temu około ośmiu dni. Jakiś młodzieniec zbliżył się do mojej barki: — Do Munckholmu! — rzekł do mnie. Nie miałem chęci go słuchać, kapitanie, ptak bowiem niechętnie lata w pobliżu klatki. Ponieważ jednak ów młody pan miał postawę wyniosłą i szlachetną, a za nim szedł koniuszy, prowadzący dwa konie; ponieważ nadto wskoczył już do mej barki z miną rozkazującą: przeto ująłem za moje wiosło, to jest za wiosło mego brata. Stało się to widać z woli mego anioła stróża. Przybywszy do twierdzy, młody pan pomówił z sierżantem, który musiał być dowódcą fortu, a potem rzucił mi jako zapłatę — Bóg świadkiem, kapitanie, żęto prawda — tę oto spinkę dyamentową, którą ci pokazałem i która należałaby do mego brata Jerzego, a nie do mnie, gdyby w chwili, kiedy młody pan, niech go Bóg wspiera — wsiadł do mej barki, całodzienna praca, jaką spełniałem za Jerzego, nie była się skończyła. Wszystko to szczera prawda, kapitanie Kennybol.
— To dobrze.
I zwolna twarz dowódcy górali wypogodziła się o tyle, o ile na to pozwalał jej zwykły wyraz ponury i ostry. Po chwili łagodniejszym już głosem zapytał Guldona:
— Czy jesteś pewny, stary kolego, że ów młody człowiek to ten sam, co idzie za nami z ludźmi Norbitha?
— Najzupełniej. Pośród tysiąca poznałbym twarz człowieka, który mi los zapewnił. Zresztą jest w tym samym płaszczu, ma to samo czarne pióro...
— Wierzę ci, Guldonie.
— Nie ulega przytem wątpliwości, że płynął do Munckholmu, aby się zobaczyć z więźniem; gdyby w tem nie było jakiejś tajemnicy, nie wynagradzałby tak przewoźnika, który go tam przywiózł. A zresztą, skoro jest z nami....
— Masz słuszność.
— Ja myślę, kapitanie, że młody pan ma pewnie więcej wpływu u hrabiego, którego mamy uwolnić, aniżeli pan Hacket, bo ten, na mą duszę, zdolny jest tylko do miauczenia, jak kot dziki.
Kennybol kiwnął znacząco głową.
— Kolego, mówisz to, co i ja chciałem powiedzieć. W całej tej sprawie wołałbym być posłusznym temu młodemu nieznajomemu, aniżeli wybrańcowi Hacketa. Dowództwo tego szatana islandzkiego, według mnie, kolego Guidon, mniej pewnie zawdzięczamy gadatliwemu, jak kruk, Hacketowi, aniżeli temu nieznajomemu.
— Jak to, kapitanie? — zapytał Guidon.
Kennybol otwierał już usta, aby odpowiedzieć, kiedy go uderzono po ramieniu.
Był to Norbith.
— Kennybolu, jesteśmy zdradzeni! — zawołał. — Gormon Woestroem przybył z południa. Cały pułk muszkieterów idzie na nas. Ułani szlezwiscy stoją w Sparbo; trzy kompanie dragonów duńskich czeka we wsi Loevig na konie. Przez całą drogę Gormon widział tyle zielonych mundurów, co i krzaków... Spieszmy jak najprędzej do Skongen bez odpoczynku... Tam przynajmniej będziemy się mogli bronić. Gormonowi zdaje się też, że w wywozach Czarnego Słupa, widział między krzakami świecące muszkiety.
Młody wódz był blady i wzruszony, ale jego spojrzenia i głos wyrażały odwagę i niezłomność.
— Niepodobna! — zawołał Kennybol.
— A jednak tak jest! — odparł Norbith.
— No, a pan Hacket?
— To zdrajca, albo tchórz. Wierzaj w to, co mówię, towarzyszu Kennybol. Bo gdzież on jest ten Hacket?...
W tej chwili do dwóch wodzów zbliżył się stary Jonasz. Z ponurego zniechęcenia, jakie malowało się na jego twarzy, łatwo było poznać, że wie o fatalnej nowinie.
Spojrzenia obu starców, Jonasza i Kennybola, spotkały się i obaj zaczęli kiwać głowami, jakby zgadzając się wzajemnie.
— No i cóż Jonaszu? I cóż Kennybolu? — zapytał popędliwie Norbith.
Stary wódz górników z Faroer przesunął zwolna ręką po czole, zmarszczkami pokrytem i odparł z cicha dowódcy górali z Kole na jego znaczące spojrzenie:
— Tak, to prawda, na nieszczęście, to zupełna prawda. Przecie Gormon Woestroem widział ich wszystkich.
— Kiedy więc tak się rzeczy mają — rzekł Kennybol — cóż wypada czynić?
— Co czynić? — powtórzył Norbith.
— Ja myślę, Kennybolu, że najlepiej będzie zatrzymać się.
— A jeszcze lepiej, bracie Jonaszu, zupełnie się cofnąć.
— Zatrzymać się? cofnąć? — zawołał Norbith. — Trzeba iść naprzód! Obaj starcy zwrócili na niego spojrzenia zimne i zdziwione.
— Iść naprzód? — powtórzył Kennybol. — A muszkieterzy munckholmscy?
— A ułani szlezwiscy? — podchwycił Jonasz.
— A dragoni duńscy? — dodał Kennybol.
Norbith tupnął nogą.
— A opieka królewska? — zawołał — a moja matka, umierająca z głodu i zimna?
— Przekleństwo! opieka królewska... — mruknął górnik Jonasz, zatrząsłszy się cały.
— Cóż mnie ona obchodzi? — odpowiedział góral Kennybol.
Jonasz wziął Kennybola za rękę.
— Kolego nasz — rzekł — ty, jako myśliwy, nie masz honoru być pupilem naszego monarchy, Chrystyana IV. Oby nas święty król Olaüs, co już jest w niebie, uwolnił od tej opieki!
— Przy pomocy szabli zdobędziemy to dobrodziejstwo! — rzekł dziko Norbith.
— Śmiałe słowa — rzekł Kennybol — łatwe są u młodego człowieka, kolego Norbith, ale pomyśl, że jeśli pójdziemy dalej, to wszystkie zielone mundury...
— Myślę, że napróżno uciekniemy w góry, jak lisy przed wilkami, boć przecie muszą znać nasze nazwiska i wiedzieć o naszym buncie; a czy tak lub owak umierać, to wolę zginąć od kuli muszkietu, aniżeli na stryczku szubienicy.
Jonasz kiwnął głową na znak przytwierdzenia.
— Do dyabła — rzekł! — opieka dla naszych braci, szubienica dla nas! Norbith może ma słuszność.
— Podaj mi rękę, mój dzielny Norbith — odezwał się Kennybol — niebezpieczeństwo grozi z obu stron. Lepiej iść prosto do przepaści, niż wpaść do niej tyłem.
— Idźmy więc! — zawołał stary Jonasz, uderzając po rękojeści swej szabli.
Norbith uścisnął ich żywo za ręce.
— Słuchajcie, bracia! — rzekł. — Bądźcie, jak ja, odważni, a ja stanę się przezornym jak wy. Nie zatrzymamy się dzisiaj aż dopiero w Skongen: tam garnizon jest słaby, zgnieciemy go łatwo. Przejdźmy, skoro tego potrzeba, przez wąwozy Czarnego Słupa, ale przejdźmy w zupełnej cichości. Musimy je przebyć, choćby były strzeżone przez nieprzyjaciela.
— Sądzę, że muszkieterzy nie doszli jeszcze do mostu Ordals, pod Skongen... Zresztą mniejsza o to. Tylko cicho!
— Cicho! — powtórzył Kennybol.
— Teraz, Jonaszu — mówił dalej Norbith — wróćmy obydwaj na nasze stanowiska. Jutro może będziemy w Drontheim, mimo muszkieterów, ułanów, dragonów i wszystkich zielonych mundurów.
Trzej wodzowie rozstali się.
Wkrótce potem rozkaz; „cicho!“ — rozszedł się po szeregach i cała gromada powstańców, przed chwilą tak hałaśliwa, teraz na tle miejsc odludnych, przez które przechodziła, a które noc pokrywała już mrokiem, zdawała się być gromadą widm, snujących się w głębokiem milczeniu po krętych ścieżkach cmentarza.
Droga, po której dążyli, wciąż się zwężała i coraz bardziej zagłębiała się pomiędzy dwa szeregi skał niezmiernie stromych. W chwili, kiedy czerwonawy księżyc wypłynął z po za chmur, zmieniających ustawicznie swe fantastyczne formy, Kennybol nachylił się do Guldona Stayper i szepnął:
— Wchodzimy do przesmyka Czarnego Słupa. Cicho!
W samej rzeczy, słychać było groźny szum potoku.
który płynął między dwiema górami tuż koło drogi, a w południowej stronie można było spostrzedz olbrzymią piramidę z granitu, nazwaną Czarnym Słupem, która rysowała się na szarem niebie i na śniegu sąsiednich gór. Widnokrąg z zachodniej strony, przesłonięty mgłą, kończył las Sparbo i długi szereg skał, piętrzących się jakby stopnie olbrzymów.
Powstańcy, zmuszeni wyciągnąć swoje kolumny na krętej i ściśniętej górami drodze, postępowali wciąż naprzód. Weszli w głęboki wąwóz, nie zapaliwszy pochodni, w najgłębszej ciszy. Nie słychać było nawet odgłosu ich kroków, tłumił go bowiem ogłuszający szum wodospadów i świst gwałtownego wiatru, który wstrząsał odwiecznym lasem i otaczał tumanami śnieżycy wierzchołki gór, pokryte lodem. Światło księżyca, od czasu do czasu zasłaniane chmurą, rozpraszało się w głębokościach wąwozu, nie dochodząc do lanc powstańców; białe orły, przelatujące niekiedy nad ich głowami, nie spostrzegały nawet, że taki tłum ludzi naruszał w tej chwili ich samotność.
Pośród ogólnego milczenia, stary Guidon trącił w ramię Kennybola kolbą swego karabina.
— Kapitanie — rzekł — widzę coś błyszczącego po za tym gąszczem ostrokrzewów i janowców.
— I ja to widzę — odpowiedział wódz górali — musi to być woda potoku, w której odbijają się chmury.
Postępowali dalej. Za chwilę Guidon znów chwycił swego wodza za rękę.
— Patrz — szepnął — czy to nie muszkiety błyszczą w cieniu tej skały?
Kennybol kiwnął głową, a po chwili zastanowienia odparł:
— Uspokój się, bracie Guidon, To promień księżyca odbija się od bryły lodu.
Wokoło panowała cisza i oddziały powstańców, rozrzucone po wszystkich zakrętach wąwozu, zapomniały niebawem, w jak niebezpiecznem znajdują się miejscu.
Po dwóch godzinach marszu, nader przykrego, bo przez pnie drzew i odłamy granitu, któremi droga była zawalona, przednia straż doszła do lasu jodeł, porastającego ściany wylotu groźnego Czarnego Słupa; po nad nim wisiały skały czarne i mchem pokryte.
Guidon Stayper zbliżył się do Kennybola i wyraził mu zadowolenie, że już wkrótce wyjdą z tej ponurej jaskini; dodał oraz, iż wypadało złożyć dzięki Świętemu Sylwestrowi za to, że Czarny Słup nie stał się miejscem ich zguby.
Kennybol zaczął się śmiać zapewniając, że nie czuł wcale obawy; wyrzucał nawet staremu przyjacielowi „babskie tchórzostwo“. Dla wielu bowiem ludzi niebezpieczeństwo minione nie jest niebezpieczeństwem; starają się oni nawet okazać odwagę, którejby przed chwilą jeszcze czynem nie stwierdzili.
Kennybol śmiał się jeszcze, gdy nagle uwagę jego zwróciły dwa okrągłe światełka, podobne do dwóch rozżarzonych węgli; ukazały się one wśród gęstwy jodłowego lasu.
— Na zbawienie duszy — rzekł z cicha, wstrząsając ramieniem Guldona — to muszą być oczy najpiękniejszego żbika, jaki kiedykolwiek myszkował w tej gęstwinie.
— Masz słuszność — odparł Stayper — ale gdyby nie to, że ten szatan z Islandyi idzie przed nami, gotów byłbym pomyśleć, że to się błyszczą jego oczy...
— Cicho! — przerwał Kennybol, chwytając za karabin. — Nikt nie powie, że taka piękna sztuka uszła bezkarnie z przed oczu Kennybola.
I zanim Guidon Stayper zdołał powstrzymać nieroztropnego strzelca, rozległ się wystrzał... Ale na donośny huk karabina nie odpowiedziało żałosne miauczenie dzikiego kota, lecz straszliwy ryk jakby tygrysa, po którym nastąpił jeszcze straszliwszy wybuch dzikiego śmiechu.
Echo nie zdążyło powtórzyć odgłosu karabina; zaledwie bowiem błysnęło światełko wystrzału, zaledwie fatalny huk prochu wstrząsnął powietrze, tysiące głosów odezwało się nagle na górach, w wąwozach i w lasach, zlewając się w jeden okrzyk:
— Niech żyje król!
Okrzyk ten, potężny jak grzmot, zabrzmiał nad powstańców głowami, obok nich, przed i za nimi, a błyskawice morderczego ognia z muszkietów zajaśniały ze wszystkich stron. Rażąc niebacznych, oświecały zarazem przestrzeń i pozwalały dojrzeć za każdą skałą batalion, za każdem drzewem żołnierza...


V.
—Do broni! do broni! wodzowie!
E. H.

Musimy się cofnąć o dzień i przenieść do Skongen, dokąd, podczas gdy powstańcy wychodzili z kopalni ołowiu Apsyl-Corh, przybył pułk muszkieterów, który już widzieliśmy w marszu.
Po wydaniu rozkazów co do rozmieszczenia żołnierzy, baron Voethaun, pułkownik muszkieterów, miał już przestąpić próg przeznaczonego mu na kwaterę domu w pobliżu bramy miejskiej, kiedy nagle ciężka ręka spoczęła na jego ramieniu. Odwrócił się zdziwiony.
Przed nim stał człowiek nizkiego wzrostu, z twarzą zasłoniętą szerokiemi skrzydłami kapelusza tak, że zaledwie można było dostrzedz jego kędzierzawą i rudą brodę. Był on starannie otulony szarym płaszczem, który, sądząc z resztek kaptura, jakie na nim wisiały, był zapewne habitem pustelnika. Z pod płaszcza wyglądały tylko jego ręce w wielkich rękawicach.
— Czego chcesz, u dyabła, mój zuchu? — zapytał opryskliwie pułkownik.
— Pułkowniku muszkieterów munckholmskich — przemówił nieznajomy nagląco —pójdź za mną na chwilę, mam ci dać ważną radę.
Baron wysłuchał dziwnego wezwania nie bez zdziwienia, lecz nie ruszył się z miejsca.
— Bardzo ważną radę, pułkowniku — powtórzył człowiek w wielkich rękawicach.
Natarczywość ta zdecydowała barona Voethauna. W czasie niespokojnym i ze względu na zadanie, jakie miał spełnić, nie mógł lekceważyć żadnej wskazówki.
— Chodźmy więc! — rzekł.
Mały człowiek szedł przed nim, a gdy się znaleźli za miastem, zatrzymał się.
— Pułkowniku — zapytał — czy chcesz za jednym zamachem wytępić wszystkich buntowników?
Pułkownik zaczął się śmiać.
— Byłby to wcale niezły początek kampanii — odpowiedział wesoło.
— Każ zatem urządzić zasadzkę żołnierzom twoim w wąwozach Czarnego Słupa. Bandy rokoszan będą tam obozowały tej nocy. Po pierwszym wystrzale, rzuć się na nich ze swoimi ludźmi. Zwycięztwo będzie łatwe.
— Rada bardzo dobra, mój zuchu i dziękuję ci za nią. A skądże wiesz o tem, co mówisz?
— Gdybyś mnie znał, pułkowniku, zapytałbyś wtedy, czy mógłbym o tem nie wiedzieć.
— Któż ty jesteś?
Mały człowiek tupnął nogą gniewnie.
— Nie przyszedłem tutaj, aby ci się przedstawić! — zawołał.
— Nie lękaj się niczego. Ktokolwiek jesteś, usługa, jaką nam oddajesz, będzie dla ciebie obroną. A możeś sam należał do buntowników?...
— Nie chciałem łączyć się z nimi.
— Po cóż więc ukrywasz swoje imię, skoro jesteś wiernym poddanym króla?
— Co cię to obchodzi?
Pułkownik chciał zaczerpnąć więcej jeszcze objaśnień od tego szczególnego doradcy.
— Powiedz mi — rzekł — czy to prawda, że tymi rozbójnikami dowodzi głośny Han z Islandyi?
— Han z Islandyi? — powtórzył mały człowiek dziwnie głos zmieniając.
Baron wypytywał w dalszym ciągu, lecz nieznajomy odpowiadał mu tylko śmiechem, do ryku potwornego podobnym. Na zapytanie, co do siły i przywódców górników, otrzymał szorstką, niemal brutalną odpowiedź:
— Pułkowniku muszkieterów manckholmskich, oznajmiłem ci wszystko, co oznajmić miałem. Powtarzam: urządź dziś w wąwozie Czarnego Słupa zasadzkę, a wytępisz wszystkich buntowników.
— Nie chcesz wymienić swego nazwiska, pozbawiasz się przeto wdzięczności królewskiej; słusznem jest jednak, żeby baron Voethaun wynagrodził ci usługę, jaką mu oddajesz.
Mówiąc to, pułkownik rzucił swoją sakiewkę przed nogi małego człowieka.
— Pułkowniku — rzekł nieznajomy — schowaj swoje złoto. Ja go nie potrzebuję.
A pokazując worek, zawieszony u swego pasa, mówił dalej:
— Gdyby trzeba było nagrody za zabicie tych ludzi, w takim razie oto złoto, pułkowniku, którebym ci dał jako zapłatę za ich krew.
Zanim pułkownik ochłonął ze zdumienia, w jakie go wprowadziły zagadkowe słowa tajemniczej istoty, nieznajomy zniknął.
Baron Voetbaun udał się z powrotem do miasta, zapytując sam siebie, czy można było wierzyć nieznajomemu? W chwili, kiedy wchodził do domu, wręczono mu list, opatrzony pieczęcią wielkiego kanclerza. Było to istotnie polecenie hrabiego Ahlefelda, w którem pułkownik, ze zdziwieniem łatwem do pojęcia, znalazł tę samą radę, jakiej mu udzielił u bram miasta tajemniczy człowiek w wielkich rękawicach.


VI.
Sto sztandarów unosiło się po nad głowami walczących, zewsząd płynęły krwi potoki, a śmierć zdawała się być znośniejszą od ucieczki. Każdy z bardów saksońskich noc tę straszliwą nazwałby uroczystością mieczy; zgiełk bitwy, jakby wrzask orłów, rzucających się na swoje ofiary, milej głaskałby jego ucho, aniżeli ochoczy śpiew weselnej uczty.
Walter Scott „Ywanhoe“.

Nie będziemy opisywali straszliwego popłochu, jaki opanował szeregi powstańców, kiedy znajdując się w fatalnym wąwozie, ujrzeli nagle wszystkie wzgórza, wszystkie pieczary obsadzone przez niespodziewanego wroga. Trudno było odgadnąć, czy przeciągły krzyk, z tysiąca powstały głosów, co rozległ się w szeregach tak niespodziewanie napadniętych, był krzykiem rozpaczy, przestrachu, czy też wściekłości... Piekielny ogień, który na nich sypały odsłonięte plutony armii królewskiej, wzrastał coraz bardziej. Zanim z ich strony padł choć jeden wystrzał, oprócz nieszczęśliwego strzału Kennybola, już widzieli wkoło siebie tylko gęstą chmurę dymu, przez którą na ślepo dolatywały pociski śmierci. Każdy z nich, jakby osamotniony, poznawał tylko siebie, a w oddaleniu rozróżniał zaledwie muszkieterów, dragonów i ułanów, którzy chwilowo zjawiali się na skałach i na ścieżce w gęstwinie, jakby szatani wśród swych płomieni.
Bandy powstańców, wyciągnięte na długość może mili na drodze wązkiej i krętej, stykającej się z jednej strony z potokiem, a drugiej ze ścianami skał, co im się skupić nie pozwalało, podobne były do węża, którego przecinają uderzając po grzbiecie, skoro tylko rozwinął swoje pierścienie, a którego rozcięte i żywe części, tarzając się długo w swej posoce, starają się jeszcze połączyć.
Kiedy pierwsze minęło przerażenie, rozpacz porwała wszystkich tych ludzi z natury dzikich i nieustraszonych. Rozwścieczony tem, że go mordują bez litości, cały tłum rokoszan wydał okrzyk jakby z jednych piersi, okrzyk, który przez chwilę zagłuszył zwycięskie wrzaski nieprzyjaciela. A kiedy żołnierze ujrzeli tych ludzi bez dowódców, w nieładzie, prawie bez broni, wdrapujących się pod straszliwym ogniem na strome skały, czepiających się rękoma i zębami krzaków, rosnących nad przepaścią, wstrząsających młotami i żelaznemi widły — wtedy żołnierze ci, tak dobrze uzbrojeni, skupieni w szeregach, na bezpiecznych stanowiskach, choć jeszcze nie stracili ani jednego ze swoich, nie mogli się oprzeć mimowolnej obawie.
Wielu z tych napół dzikich ludzi zdołało po gromadach trupów, albo po ramionach swoich towarzyszów, czepiających się skał i tworzących jakby żywe drabiny, dojść aż do wierzchołków, na których stali oblegający, ale zaledwie zawołali: — Wolność! — zaledwie podnieśli swoje topory albo kręte maczugi, zaledwie pokazali im swe twarze, czarne i wykrzywione wściekłością, już, zepchnięci, staczali się do przepaści, pociągając za sobą towarzyszów, których w swoim upadku napotykali zawieszonych u krzaka, albo trzymających się występów skały.
Nieszczęśliwi nie mogli bronić się ani uciekać; wszystkie wyjścia z wąwozu były zamknięte; wszelkie dostępne miejsca na zboczach skał zajmowali żołnierze. Znaczna część pokonanych umierała na ważkiej drodze, skruszywszy wpierw o łomy granitu swoje obosieczne noże albo kordelasy; niektórzy znów, założywszy ręce, z okiem w ziemię utkwionem, siadali na kamieniach u skraju drogi i tam, milczący, nieruchomi, oczekiwali na kulę, któraby ich zrzuciła do potoku. Ci, których Hacket w swej przezorności uzbroił w nędzne muszkiety, strzelali na traf ku wzgórzom i otworom jaskiń, skąd nieustannie padał na nich istny grad kul. Ze straszliwą wrzawą, wśród której można było rozróżnić wściekłe krzyki przywódców rokoszan i spokojne rozkazy oficerów, łączyła się owa piekielna kanonada. Po nad miejscem, gdzie się ta rzeź okropna odbywała, unosił się jakby krwawy tuman, odbijając na górach fantastyczne zarysy. Spieniony potok rozdzielał nieprzyjacielskie oddziały, unosząc na swych falach liczne ofiary.
W pierwszych zaraz chwilach walki najwięcej ucierpieli górale, dowodzeni przez dzielnego ale nieroztropnego Kennybola. Tworzyli oni, jak wiemy, przednią straż powstańców i byli już w sosnowym lesie, który się zaczynał przy końcu wąwozu. Zaledwie nieszczęsny Kennybol wystrzelił z muszkietu, kiedy las zaroił się niespodzianie, jakby na skinienie laski magicznej, mnóstwem tyralierów nieprzyjacielskich, którzy otoczyli jego oddział ognistem kołem; a jednocześnie z wysokiej płaszczyzny, po nad którą wznosiły się pochylone skały, batalion munckholmskiego pułku, w trójkąt sformowany, dziesiątkował go bezustannie swemi strzałami. W tej okropnej chwili, Kennybol, straciwszy głowę, spoglądał na tajemniczego olbrzyma, spodziewając się ocalenia tylko od nadludzkiej mocy mniemanego Hana z Islandyi. Ale oczekiwany szatan nie rozwijał olbrzymich skrzydeł i nie unosił się po nad walczącymi, ziejąc ogniem i piorunami na muszkieterów-; nie wyrastał w jednej chwili aż do chmur, na oblegających nie przewracał całej góry, ani też jednem uderzeniem nogi nie otwierał przepaści pod batalionem, stojącym w zasadzce.
Groźny Han z Islandyi, po pierwszych strzałach, razem z nim się cofnął, przybiegł do niego zmieszany żądając karabina, ponieważ, jak mówił, i to głosem zwyczajnym, jego topór w podobnej chwili był mu równie nieużytecznym, jak wrzeciono starej baby.
Kennybol, zdziwiony ale wierzący jeszcze, swój własny muszkiet oddał olbrzymowi z takim strachem, że zapomniał prawie o kulach, które jak grad padały koło niego. Ciągle oczekując czegoś nadzwyczajnego, spodziewał się, że jego broń stanie się w rękach Hana wielką, jak armata, albo też zamieni się w skrzydlatego smoka, który będzie zionął ogień ślepiami, paszczą i nozdrzami. Nic podobnego wszakże się nie stało. Kiedy zaś ujrzał, że szatan nabija broń zupełnie zwyczajnie, to jest prochem i ołowiem, że również zwyczajnie, jak wszyscy śmiertelnicy, strzela, zadziwienie Kennybola przeszło wszelkie granice. Patrzał przez chwilę, na olbrzyma w ponurem osłupieniu, a przekonawszy się nareszcie, że nie doczeka się cudu, zaczął myśleć o wydobyciu siebie i swych towarzyszów z nieszczęśliwego, położenia, w którem się znajdowali, jakimbądź ludzkim sposobem.
Stary Guidon Stayper padł u jego nóg okryty ranami; górale strwożeni, daremnie usiłujący uciekać, otoczeni ze wszystkich stron, cisnęli się jeden do drugiego, nie myśląc nawet o obronie i rozpaczliwe wydając okrzyki... Kennybol zrozumiał, że tłum stłoczony narażony był na pewną zgubę, gdyż każdy strzał nieprzyjaciela musiał znaleźć ofiarę. Rozkazał więc nieszczęśliwym rozbiedz się, rzucić w las, do którego dotykała droga, w tem miejscu szersza niż w wąwozie Czarnego Słupa, a ukrywszy się w krzakach, odpowiadać o ile można na coraz bardziej morderczą kanonadę tyralierów i batalionu. Górale, w znacznej części dobrze uzbrojeni, ponieważ wszyscy byli myśliwymi, wykonali rozkaz swego dowódcy z uległością, której zapewnie nie okazaliby w chwili mniej krytycznej; wobec bowiem niebezpieczeństwa, ludzie wogóle tracą głowę i chętnie słuchają tego, kto podejmuje się mieć za nich zimną krew i przytomność umysłu.
Rozsądny ten środek nie mógł jednak dać im zwycięztwa a nawet ocalenia. Więcej już było górali niezdatnych do walki niż stojących na nogach; pomimo przykładu i zachęty ze strony ich dowódcy i olbrzyma, wielu z nich, opierając się na bezużytecznych muszkietach, albo padając obok rannych, stanowczo chciało ponieść śmierć, zrezygnowawszy z obrony. Dziwnem się wyda zapewne, że ludzie ci, przyzwyczajeni narażać się codziennie na śmierć w pościgach po lodowych cyplach za zwierzyną, mogli odrazu stracić odwagę; da się to jednak łatwo wytłumaczyć. U ludzi bowiem prostych odwaga bywa względną niejako: śmieją się wobec kartaczy, a drżą w ciemności; bez najmniejszej obawy potykają się z dzikiem zwierzem, jednym skokiem przesadzają przepaści, a uciekają przed strzałami armatniemi. Zdarza się często, że odwaga jest tylko przyzwyczajeniem, a obojętność na śmierć tego lub owego rodzaju nie dowodzi jeszcze, że się jej nie lękamy.
Kennybol, otoczony stosami umierających towarzyszów, sam już zaczął tracić głowę, chociaż otrzymał lekką tylko ranę w ramię. Obejrzawszy się spostrzegł, że olbrzym, mniemany szatan, wciąż strzela z jego muszkietu najzwyczajniej w święcie, nie uciekając się do sposobów nadnaturalnych. Nagle zauważył w stojącym na wzgórzu batalionie dziwne zamieszanie, którego z pewnością nie mógł wywołać słaby ogień, przez górali utrzymywany. Do jego uszu doszły krzyki rozpaczy, jęki umierających i trwożne nawoływania. Wydawał go oddział zwycięzców. Po chwili strzały ustały, a gdy dym się rozszedł, ujrzał wyraźnie, że olbrzymie złomy granitu spadały na muszkieterów munkholmskich z wierzchołka skały, która się wznosiła nad płaszczyzną przez nich zajętą. Łomy owe spadały jeden za drugim z błyskawięzną szybkością; słychać było, jak się wzajem rozbijały i toczyły na żołnierzy, a ci, opuszczając szeregi, zbiegali z góry w nieładzie i rozpraszali się na wszystkie strony.
Zdumiony niespodzianą pomocą, Kennybol odwrócił głowę: olbrzym był przy nim. Zastanowiło go to. Sądził bowiem, że to Han z Islandyi pokazał nareszcie, co może. Spojrzał na wierzchołek góry, skąd spadały straszliwe bryły, ale i tam nic nie zobaczył. Nie mógł przypuszczać, że część powstańców dostała się na to stanowisko; zresztą nie widać tam było ani błyszczącej broni, ani też słychać okrzyków zwycięztwa.
Tymczasem ogień żołnierzy zupełnie ustał: szczątki batalionu ukryły się w gęstwie leśnej i tam się zapewne formowały. Strzały tyralierów również ucichły. Kennybol nieomieszkał wyzyskać pomyślnej chwili. Wskazując towarzyszom stosy trupów żołnierzy, leżące na płaszczyźnie między łomami granitu, które od czasu do czasu spadały jeszcze, wzbudził w nich odwagę. Jakoż górale, z okrzykami radości, sformowawszy się w kolumnę, acz niepokojeni jeszcze przez tyralierów, rozrzuconych po krzakach, postanowili wydobyć się przebojem z fatalnego wąwozu.
Oddział ich miał już wyruszyć, powtarzając z otuchą hasło: — Wolność! Wolność! Precz z opieką królewską! — już nawet Kennybol dał znak na swoim rogu, kiedy nagle zabrzmiały trąbki i bębny, dając sygnały do ataku, a po chwili reszta batalionu z płaszczyzny, wzmocniona przez oddział świeżych żołnierzy, ukazała się o strzał karabinowy na zakręcie drogi, najeżona niejako pikami i bagnetami, w ścieśnionych szeregach, których ilości oko nie mogło objąć. Zbliżywszy się do oddziału Kennybola, batalion zatrzymał się, a dowodzący nim postąpił ku góralom z białą chorągiewką w ręku, w towarzystwie trębacza.
Nagłe zjawienie się wojska nie zmieszało Kennybola. W położeniach krytycznych są chwile, kiedy trwoga już się nie zjawia. Na pierwsze odgłosy trąbki i bębna, stary lis z Kole zatrzymał swoich towarzyszów. Gdy batalion rozwijał się. powoli, Kennybol kazał swoim nabić karabiny i ustawił ich dwójkami, aby w ten sposób najmniej byli wystawieni na strzały nieprzyjaciela. Sam stanął na czele obok olbrzyma, z którym w czasie walki już się nieco oswoił zauważywszy, że jego oczy nie błyszczały jak rozpalone węgle w kuźni i że ręce jego nie posiadały, jak opowiadano, szponów krogulczych, lecz były zaopatrzone w najzwyczajniejsze paznogcie.
Kiedy ujrzał dowódcę muszkieterów, zbliżającego się jak gdyby z zamiarem złożenia broni i widząc, że strzały tyralierów zupełnie ustały, chociaż zwoływanie się ich słychać było ze wszystkich stron, co świadczyło o ich obecności w lesie, wstrzymał na chwilę przygotowania do obrony.
Tymczasem oficer z białą chorągwią doszedł do środka przestrzeni, rozdzielającej obie kolumny, tam zatrzymał się, a towarzyszący mu trębacz trzykrotnie zatrąbił. Następnie oficer zawołał silnym głosem:
— W imieniu króla! Łaski królewskiej dostąpią ci wszyscy buntownicy, którzy złożą broń i wydadzą swoich dowódców.
Zaledwie parlamentarz wymówił te słowa, kiedy z sąsiedniej gęstwiny wybiegł strzał. Oficer zachwiał się i upadł wołając:
— Zdrada!
Nikt nie wiedział, z czyjej ręki padł ten cios śmiertelny.
— Zdrada! — powtórzył batalion muszkieterów z wściekłością i straszliwa salwa z karabinów zdziesiątkowała górali.
— Zdrada! — zawołali z kolei górale, również rozwścieczeni widokiem padających obok nich braci i również rozpoczęli ogień morderczy.
— Naprzód wiara! Śmierć buntownikom! — komenderowali oficerowie muszkieterów.
— Śmierć! śmierć! — powtarzali górale.
Obie strony rzuciły się na siebie zajadle i spotkały się przy trupie nieszczęśliwego oficera.
Szeregi zmieszały się. Dowódcy powstańców, oficerowie królewscy, żołnierze, górale uderzali na siebie bezładnie, chwytali się, obejmowali, szarpali, jak dwa stada zgłodniałych tygrysów. Długie piki, bagnety, halabardy były już bezużyteczne: szable tylko i topory błyszczały nad głowami, a wielu potykających się nie mogło użyć innej broni prócz sztyletu albo zębów.
Równa wściekłość, jednakie oburzenie, ożywiały górali i muszkieterów; ten sam okrzyk: — Zdrada! zemsta! — na wszystkich był ustach. Zamieszanie doszło do tego natężenia, kiedy okrucieństwo wstępuje we wszystkie serca, kiedy przekłada się nad swoje życie śmierć nieprzyjaciela, kiedy się z obojętnością depce po stosach ranionych i zabitych, z pomiędzy których konający budzi się jeszcze, aby uchwycić zębami tego, który go nogami tratuje.
W owej chwili jakiś mały człowiek, którego wielu z walczących, patrząc przez dym i wyziewy z krwi, wzięło z początku za dzikie zwierzę, gdyż był w skóry kudłate zwierząt odziany, rzucił się w sam środek rzezi z przerażającym śmiechem i jakby radosnym rykiem. Nikt nie wiedział skąd się zjawił, ani też po której walczył stronie, bowiem kamienna jego siekiera nie robiła wyboru w ofiarach, rozbijając z jednaką zapamiętałością czaszkę powstańca, jak i żołnierza. Chętniej jednak zdawał się mordować muszkieterów munckholmskich. Wszystko przed nim ustępowało; przesuwał się przez tłum walczących, jak duch, a jego skrwawiona siekiera bezustanku zakreślała koło, rozrzucając na wszystkie strony kawały ciała, złamane członki, zgruchotane kości. Krzyczał on: — Zemsta! — jak i inni, i wymawiał dziwaczne słowa, pośród których imię Gilla często się powtarzało.
Jeden z górali, na którym się zatrzymało jego zabójcze spojrzenie, rzucił się do nóg olbrzyma, w którym Kennybol niedawno jeszcze pokładał taką nadzieję i zawołał:
— Hanie z Islandyi, ratuj mnie!
— Han z Islandyi! — powtórzył mały człowiek i poskoczył ku olbrzymowi.
— Czy to ty jesteś Hanem z Islandyi? — zapytał.
Olbrzym za całą odpowiedź podniósł do góry swą siekierę żelazną. Mały człowiek cofnął się, a ostrze siekiery, spadając, zagłębiło się w czaszce nieszczęśliwego, który błagał olbrzyma o ratunek.
Nieznajomy zaczął się śmiać.
— Ho! ho! na Ingolpha! sądziłem, że Han z Islandyi jest zręczniejszy.
— W ten sposób — rzekł olbrzym — Han z Islandyi ratuje tych, którzy go o to błagają.
— Masz słuszność!
Dwaj straszni przeciwnicy natarli na siebie. Siekiera żelazna i topór kamienny spotkały się, a uderzyły o siebie tak silnie, że oba ostrza w tysiące iskrzących rozpadły się części.
Szybszy niż myśl, mały człowiek chwycił za drewnianą maczugę, leżącą na ziemi i unikając olbrzyma, który się nachylił, aby go chwycić w swoje ramiona, zadał oburęcznie maczugą szalony cios w czoło swego kolosalnego przeciwnika.
Olbrzym wydał stłumiony okrzyk i upadł. Wtedy mały człowiek kopnął go z tryumfem nogą.
— Za ciężkie dla siebie nosiłeś imię — rzekł.
I potrząsając zwycięsko maczugą, pobiegł innych dla siebie szukać ofiar.
Olbrzym nie był zabity. Gwałtowność ciosu odurzyła go tylko. Po chwili otworzył oczy i poruszył się. Wtedy właśnie jeden z muszkieterów spostrzegł go i rzucił się nań wołając:
— Han z Islandyi ujęty, zwycięztwm!
— Han z Islandyi ujęty! — powtórzyło tysiące głosów z tryumfem lub rozpaczą.
Mały człowiek w tym czasie zniknął.
Górale przekonali się, że muszą uledz przeważającej sile, z muszkieterami bowiem złączyli się tyralierzy z lasu, oraz oddziały ułanów i dragonów, pieszo przybywające z głębi wąwozu. Poddanie się głównych wodzów powstańczych położyło koniec rzezi. Dzielny Kennybol, raniony na początku walki, był również w niewoli. Ujęcie Hana z Islandyi do reszty pozbawiło odwagi powstańców. Złożyli więc broń.
Kiedy pierwszy brzask dzienny oświecił szczyty pokrytych lodem gór, których niższą połowę spowijały jeszcze ciemności, w wąwozie Czarnego Słupa głucha panowała cisza, przerywana niekiedy słabemi jękami umierających. Czarne stada kruków zlatywały się na pobojowisko ze wszystkich stron, a pasterze, przechodzący o świcie po ścieżce wśród skał, wracali przerażeni do swoich chat, utrzymując, że w wąwozie Czarnego Słupa widzieli straszliwe zwierzę o ludzkiej twarzy, które siedząc wśród stosu trupów, piło ludzką krew.


VII.
Niech kto chce goreje pod. tym ogniem ukrytym.
Brantôme.

— Otwórz okno, moja córko, te szyby są tak ciemne, a ja chciałbym widzieć trochę światła dziennego.
— Dziennego światła, mój ojcze? Już noc się zbliża.
— Jeszcze widać promienie słońca na wzgórzach, otaczających zatokę. Potrzebuję odetchnąć świeżem powietrzem przez kraty mojego więzienia. Niebo jest tak czyste!
— Mój ojcze, nadchodzącą burzę widać na horyzoncie.
— Burzę, Ethelo? Gdzież ty ją widzisz?...
— Właśnie dlatego, że niebo jest tak czyste, mój ojcze, sądzę, że będzie burza.
Starzec spojrzał na młodą dziewicę ze zdziwieniem.
— Gdybym tak myślał w mojej młodości — rzekł — nie dostałbym się tutaj.
Później dodał głosem mniej wzruszonym:
— To, co mówisz, jest słuszne, ale niewłaściwe twemu wiekowi. Nie pojmuję, w jaki sposób twój młody rozsądek podobny jest do mego starego doświadczenia.
Ethel spuściła oczy, jak gdyby ją zmieszała ta uwaga, tak prosta i poważna. Jej ręce złożyły się boleśnie, a głębokie westchnienie podniosło piersi.
— Moja córko — rzekł więzień — od kilku dni jesteś tak bladą, jak gdyby życie nie ogrzewało nigdy krwi w twoich żyłach. Od pewnego czasu zbliżasz się do mnie co rano z oczami czerwonemi i spuchniętemi, które widać płakały i nie zamknęły się w nocy. Wiele już dni, Ethelo, spędzam w milczeniu, a głos twój nie stara się wyrwać mnie z posępnej zadumy o przeszłości. Jesteś smutniejszą ode mnie, a jednak nie dźwigasz, jak twój ojciec, całego życia próżni i nicości. Smutek otacza twoją młodość, nie powinien jednak mieć przystępu aż do twego serca. Poranne chmury szybko się rozpraszają. Jesteś w tym okresie życia, w którym w marzeniach naszych tworzymy sobie przyszłość, niezależną od teraźniejszości, jakąkolwiekby ona była. Cóż ci więc jest, moja córko? Dzięki jednostajności więzienia, wolną jesteś od wszelkich nieprzewidzianych nieszczęść. W czemże zbłądziłaś? Nie sądzę bowiem, abym ja był powodem twojego smutku; powinnaś już była przywyknąć do mego nieszczęśliwego położenia. Wprawdzie nadziei niema w mojej mowie, nie jest to jednak powodem, abym w twoich oczach miał widzieć rozpacz.
Gdy mówił w ten sposób, jego głos surowy nabrał ojcowskiej czułości. Ethel stała przed nim milcząca; nagle odwróciła się, uklękła na kamieniach i twarz ukryła w dłoniach, jak gdyby dla stłumienia łez i łkań, które wyrywały się z jej piersi.
Zbytek boleści przepełniał serce nieszczęśliwej dziewicy. Co uczyniła takiego złowieszczej nieznajomej, że ta odkryła jej tajemnicę, która zniweczyła całe jej życie? Gdyż od czasu, jak poznała całe nazwisko Ordenera, oczy biednej nie znały snu, ani jej dusza spokoju.
Noc jej tylko przynosiła tę ulgę, że mogła płakać swobodnie. Stało się więc! Nie dla niej już był ten, do którego należały wszystkie jej wspomnienia, boleści, wszystkie jej modlitwy; ten, którego w marzeniach uważała już za swego małżonka. Ów wieczór bowiem, kiedy Ordener z taką tkliwością tulił ją w swoich objęciach, w jej myślach był już snem tylko. I istotnie, każdej nocy sen ten widziała. Miłość więc, którą czuła dla nieobecnego kochanka, była występną... Ordener był narzeczonym innej! A któż zdoła wypowiedzieć, co uczuło to serce dziewicze, kiedy nieznane i dziwaczne uczucie zazdrości wcisnęło się doń, jak zjadliwa żmija; kiedy podczas długich chwil bezsennych poruszała się na pałacem ją łożu, wystawiając sobie, że jej Ordener może w tej samej chwili był w objęciach innej kobiety, piękniejszej, bogatszej i szlachetniejszej niż ona?
— Byłam szaloną — mówiła do siebie — sądząc, że on miał się dla mnie na śmierć narażać! Ordener jest przecież synem vicekróla, potężnego magnata, a ja jestem tylko biedną uwięzioną, pogardzonem dzieckiem wygnańca. Udał się zapewne, aby zaślubić swą piękną narzeczonę, córkę kanclerza, ministra, dumnego hrabiego!... Więc mnie zwiódł mój Ordener... O Boże! któżby śmiał pomyśleć, że ten głos tak może zawieźć?
Biedna Ethel zalewała się łzami, bo zdawało się jej, że widzi Ordenera, który stał się bożyszczem dla całej jej istoty; Ordenera, prowadzącego do ołtarza piękną swą małżonkę i zwracającego się do niej z uśmiechem, który niegdyś był całem jej szczęściem.
Lecz ta niewypowiedziana rozpacz ani na chwilę nie zagłuszała w jej sercu przywiązania do ojca. Szlachetna dzieweczka najheroiczniejsze czyniła usiłowania, żeby swą boleść ukryć przed nieszczęśliwym starcem. Boleść bowiem najdotkliwszą się staje, gdy staramy się hamować jej wybuchy, a ukrywane łzy stokroć bardziej są gorzkie od tych, jakie wylewamy swobodnie. Od wielu już dni milczący starzec spostrzegł zmianę w swojej Etheli, a życzliwe pytania, jakie jej zadawał, sprawiły nakoniec, że z jej oczu trysnęły łzy, długo ukrywane w sercu. Ojciec popatrzał czas jakiś z gorzkim uśmiechem na plączącą córkę, a wstrząsając głową, rzekł nareszcie:
— Ethelo, nie żyjesz pośród ludzi, dlaczegóż więc plączesz?
Dzieweczka zdołała powstrzymać w oczach łzy i rzekła z mocą, z nadzwyczajnym wysiłkiem:
— Ojcze mój i panie, przebacz mi: była to chwila słabości.
To powiedziawszy, rzuciła na niego spojrzenie uśmiechnięte, ale uśmiechem boleśniejszym od płaczu, udawszy się zaś w głąb komnaty po Eddę, wróciła, usiadła obok milczącego ojca i otworzyła księgę. Opanowując drżenie głosu, zaczęła czytać; czytania tego jednak nie słyszał ani starzec, ani ona sama. Nareszcie ojciec skinął dłonią.
— Dosyć, już dosyć, moja córko — rzekł.
Ethel zamknęła książkę.
— Ethelo — zapytał Schumacker — czy myślisz czasami o Ordenerze?...
Dzieweczka, zmieszana, zadrżała.
— Tak — mówił dalej — o Ordenerze. który udał się...
— Ojcze mój i panie — przerwała Ethel — po co się mamy nim zajmować? Myślę, jak i ty mój ojcze, że on już nigdy nie powróci.
— Nie powróci, moja córko? Ja tego nie mogłem powiedzieć. Jakieś przeczucie mówi mi właśnie, że go jeszcze zobaczymy.
— Nie tak jednak myślałeś niedawno, ojcze, bo mówiłeś o nim z nieufnością.
— Czyż tak rzeczywiście mówiłem?
— Tak jest, mój ojcze, i ja także jestem twego zdania: mniemam, że on nas zwiódł tylko.
— Że nas zwiódł, moja córko? Tak o nim sądząc postąpiłem, jak wszyscy ludzie, co potępiają, nie mając na to dowodów... Ze strony Urdenera widziałem zawsze oznaki prawdziwej życzliwości.
— A skąd wiesz, mój ojcze, że jego serdeczne słowa nie kryły w sobie podstępnych myśli?
— Ludzie zazwyczaj niechętnie zbliżają się do nieszczęścia i niełaski. Gdyby Ordener nie był mi życzliwym, nie przychodziłby bez szlachetnego celu do więzienia.
— Czy pewny jesteś, mój ojcze — zapytała Ethel drżącym głosem — że bywając tutaj, nie miał on innego celu?
— Jakiż? — podchwycił starzec żywo.
Ethel milczała.
Obwiniać dłużej ukochanego, którego zawsze broniła przed ojcem, było to dla niej za wiele.
— Nie jestem już hrabią Griffenfeld — mówił Schumacker — nie jestem już wielkim kanclerzem Danii i Norwegii, szafarzem łask królewskich i wszechpotężnym ministrem. Jestem nędznym więźniem stanu, wygnańcem, zadżumionym politycznie. Trzeba mieć wiele odwagi, żeby mówić ze mną, nie wzbudzając oburzenia we wszystkich tych ludziach, których kiedyś obsypałem zaszczytami i bogactwy; trzeba poświęcenia, żeby przekraczać próg tego więzienia, jeśli się nie jest ani dozorcą, ani katem; potrzeba heroizmu, moje dziecię, aby przestąpić ten próg, mieniąc się moim przyjacielem. Nie, nie będę niewdzięcznym, jak cały ród ludzki. Ten człowiek zasłużył na moją wdzięczność, choćby dlatego, że widziałem jego twarz zawsze dla mnie życzliwą i słyszałem głos jego pociechę niosący.
Słowa te kilka dni wcześniej, kiedy Grdener w jej sercu był tylko Ordenerem, uszczęśliwiłyby Ethelę; dziś słuchała ich z niewypowiedzianą przykrością. Starzec, po chwili, mówił dalej uroczyście:
— Słuchaj mnie, moja córko, to bowiem, co ci chcę powiedzieć, bardzo jest ważne. Czuję, że niknę powoli; życie ode mnie ucieka. Tak, moje dziecię, mój koniec nadchodzi.
Ethel przerwała mu ze stłumionym jękiem:
— Nie mów tak, mój ojcze! Ulituj się nad twą biedną córką! Czy i ty także pragniesz ją opuścić? Cóż się z nią stanie samą na świecie, bez twojej opieki?...
— Opieka wygnańca! — rzekł starzec wstrząsając głową. — Zresztą o tem właśnie myślałem. Twoje przyszłe szczęście zajmuje mnie bardziej, aniżeli minione przeciwności. Słuchaj mnie i nie przerywaj więcej. Ordener nie zasługuje na to, żebyś go tak surowo sądziła, moja córko; myślałem dotąd, że nie miałaś dla niego wstrętu. Jego powierzchowność jest szczera i szlachetna, co wprawdzie jeszcze niczego nie dowodzi; ale jednak muszę przyznać, że nie zdaje się on być pozbawionym różnych przymiotów, chociaż dostatecznem jest dla niego mieć ludzką duszę, aby w niej ukryć zarodki wszelkich występków i zbrodni. Płomień zawsze wydaje dym.
Starzec zatrzymał się znowu, a wpatrując się w córkę, dodał:
— Czując blizką śmierć, zastanowiłem się nad nim i nad tobą, Ethelo. Jeśli powróci, jak się tego spodziewam... dam ci go za opiekuna i małżonka.
Ethel zadrżała i zbladła. Dopiero w chwili, kiedy marzenie o szczęściu uleciało na zawsze, ojciec chciał je urzeczywistnić. Myśl: „a więc mogłabym być szczęśliwą!“ — podwoiła jej rozpacz. Milczała chwilę z obawy, że nie powstrzyma łez, które błyszczały w jej oczach.
Ojciec czekał na odpowiedź.
— Jakto! — rzekła nareszcie gasnącym głosem — przeznaczałeś mi go za męża, ojcze mój i panie, nie znając jego urodzenia ani nazwiska?
— Nie przeznaczałem, ale ci go przeznaczam, moja córko.
Starzec mówił prawie rozkazująco; Ethel westchnęła.
— Przeznaczam ci go, mówię. Bo cóż mnie obchodzi urodzenie? Nie potrzebuję znać jego rodziny, skoro znam jego samego. Pomyśl tylko: jest to jedyna deska ocalenia dla ciebie. Sądzę, że on, na szczęście, nie ma dla ciebie takiego wstrętu, jaki ty dla niego okazujesz.
Biedna dzieweczka wyniosła oczy ku niebu.
— Wszak mnie słyszysz, Ethelo? Powtarzam, że mnie wcale nie obchodzi jego urodzenie. Jest on zapewne nizkiego pochodzenia, ponieważ tych, co się rodzą w pałacach, nie uczą tego, żeby bywali w więzieniach. Tak, moja córko, nie okazuj dumnego żalu; nie zapominaj, że Ethel Schumacker nie jest już księżniczką Wollin i hrabianką Tongsberg; spadłaś niżej położenia, z którego wyniósł się twój ojciec. Bądź więc szczęśliwą, jeżeli ten człowiek przyjmie twoją rękę, jakąkolwiek jest jego rodzina. Tem lepiej nawet, jeśli jest nizkiego pochodzenia; dni twoje bowiem będą wolne od burz, jakie niepokoiły życie twojego ojca. Będziesz pędziła, zdala od zazdrości i nienawiści ludzkiej, pod nieznanem nazwiskiem, życie ciche i odmienne od mego, bo się skończy szczęśliwiej, aniżeli zaczęło...
Ethel padła na kolana.
— O mój ojcze, litości!
— Co ty mówisz? — spytał starzec z zadziwieniem.
— Na imię nieba, ojcze, nie mów mi o tem szczęściu, bo ono nie dla mnie!
— Ethelo — odparł starzec surowo — nie lekceważ sobie całego twego życia. Odrzuciłem rękę księżniczki krwi królewskiej, z domu Holstein-Augustenburg, a moja duma okrutnie została ukaraną. Ty pogardzasz ręką człowieka nizkiego urodzenia, ale zacnego; strzeż się więc, abyś równie smutniej nie doznała kary.
— Och! — wyszeptała Ethel — gdyby ten człowiek rzeczywiście był tak zacnym!
Starzec powstał i pełen wzruszenia, przeszedł się po pokoju.
— Moja córko — rzekł — wszak to twój ojciec prosi cię o to i rozkazuje. Nie zostawiaj mnie przed moją śmiercią w niepokoju o twoją przyszłość; przyrzeknij mi, że go przyjmiesz za małżonka.
— Będę ci posłuszną, mój ojcze, ale nie spodziewaj się jego powrotu...
— Rozważyłem wszystko i po głosie, jakim wymawiał twoje imię, sądzę...
— Że mnie kocha? — przerwała Ethel z goryczą. — Nie wierz w to mój ojcze.
Starzec odpowiedział jej zimno:
— Nie wiem, czy cię kocha, jak mówisz, ale to wiem, że powróci.
— Porzuć tę myśl, ojcze. Zresztą, gdybyś wiedział kto on jest, nie chciałbyś go może za zięcia.
— Będzie nim, Ethelo, jakiekolwiek jest jego nazwisko i stan.
— A gdyby ten człowiek, mój ojcze, którego uważałeś za pocieszyciela, w którym widziałeś podporę dla twojej córki, był synem jednego z twoich śmiertelnych nieprzyjaciół, synem wicekróla Norwegii, hrabiego Guldenlewa?...
Schumacker cofnął się zdumiony.
— Co ty mówisz? Wielki Boże! Ordener! ten Ordener! To niepodobna!...
Wyraz niewysłowionej nienawiści, jaki zabłysł w przyćmionych oczach Schumackera, zmroził serce Etheli, która w tej chwili żałowała słów swoich po niewczasie.
Cios był zadany. Schumacker stał przez kilka chwil nieruchomy, z założonemi rękami; potem wstrząsnął się cały, jak gdyby go położono na rozpalonym ruszcie; gorejące jego źrenice omal nie wyszły z oprawy, a spojrzenie, utkwione w tafle posadzki, zdawało się usiłować przebić ją na wylot. Nareszcie z jego ust zsiniałych wyrwało się słów kilka, a i te wypowiedziane były głosem tak słabym, jakby je mówił człowiek w głębokim śnie pogrążony.
— Ordener!... Tak, to Ordener Guldenlew! Dalej stary szaleńcze, otwórz swoje objęcia temu zacnemu młodzieńcowi, co cię przychodzi zasztyletować.
Nagle uderzył nogą o ziemię i przemówił grzmiącym głosem:
— Cały więc swój ród niegodny nasłali, aby mnie znieważał w upadku i niewoli! Widziałem już jednego z Ahlefeldów, uśmiechałem się prawie do syna Guldenlewa! Potwory! Któżby to powiedział, że ten Ordener podobną ma duszę i takie nosi nazwisko? Biada mi! Biada mu!
Wyczerpany, upadł na krzesło, a podczas, kiedy z jego zbolałej piersi wyrywały się westchnienia, biedna Ethel, drżąc z przestrachu, płakała u jego nóg.
— Nie płacz, moja córko — rzekł do niej ponurym głosem — pójdź, o! pójdź do mego serca.
I uścisnął ją tkliwie.
Ethel nie wiedziała, jak sobie wytłumaczyć tę pieszczotę w chwili uniesienia, on zaś przemówił po chwili:
— Ty przynajmniej lepiej widziałaś od twego ojca. Ciebie nie odszukały słodkie a jadowite spojrzenia węża. Pójdź, niechaj ci podziękuję za nienawiść, jaką okazałaś dla tego przeklętego Ordenera.
Na pochwałę tak niezasłużoną, Ethel zadrżała.
— Ojcze mój i panie — rzekła — uspokój się...
— Przyrzeknij mi — przerwał Schumacker — że zawsze te same żywić będziesz uczucia dla syna Guldenlewa; przysięgnij mi to!
— Bóg nie każę przysięgać, mój ojcze...
— Przysięgnij, moja córko — powtórzył Schumacker z uniesieniem. — Czy mogę ci zaufać, że w swojem sercu zawsze to samo uczucie zachowasz dla Ordenera Guldenlewa?
Etheli nietrudno było odpowiedzieć:
— Zawsze!
Starzec przyciągnął ją do siebie.
— Szczęśliwy jestem, moja córko, że nie mogąc zostawić ci bogactw, ani zaszczytów, które mi wrogowie wydarli, zostawiam ci przynajmniej nienawiść dla ich rodu. Słuchaj — wydarli oni twemu staremu ojcu jego znaczenie i chwałę, powlekli go w kajdanach na rusztowanie i zarzucając mu wszelkie zbrodnie, kazali przechodzić wszelkie kary. Nędznicy! Władzę, jaką ich obdarzyłem, przeciw mnie zwrócili! Niechaj mnie niebo i piekło usłyszy, niechaj będą przeklęci w życiu, przeklęci w potomstwie.
Umilkł na chwilę; później, uścisnąwszy córkę, przerażoną jego złorzeczeniami, mówił dalej:
— Ale ty, moja Ethelo, co jesteś jedynem mojem dobrem i chwałą, powiedz mi, jakim sposobem miałaś więcej ode mnie przeczucia? Jak odkryłaś, że zdrajca ten nosił jedno z nienawistnych imion, które napisane są żółcią w mojem sercu? Jak odgadłaś tę tajemnicę?
Ethel zbierała siły, ażeby odpowiedzieć, gdy nagle drzwi się otwarły i na progu stanął człowiek czarno ubrany, z hebanową laską w ręku, ze stalowym łańcuchem na szyi, a z nim halabardziści, również w czarnym stroju.
— Czego chcesz? — zapytał więzień szorstko.
Przybyły, nie odpowiadając i nie patrząc na niego, rozwinął długi pergamin, przy którym, na długim sznurze jedwabnym, wisiała pieczęć z zielonego wosku, i odczytał głośno:
— „W imieniu Jego Królewskiej Mości, naszego miłościwego monarchy i pana, Chrystyana, króla! Poleca się Schumackerowi, więźniowi stanu w królewskiej fortecy w Munckholm i jego córce udać się za okazicielem niniejszego rozkazu“.
Schumacker powtórzył zapytanie:
— Czego chcesz ode mnie?
Człowiek czarno ubrany, jednako niewzruszony, brał się już do powtórnego odczytania rozkazu.
— Dość, dość! — przerwał starzec.
Poczem wstawszy, dał znak Etheli zdziwionej i przestraszonej, aby wraz z nim udała się za tą żałobną eskortą.


VIII.
Dano sygnał złowieszczy, upodlony sługa sprawiedliwości puka, do jego drzwi, oznajmiając, że go oczekują.
Józef de Maistre.

Noc przed chwilą zapadła; zimny wiatr świstał dokoła Przeklętej Wieży, a wszystkie drzwi zwalisk Vygla poruszały się na zardzewiałych zawiasach, jak gdyby jedna i ta sama ręka niemi wszystkiemi wstrząsała jednocześnie.
Mieszkańcy wieży, kat i jego rodzina, zebrali się w izbie pierwszego piętra przy płonącem ognisku, które ich ponure twarze i szkarłatowe odzienie czerwonawemi obrzucało blaski. W rysach dzieci było coś równie okrutnego, jak w śmiechu ich ojca, a bezmyślnego, jak w spojrzeniu matki. Oczy ich i Bechlii zwrócone były na Orugixa, który siedząc na drewnianym stołku, zdawał się odpoczywać; nogi jego, pyłem okryte, świadczyły, że powracał z dalekiej wycieczki.
— Słuchaj żono, słuchajcie dzieci. Nie było mnie w domu przez całe dwa dni, ale to nie znaczy, żebym wrócił ze złemi nowinami. Jeżeli przed upływem miesiąca nie będę katem królewskim, to już chyba zapomnę ściągę węzeł z pętlicą, albo uderzać toporem. Cieszcie się, moje wilczęta, wasz ojciec pozostawi wam może, jako dziedzictwo, szafot w samej Kopenhadze.
— Więc jest coś nowego, Nychol? — zapytała Bechlia.
— I ty, stara Cyganko — mówił dalej Nychol ze śmiechem — ciesz się także. Teraz możesz sobie kupić z niebieskiego szkła naszyjnik, ażeby przyozdobić swą szyję, podobną do szyi zaduszonego bociana. Nasza umowa wkrótce się skończy; skoro jednak zostanę pierwszym katem w obu królestwach, to pewnie zgodzisz się nowy ze mną rozbić dzbanek.
Nychol uczynił aluzyę do zwyczaju tłuczenia garnka, według którego Cyganki zawierały śluby małżeńskie na tyle lat, na ile części garnek się rozleciał.
— Cóż to takiego, ojcze? — spytały dzieci, z których starsze bawiło się skrwawionym kozłem torturowym, a młodsze wyrywało pióra ptaszynie, wyjętej z gniazdka z pod skrzydeł matki.
— Co takiego, moje dzieci? Zabij no tego ptaka, Haspar, bo piszczy, jak tępa piła. A zresztą, nie trzeba być okrutnym. Co takiego? Nic, bardzo mało doprawdy; chyba to, pani Bechlio, że przed upływem tygodnia, były kanclerz Schumacker, uwięziony teraz w Munckholm, który mi się już tak dobrze przypatfrył w Kopenhadze i słynny rozbójnik islandzki, Han z Klipstadur, przejdą może obadwa przez moje ręce.
Błędne oczy czerwonej kobiety zajaśniały zdziwieniem i ciekawością.
— Schumacker! Han z Islandyi! Jakto, Nychol?
— Tylko tyle. Wczoraj rano, na drodze ze Skongen, przy moście Ordals, spotkałem cały pułk muszkieterów munckholmskich, wracający do Drontheimu z radośnemi śpiewami i okrzykami. Zapytawszy jednego z żołnierzy, który raczył mi odpowiedzieć — bo pewnie nie wiedział, dlaczego mam czerwony płaszcz i jadę na czerwonym wozie, — dowiedziałem się, że muszkieterzy powracali z wąwozów Czarnego Słupa, gdzie rozbili ze szczętem bandę rozbójników, to jest zbuntowanych górników. Trzeba ci wiedzieć, Cyganko Bechlio, że rokoszanie ci powstali dla Schumackera, dowodził zaś nimi Han z Islandyi. Otóż, pochwycenie za broń ze strony Hana jest śliczną zbrodnią buntu przeciw władzy królewskiej, a pobudka do tego ze strony Schumackera zbrodnią zdrady stanu; zbrodnie te zaprowadzą obu tych szanownych jegomościów na szubienicę albo na szafot. Do tych dwóch wspaniałych egzekucyj, z których każda przyniesie mi przynajmniej piętnaście dukatów złotem i największy zaszczyt w obu królestwach, dodaj jeszcze kilka innych, wprawdzie mniej ważnych...
— Jakto? — przerwała Bechlia — więc Han z Islandyi został ujęty?..
— Dlaczego przerywasz twojemu władcy i panu, przeklęta kobieto? — ofuknął ją kat. — Tak jest — dodał łagodniej — ten sławny, ten niezwalczony Han został ujęty, wraz z innymi wodzami rozbójników, z których każdy przyniesie mi także po dwanaście talarów od głowy, nie licząc w to sprzedaży trupów. Został ujęty, powiadam ci, a nawet, skoro już trzeba zaspokoić całą twoją ciekawość, widziałem go, jak szedł między dwoma szeregami żołnierzy.
Żona i dzieci zbliżyły się żywo do Orugixa.
— Widziałeś go, ojcze? — zapytały dzieci.
— Cicho! dzieci. Krzyczycie, jak hultaj, który chce udawać niewinnego. Widziałem go. Jest to prawdziwy olbrzym; szedł ze skutemi na plecach rękami, z obwiązaną głową. Widać, że go raniono. Niech jednak będzie spokojny, wyleczę go niedługo z tej rany.
Dodawszy do tych słów okropnych gest odpowiedni, kat mówił dalej:
— Zresztą, ten straszliwy olbrzym zdawał się być zupełnie upadłym na duchu. Szło z nim czterech jego towarzyszów, również więźniów i również ranionych, a wszystkich prowadzono do Drontheimu, gdzie będą sądzeni, wraz z byłym kanclerzem Schumackerem, przez trybunał, w którym ma zasiadać wysoki syndyk, a prezydować wielki kanclerz.
— Ojcze, a jak wyglądali inni więźniowie?
— Dwaj to już starcy. Jeden miał kapelusz górniczy, a drugi czapkę góralską. Obadwaj zdawali się być w rozpaczy. Z dwóch innych, jeden był to młody górnik, który szedł z głową do góry, pogwizdując, drugi zaś... Pamiętasz pewnie, przeklęta Bechlio, tych podróżnych, co to przed kilkunastu dniami weszli do naszej wieży, w nocy, podczas gwałtownej burzy?...
— Jak szatan pamięta o dniu swojego upadku — odparła kobieta.
— Czyś zauważyła pomiędzy podróżnymi młodego człowieka, który towarzyszył owemu staremu doktorowi w wielkiej peruce? Młodzieniec ten miał płaszcz zielony i kapelusz z czarnem piórem.
— Zdaje mi się, że go jeszcze widzę, jak mówi do mnie: — Wy macie dach, a my mamy złoto...
— Niech więc już nigdy w życiu, oprócz kogutów, nikomu karku nie ukręcę, jeśli czwartym więźniem nie był ów młody człowiek. Jego twarz wprawdzie zasłaniało pióro, kapelusz, włosy i płaszcz; przytem miał spuszczoną głowę: ale miał na sobie to samo ubranie, miał te same wielkie buty, tę samą minę... Niech połknę kamienną szubienicę w Skongen, jeśli to nie on! No i cóż ty na to, Bechlio? Czy to nie będzie zabawne, jak nieznajomy ten, który doznał mojej gościnności, teraz zręczności mojej spróbuje?
Uśmiawszy się ze swego dowcipu, ciągnął dalej:
— Zatem, cieszmy się wszyscy i pijmy. Bechlio, daj mi szklankę tego piwa, co drapie gardło, jakby się pilniki piło; wypiję go za moje przyszłe wyniesienie. No, dalej, za zdrowie pana Nychola Orugix, przyszłego wykonawcy królewskiego. Przyznam ci się, stara jędzo, że z przykrością udałem się do miasteczka Noes, aby tam powiesić jakiegoś nędznego złodzieja cykoryi i kapusty. Zastanowiłem się jednak, że trzydzieści dwa askaliny nie były do pogardzenia, a moje ręce nie skalają się tracąc prostych złodzieji i innych łotrów tego rodzaju, dopóki nie zetnę głowy szlachetnego hrabiego, byłego kanclerza i sławnego szatana z Islandyi. Zdecydowałem się więc, w oczekiwaniu na dyplom mistrza królewskiego, wysłać na tamten świat owego biedaka w Noes, i oto — dodał dobywając worek — przynoszę ci, stara, trzydzieści dwa askaliny.
W tej chwili pod wieżą dał się słyszeć trzykrotny odgłos rogu.
— Kobieto — zawołał Orugix zrywając się — to pewnie łucznicy wysokiego syndyka.
Po tych słowach, spiesznie wyszedł i wrócił niebawem, niosąc wielki pergamin, którego pieczęć spiesznie rozłamał.
— Patrz — rzekł do żony — co mi wysoki syndyk nadesłał. Przeczytaj to ty, cobyś bazgraninę samego dyabła odczytać umiała. Może to już moja nominacya. Bo skoro sąd będzie miał wielkiego kanclerza za prezydującego i wielkiego kanclerza jako obwinionego, toż przecie wypada, żeby kat, który ma wykonać jego wyrok, był katem królewskim.
Żona wzięła pergamin, popatrzyła nań przez chwilę i zaczęła głośno czytać, a dzieci podczas tego rzucały na nią spojrzenia głupowate i bezmyślne.
— W imieniu wysokiego syndyka Drontheimhuusu! Poleca się Nycholowi Orugix, katowi prowincyi, aby natychmiast przybył do Drontheimu, zaopatrzony w honorowy topór, pień i czarne obicia.
— Czy to wszystko? — zapytał kat zawiedziony.
— Wszystko — odparła Bechlia.
— Kat prowincyi! — mruknął Orugix przez zęby.
Przez chwilę milczał, rzucając na pergamin syndyka gniewne spojrzenia.
— Bądź co bądź — rzekł nakoniec — trzeba być posłusznym. Żądają jednak honorowego topora i czarnego obicia. Bechlio, pościeraj rdzę z topora i zobacz, czy kir nie jest krwią poplamiony. Zresztą, niema się co zniechęcać; chcą mnie widocznie zaawansować dopiero w nagrodę za te wspaniałe egzekucye. Tem gorzej dla skazanych, że nie będą mieli honoru zginąć z ręki królewskiego wykonawcy.


IX.
Elwira.
Cóż to się stało z biednym Sanchem? Nie pokazał się w mieście.
Nuno..
Sancho musiał się dobrze ukryć.
Lopez di Vega „Najlepszym alkadem jest król“.

Hrabia Ahlefeld, w obszernym, czarnym płaszczu z gronostajami, w wielkiej peruce urzędowej, która spadała aż na jego ramiona, z mnóstwem na piersiach gwiazd i orderów, pomiędzy któremi wyróżniały się łańcuchy Słonia i Danebroga, jednem słowem w paradnym stroju wielkiego kanclerza Danii i Norwegii, przechadzał się z miną stroskaną po apartamencie hrabiny Ahlefeld, która w tej chwili sama tylko z nim się znajdowała.
— No, już dziewiąta godzina — odezwał się — trybunał zaraz rozpocznie posiedzenie. Nie trzeba mu kazać czekać, albowiem koniecznem jest, by wyrok zapadł dziś w nocy, a najpóźniej jutro rano został wykonany. Syndyk zapewnił mnie, że kat będzie tu jeszcze przed świtem. Czy kazałaś, Elphegio, przygotować statek, na którym pojadę do Munckholmu?
— Czeka już przynajmniej od pół godziny — odparła hrabina podnosząc się z sofy.
— A lektyka czy stoi przed drzwiami?
— Tak jest, panie.
— Powiadasz więc, Elphegio — zagadnął nagle hrabia, przesuwając dłonią po czole — że pomiędzy Ordenerem Guldenlew i córką Schumackera istnieje intryga miłosna?
— Ręczę za to — odparła hrabina ze śmiechem pełnym gniewu i pogardy.
— Któżby to pomyślał?.. Jednakże, przyznam ci się, że ja też coś podejrzewałem.
— I ja również — rzekła hrabina. — Jest to figiel tego przeklętego Lewina.
— Stary hultaj — wyszeptał kanclerz — poczekaj, polecę ja ciebie Arensdorfowi. Gdyby mógł wypaść z łaski! Ale słuchajno, Elpegio, przychodzi mi myśl...
— Cóż takiego?
— Wiesz o tem, że więźniów, których mamy sądzić w zamku munckholmskim, jest sześciu: Schumacker, którego, jak się spodziewam, już się jutro obawiać nie będę; olbrzym góral, nasz fałszywy Han z Islandyi, który przysiągł utrzymać się w swej roli aż do końca, w nadziei, że Musdoemon, od którego otrzymał już znaczne sumy, ułatwi mu ucieczkę. Ten Musdoemon miewa myśli prawdziwie szatańskie! Z czterech pozostałych obwinionych, trzech to dowódcy powstańców, czwarty zaś, to nieznajomy, który się znalazł, niewiadomo jakim sposobem, na zgromadzeniu w Apsyl Corh, a wskutek zabiegów Musdoemona, dostał się w nasze ręce. Według Musdoemona, musi to być szpieg Lewina Knud. I istotnie przybywając tutaj, więzień ten zaraz pytał o jenerała, dowiedziawszy się zaś o nieobecności Meklemburgczyka, zdawał się być bardzo przerażony. Przytem nie chciał odpowiadać na pytania, jakie mu Musdoemon zadawał.
— A dlaczegóż go sam nie wybadałeś, mężu mój i panie?
— Czyż mogłem to uczynić przy nawale zatrudnień, jakie mnie obarczają od samego mego przyjazdu? Sprawę tę poruczyłem Musdoemonowi, którego ona również, jak i mnie, zajmuje. Zresztą, moja droga, człowiek ten sam przez się niewiele znaczy: pewnie to jaki biedny włóczęga. Możemy go tylko przedstawić jako ajenta Lewina Knud, a ponieważ został ujęty w szeregach buntowników, przeto okoliczność ta będzie mogła świadczyć o występnej zmowie między Meklemburgczykiem i Schumackerem, co może wywołać, jeżeli nie obwinienie, to przynajmniej niełaskę przeklętego jenerała.
Hrabina rozważała przez chwilę.
— Masz słuszność, panie — rzekła wreszcie. — Ale ta fatalna skłonność barona Thorvick dla Etheli Schumacker...
Kanclerz raz drugi potarł czoło ręką, poczem. wzruszając ramionami, rzekł:
— Ani ja, ani ty, Elphegio, nie jesteśmy nowicyuszami w życiu, a jeszcze nie znamy ludzi! Gdy Schumacker raz drugi dotknięty zostanie wyrokiem sądu o zdradę stanu, gdy na szafocie sromotną poniesie karę, a jego córka, na zawsze skalana publiczną hańbą jej ojca, spadnie niżej ostatnich warstw społeczeństwa: czy myślisz, Elphegio, że wówczas Ordener Guldenlew wspomni choć na chwilę o tej dziecinnej miłostce którą ty, sądząc ze słów egzaltowanej i głupiej dziewczyny, nazywasz skłonnością? Czy przypuszczasz, że w wyborze pomiędzy córką nędznego przestępcy a córą dostojnego kanclerza zawaha się choć chwilę? Ludzi, moja droga, według siebie sądzić wypada.
— Pragnęłabym, abyś i tym razem miał słuszność. Zdaje mi się jednak, że uznasz za właściwe żądać od syndyka, by córka Schumackera obecną była przy procesie jej ojca i by ją pomieszczono w trybunie, w której ja znajdować się będę. Chciałabym ją poznać dokładnie.
— Wszystko, co sprawę tę może rozjaśnić, ma nader wielką wagę — rzekł kanclerz z flegmą. — Ale, powiedz mi, czy wiadomo, gdzie jest teraz Ordener?
— Nikt tego nie wie; jest to godny uczeń starego Lewina, jak on, prawdziwy błędny rycerz. Sądzę, że musi zwiedzać obecnie Ward-Hus...
— No, no, nasza Ulryka przywiąże go więcej do domu. Ale, zapomniałem, że trybunał na mnie czeka...
Hrabina zatrzymała kanclerza.
— Jeszcze jedno słowo, hrabio. Mówiłam już o tem wczoraj, ale byłeś bardzo zajęty, nie otrzymałam przeto odpowiedzi. Gdzie jest Fryderyk?
— Fryderyk! — powtórzył hrabia posępnie, podnosząc rękę do czoła.
— Tak jest, mój Fryderyk. Odpowiedzże mi. Pułk bez niego wrócił do Drontheimu. Przysięgnij mi, że Fryderyk nie był w tych okropnych wąwozach Czarnego Słupa. Dlaczego na imię Fryderyka zmieniła się twarz twoja? Jestem śmiertelnie niespokojną.
— Uspokój się, Elphegio. Przysięgam ci, że syn nasz nie był w wąwozie Czarnego Słupa... A zresztą ogłoszono przecież listę oficerów zabitych lub ranionych w tej bitwie...
— Dodajesz mi otuchy — rzekła hrabina uspokojona. — Prawda, że dwóch tylko zginęło oficerów, kapitan Lory i młody baron Randmer, który tak szalał z moim Fryderykiem na balach w Kopenhadze. O! tak, kilkakrotnie odczytywałam listę. Powiedz mi więc, hrabio, czy syn mój został w Walhstrom?
— Tak jest — odparł Ahlefeld.
— A więc, drogi przyjacielu — rzekła hrabina z uśmiechem, który ponętnym uczynić chciała — błagam cię tylko o jedną łaskę; niech Fryderyk jak najspieszniej powróci z tych miejsc okropnych.
Kanclerz z trudnością uwolnił się od błagalnego uścisku.
— Pani — rzekł — trybunał na mnie czeka. Żegnam cię: to, czego żądasz, nie zależy ode mnie.
Powiedziawszy to, wyszedł z pośpiechem.
Hrabina patrzyła za nim posępnie.
— Nie zależy to od niego — rzekła do siebie — a jedno jego słowo mogłoby mi powrócić mojego syna. O tak, dawno już odgadłam, że ten człowiek nie ma wcale serca.


X.
Czy to w ten sposób obchodzi się z człowiekiem, piastującym wysoką godność? Czy sprawiedliwości nie należy się szacunek?
Calderon.

Drżącą Ethel, po rozłączeniu jej z ojcem u wyjścia z wieży Lwa Szlezwiskiego, straż poprowadziła przez ciemne korytarze, dotąd jej nieznane, do ponurej celki, której drzwi za nią zamknięto. Nawprost wejścia w celi tej był otwór zakratowany, przez który wdzierało się światło pochodni i kagańców. Przed otworem stała ławka, a na niej siedziała kobieta, czarno ubrana i gęstym okryta woalem, która wchodzącej dzieweczce dała znak, aby obok niej usiadła. Ethel uczyniła to.
Zwróciwszy oczy ku zakratowanemu otworowi, ujrzała po za nim posępny i wspaniały zarazem widok.
W sali czarno obitej i słabo oświetlonej przez lampy, wiszące u sklepienia, wznosił się czarny stół w kształcie podkowy, przy którym siedmiu siedziało sędziów również w czerni. Jeden z nich, zajmujący wyższe krzesło, miał piersi okryte złotemi łańcuchami i dyamentowemi gwiazdami. Sędzia z prawej strony odznaczał się białym pasem i płaszczem gronostajowym, co stanowiło strój wysokiego syndyka prowincyi. Również z prawej strony stołu było wzniesienie, nasłonięte baldachinem; na niem zasiadał starzec w pontyfikalnych szatach biskupich; z lewej stał stolik, pokryty papierami, po za którym widać było człowieka nizkiego wzrostu, w ogromnej peruce i czarnej todze.
Wprost sędziów stała ławka, otoczona halabardzistami z pochodniami w ręku, których światło, odbijając się o lance, muszkiety i halabardy, rzucało niepewne blaski na twarze licznych widzów, cisnących się do kraty, oddzielającej ich od sądu.
Widok ten wydał się Etheli zjawą senną; nie była jednak obojętną na to, co się działo przed jej oczami. Jakiś głos tajemniczy kazał jej pilnie uważać na wszystko, gdyż czekało ją jedno ze strasznych przejść życia. Sercem jej miotały dwa różne uczucia: pragnęła dowiedzieć się jak najprędzej, o ile jej dotyczyła scena, na którą patrzyła, albo nie wiedzieć o tem nigdy. Od wielu już dni myśl, że Ordener był nazawsze dla niej straconym, natchnęła ją pragnieniem, aby raz już zakończyć życie i jednym rzutem oka przeczytać całą księgę swego przeznaczenia. Dlatego też pojmując, że nadeszła godzina, stanowiąca o jej losie, przypatrywała się obrazowi, który rozwijał się przed jej oczami, raczej z niecierpliwą i smutną radością, niżeli ze wstrętem.
Widziała, jak prezydujący wstał, oznajmiając w imieniu króla, „że posiedzenie sprawiedliwości rozpoczęło się“.
Słyszała, jak człowiek, stojący z lewej strony stołu, czytał z cicha i szybko długie oskarżenie, w którem nazwisko jej ojca łączyło się z wyrazami: spisek, bunt górników, zdrada stanu. Wówczas przypomniała sobie, co jej mówiła złowróżbna nieznajoma w ogrodzie więziennym o obwinieniu, jakie groziło jej ojcu, a zadrżała usłyszawszy, jak czarny człowiek mowę swą zakończył dobitnie wypowiedzianym wyrazem śmierć.
Przerażona, zwróciła się do zakwefionej kobiety, która dziwną przejmowała ją obawą.
— Gdzie my jesteśmy? Co to wszystko znaczy? — spytała trwożliwie.
Nieznajoma skinieniem nakazała jej milczenie i uwagę. Zaczęła więc znowu patrzeć w głąb sali.
W tej chwili powstał starzec w biskupich szatach i Ethel słyszała wyraźnie, jak mówił:
— W imię Wszechmocnego i Miłosiernego Boga! Ja, Pamphelius-Eleutery, biskup królewskiego miasta Drontheimu i królewskiej prowincyi Drontheimhuus, witam szanowny trybunał, sądzący w imię króla, naszego pana po Bogu i oświadczam, iż zważywszy, że obwinieni, stawieni przed trybunałem, są ludźmi i chrześcijanami, a nie mają obrońców, zamierzam przynieść im słabą moją pomoc w okropnem położeniu, w jakiem spodobało się Niebu ich postawić. Proszę Boga, aby nam użyczył swej siły w naszej niedołężnej słabości i swego światła w naszej głębokiej ślepocie. W ten sposób ja, biskup tej królewskiej dyecezyi, witam szanowny sądzący trybunał.
Tak przemówiwszy, zszedł ze swego pontyfikalnego tronu i zasiadł na ławce, przeznaczonej dla obwinionych, a szmer pochwalny rozległ się między ludem.
Prezydujący powstał i rzekł sucho:
— Halabardziści, znaglić izbę do milczenia! Księże biskupie, trybunał, w imieniu obwinionych, składa waszej ekscelencyi podziękowanie. Mieszkańcy Drontheimhuusu, oceńcie wysoką sprawiedliwość króla: trybunał sądzić będzie bez apelacyi. Łucznicy, przyprowadźcie obwinionych!
W zgromadzeniu nastała cisza pełna oczekiwania i trwogi; wszystkie głowy poruszyły się w cieniu, jak fale burzliwego morza, w które wkrótce piorun ma uderzyć.
Po chwili Ethel usłyszała głuchy szmer i jakiś ruch niezwykły w korytarzach, prowadzących do sali sądowej; widzowie rozsunęli się z dreszczem niecierpliwości i zaciekawieniem, rozległy się odgłosy licznych kroków, błysnęły halabardy i muszkiety, a następnie sześciu ludzi okutych, z gołemi głowami, otoczonych strażą, weszło w ogrodzenie, otaczające stół sądowy. Ethel ujrzała tylko pierwszego z więźniów: był nim starzec z siwą brodą, w czarnej szacie — jej ojciec.
Mdlejąca prawie, oparła się o kamienną balustradę, wznoszącą się przed ławką; wszystkie przedmioty zaczęły się kręcić przed jej oczami jakby w tumanie, słyszała silne uderzenia własnego serca. W reszcie szepnęła:
— Boże zlituj się nade mną!
Zakwefiona kobieta nachyliła się do niej i podała jej sole trzeźwiące, które wróciły jej przytomność.
— Szlachetna pani — rzekła — przez litość, jedno twe słowo może mnie przekonać, czy nie jestem igraszką jakich widm piekielnych...
Nieznajoma, głucha na jej prośby, zwróciła głowę w stronę sądu, a biedna Ethel, przyszedłszy już nieco do siebie, mimowoli uczyniła to samo.
Prezydujący powstał i rzekł zwolna, uroczyście:
— Więźniowie, przyprowadzono was tutaj, abyśmy zbadali, czy jesteście winni zbrodniom: zdrady stanu, spiskowania i zbrojnego buntu przeciw władzy króla, naszego monarchy i pana. Roztrząśnijcie dobrze wasze sumienia, ponieważ na waszych głowach cięży straszne obwinienie o zbrodnię obrazy majestatu w pierwszym stopniu.
W tej chwili promień światła padł na twarz jednego z obwinionych. Był nim młody człowiek ze zwieszoną na piersi głową, jak gdyby rysy swej twarzy chciał ukryć w zwojach długich włosów, które mu na lica spadały. Ethel zadrżała, zimny pot oblał jej czoło: zdawało się jej, że go poznaje... Ale nie, było to tylko okrutne złudzenie. Salę słabo oświecały pochodnie, a ludzie poruszali się w niej, jak cienie: zaledwie można było dojrzeć krzyż z Chrystusem, wznoszący się po nad fotelem prezesa sądu.
Jednak młody obwiniony odziany był płaszczem, który zdaleka zdawał się być zielonego koloru, jego włosy były ciemne, a zabłąkany promień światła nagle oświecił jego rysy... Ale nie, to nieprawda! To tylko straszliwe złudzenie.
Obwinieni siedzieli na ławce, na której przedtem usiadł biskup. Schumacker zajmował jeden koniec ławki; od młodzieńca z ciemnemi włosami oddzielali go czterej towarzysze nieszczęścia w pospolitych ubiorach, pomiędzy którymi znajdował się prawdziwy olbrzym; biskup siedział na drugim końcu ławki.
Ethel spostrzegła, że prezydujący zwrócił się do jej ojca.
— Obwiniony — rzekł surowo — wymień nam twoje nazwisko, powiedz, kto jesteś. Starzec podniósł swą osiwiałą głowę.
— Kiedyś — odpowiedział, utkwiwszy w prezydującego dumne spojrzenie — nazywano mnie hrabią Griffenfeld i Tongsberg, księciem Wollin, księciem Cesarstwa Rzymskiego, kawalerem królewskich orderów Słonia. Danebroga, kawalerem Złotego Runa i Podwiązki, pierwszym ministrem, jeneralnym inspektorem uniwersytetów, wielkim kanclerzem Danii i....
— Obwiniony — przerwał prezes — trybunał nie zapytuje się ani o to, jak cię nazywano, ani czem byłeś, lecz jak się teraz nazywasz i czem jesteś?
— Teraz — odparł żywo starzec — nazywam się Jan Schumacker i jestem niczem, tylko twoim dawnym dobroczyńcą, kanclerzu Ahlefeld.
Prezydujący osłupiał.
— Poznałem cię, panie hrabio — dodał były kanclerz a ponieważ zauważyłem, że ty mnie nie poznajesz, przeto ośmieliłem przypomnieć waszej łasce, że jesteśmy starzy znajomi.
— Mości Schumacker — rzekł prezydujący głosem, w którym czuć było gniew hamowany — oszczędzaj drogich chwil trybunału.
Stary więzień przerwał mu znowu:
— Zamieniliśmy role, szlachetny kanclerzu, ja to dawniej nazywałem cię prosto Ahlefeld, a ty mówiłeś mi panie hrabio.
— Obwiniony! — krzyknął prezydujący — szkodzisz swojej sprawie, przypominając hańbiący wyrok, jakim już zostałeś dotknięty.
— Jeśli ten wyrok przynosi komu hańbę, to pewno nie mnie, hrabio Ahlefeld.
Mówiąc to, starzec napół się podniósł. Prezydujący dał mu znak ręką.
— Siadaj. Nie znieważaj, wobec trybunału, sędziów, którzy cię skazali i króla, co tych sędziów wyznaczył. Przypomnij sobie, że jego królewska mość raczył darować ci życie i poprzestań tutaj na obronie.
Schumacker za odpowiedź poruszył ramionami.
— Czy masz co wyjawić przed trybunałem w sprawie zbrodni, o jaką jesteś obwiniony?
Widząc, że Schumacker milczy, prezydujący powtórzył pytanie.
— Czy to do mnie mówisz? — rzekł nareszcie były wielki kanclerz. — Sądziłem dotąd, szlachetny hrabio Ahlefeld, że mówiłeś do siebie. O jakiej to wspominasz zbrodni? Czy dałem kiedy pocałunek Iskaryoty przyjacielowi? Czy uwięziłem, potępiłem i zbeszcześciłem dobroczyńcę, lub obdarłem tego, któremu wszystko winienem? Nie wiem doprawdy, mości kanclerzu, po co mnie tu sprowadzono. Zapewne, abym podziwiał twą zręczność w strącaniu głów niewinnych. Chętnie wistocie przekonam się, czy potrafisz tak łatwo zgubić mnie, jak gubisz królestwo, i czy wystarczy jeden przecinek, aby spowodować śmierć moją, jak dostateczną była dla ciebie litera alfabetu, aby wywołać wojnę ze Szwecyą[7].
Zaledwie starzec wypowiedział gorzkie swoje szyderstwo, kiedy urzędnik, siedzący po lewej stronie sądowego stołu, powstał.
— Panie prezesie i panowie sędziowie — rzekł skłoniwszy się głęboko — upraszam o zabronienie mówienia obwinionemu Schumackerowi, jeśli nadal będzie ubliżał jego łasce, prezesowi szanownego trybunału.
W tej chwili odezwał się spokojny głos biskupa:
— Panie sekretarzu tajny, nie można obwinionemu wzbraniać mówienia.
— Dostojny ksiądz biskup ma zupełną słuszność — zawołał prezes z pośpiechem.
— Pragniemy pozostawić obwinionym jak najobszerniejsze pole dla obrony. Wzywam tylko obwinionego, aby miarkował się w tem, co mówi, jeżeli rozumie własny swój interes.
Schumacker poruszył głową i rzekł zimno:
— Widać, że hrabia Ahlefeld pewniejszym jest siebie teraz, aniżeli w roku 1677.
— Proszę milczeć! — zawołał szorstko prezes, poczem zwracając się nagle do obwinionego, siedzącego obok starca, zapytał o jego nazwisko.
Był tę góral kolosalnego wzrostu z obwiązaną głową, który, powstawszy, rzekł:
— Jestem Han z Klipstadur, z Islandyi.
Szmer przerażenia rozległ się w tłumie, a Schumacker, podniółszy swą głowę, spojrzał bystro na straszliwego sąsiada, od którego wszyscy współobwinieni trzymali się w pewnej odległości.
— Hanie z Islandyi — zapytał prezydujący — co masz sądowi do powiedzenia?
Ethelę niemniej od innych zaciekawiła obecność słynnego rozbójnika, którego oddawna widywała w chwilach bojaźliwych przywidzeń. Z trwożliwą przeto chciwością spojrzała na potwornego olbrzyma, z którym jej Ordener zapewnie walczył — i którego, być może, stał się ofiarą. Myśl ta boleśnie wstrząsnęła jej sercem i dlatego, pogrążona w mnóstwie rozdzierających wspomnień, niezbyt zważała na odpowiedź Hana z Islandyi. Słyszała tylko, że rozbójnik uznał się za przywódcę band buntowniczych.
— I czy to sam z siebie — badał prezydujący — czy też z postronnej namowy, przyjąłeś dowództwo nad powstańcami?
— Wskutek namowy — odparł rozbójnik.
— A któż popchnął cię do tej zbrodni?
— Jakiś człowiek nazwiskiem Hacket.
— Któż to był ten Hacket?
— Ajent Schumackera, którego nazywał także hrabią Griffenfeld.
Prezydujący zwrócił się do Sehumackera.
— Obwiniony — rzekł — czy znasz tego Hacketa?
— Uprzedziłeś mnie, hrabio Ahlefeld — odpowiedział starzec — ja chciałem to samo zadać ci pytanie.
— Obwiniony Schumacker, źle czynisz kierując się tylko nienawiścią. Trybunał sposób twej obrony weźmie pod uwagę.
— Panie tajny sekretarzu — odezwał się biskup do człowieka nizkiego wzrostu, który zdawał się pełnić obowiązki pisarza i oskarżyciela — czy ten Hacket znajduje się w liczbie moich oskarżonych?
— Nie, wasza ekscelencyo — odpowiedział sekretarz.
— A czy wiadomo, co się z nim stało?
— Nie zdołano go uchwycić, umknął zapewne.
Kiedy tajny sekretarz mówił, zdawało się, że się stara głos swój odmienić.
— Ja myślę, że znikł zupełnie — rzekł Schumacker.
— Panie sekretarzu — pytał dalej biskup — czy kazano ścigać tego Hacketa? Czy jest jego rysopis?
Zanim tajny sekretarz zdołał odpowiedzieć, jeden z obwinionych powstał; był to młody górnik z twarzą surową i dumną.
— Można go mieć z łatwością — rzekł silnym głosem, — Nędzny Hacket, ajent Schumackera, jest to człowiek małego wzrostu, z twarzą okrągłą i niby dobroduszną, ale w tej dobroduszności czuć było coś piekielnego. A jego głos, książę biskupie, bardzo jest podobny do głosu tego pana, co to pisze przy stole, a którego wasza ekscelencya nazywasz, jak mi się zdaje, tajnym sekretarzem. Nawet, gdyby ta sala mniej była ciemną, a panu tajnemu sekretarzowi włosy nie zakrywały twarzy, powiedziałbym, że w jego rysach jest dużo podobieństwa do tego zdrajcy Hacketa.
— Nasz brat mówi prawdę! — zawołali dwaj sąsiedzi młodego górnika.
— Wybornie! — szepnął tryumfująco Schumacker.
Sekretarz niespokojnie się poruszył, czy to z obawy, czy też z oburzenia, usłyszawszy, że znaleziono w nim podobieństwo do Hacketa. Prezydujący, który również zdawał się być zmieszanym, spiesznie przemówił:
— Obwinieni nie zapominajcie, że macie mówić wtedy tylko, kiedy was trybunał zapytuje; a nadewszystko nie ubliżajcie sługom sprawiedliwości przez niegodne porównania.
— Ależ panie prezesie — rzekł biskup — idzie tu tylko o rysopis. Jeśli występny Hacket jest nieco podobny do sekretarza, to mogłoby być użytecznem...
— Obwiniony Hanie — przerwał prezydujący — ty, co miałeś tyle stosunków z Hacketem, powiedz nam, aby zadowolić księdza biskupa, czy człowiek ten rzeczywiście jest podobny do naszego szanownego sekretarza?
— Wcale nie — odparł olbrzym bez wahania.
— A co, książę biskupie? — dodał prezydujący.
Biskup skinął głową na znak, że więcej tymczasem nie wymaga, prezydujący zaś, zwróciwszy się do innego z obwinionych, zadał mu zwykłe pytanie;
— Jak się nazywasz?
— Wilfryd Kennybol z gór Kole.
— Czy należałeś do rokoszan?
— Tak jest, panie; bo prawda więcej warta aniżeli życie. Zostałem wzięty w przeklętych wąwozach Czarnego Słupa. Byłem dowódcą górali.
— A co cię popchnęło do buntu?
— Nasi bracia górnicy narzekali na opiekę królewską, a to bardzo proste, nieprawdaż, wasza łaskawość? Gdybyś pan miał tylko lepiankę z błota i dwie nędzne skóry lisie, to jednak chciałbyś być tych rzeczy zupełnym panem. Rząd nie wysłuchał ich próśb. Wówczas pomyśleli o buncie i prosili nas o pomoc. Takiej małej przysługi nie odmawia się ludziom, co jednakie z nami mówią pacierze i obchodzą te same święta. Oto i wszystko.
— A czy nikt — badał prezydujący — nie podburzał was, nie — zachęcał i nie kierował waszem powstaniem?
— Jakiś Hacket mówił nam ciągle o uwolnieniu hrabiego, uwięzionego w Munckholm, przez którego miał być do nas przysłany. Myśmy mu to przyrzekli, ponieważ wolność dla kogoś jeszcze więcej nic nam nie przeszkadzała.
— A ten hrabia nazywał się Schumacker albo Griffenfeld?
— Tak jest, wasza łaskawości.
— Czyś go nigdy nie widział?
— Nigdy. Ale jeśli to jest ten starzec, który przed chwilą tyle panu nazwisk wymienił, to muszę przyznać...
— Że co? — przerwał z pośpiechem prezydujący.
— Że ma bardzo piękną siwą brodę, prawie tak piękną, jak miał ojciec męża mojej siostry Maase, z miasta Surb, który żył sto dwadzieścia lat.
Panująca w sali ciemność nie pozwoliła dojrzeć niezadowolenia prezesa z naiwnej odpowiedzi górala. Rozkazał teraz łucznikom rozwinąć kilka ognistych chorągwi, które leżały przed stołem sądu.
— Obwiniony Wilfrydzie Kennybol — rzekł — czy poznajesz te chorągwie?
— Tak jest, wasza łaskawości; dał je nam pan Hacket w imieniu hrabiego Schumackera. Hrabia kazał również rozdać broń górnikom, bo my, górale, co żyjemy z łowów, wcaleśmy jej nie potrzebowali. Ja zaś, którego tu pan widzisz związanego, gdyby nędzną kurę, przeznaczoną na upieczenie, nieraz, w głębi naszych dolin, trafiałem starych orłów, kiedy w najwyższym swym locie zdawały się być tak wielkiemi, jak skowronki lub drozdy.
— Czy panowie sędziowie słyszą — zauważył sekretarz tajny — że obwiniony Schumacker przez Hacketa rozdał buntownikom broń i sztandary?
— Kennybolu — przerwał mu prezydujący — czy nie masz nic więcej do zeznania?
— Nic, wasza łaskawości, chyba to, że doprawdy na śmierć nie zasługuję. Toć ja tylko, jako dobry brat dałem pomoc górnikom, a mogę śmiało upewnić, że ołów mego karabina, jakkolwiek już jestem stary myśliwy, nie dotknął nigdy królewskiego daniela.
Prezydujący, nie odpowiadając na obronę Kennybola, zaczął badać dwóch jego towarzyszów. Byli to dowódcy górników. Starszy z nich, oznajmiwszy, że się nazywa Jonasz, powtórzył, w odmiennych tylko słowach, zeznanie Kennybola. Drugi, młody górnik, którego oczy dostrzegły tyle podobieństwa między sekretarzem tajnym a zdradzieckim Hacketem, powiedział, że się nazywa Norbith, przyznał się do uczestnictwa w buncie, nie chciał jednak wyjawić nic, co dotyczyło Hacketa i Schumackera. Mówił, że na zachowanie tajemnicy wykonał przysięgę i o niczem więcej nie pamięta, tylko o tej przysiędze. Napróżno prezydujący używał gróźb i perswazyi, uparty młodzieniec nie dał się nakłonić do zwierzeń. Zapewnił zresztą, że powstał nie dla Schumackera, ale jedynie dlatego, że jego matka cierpiała głód i zimno. Nie przeczył wcale, że na śmierć zasłużył, dodał jednak, że skazanie go byłoby niesprawiedliwością, ponieważ zabijając go, zabiłoby i jego starą matkę, która na to wcale nie zasłużyła.
Skoro Norbith przestał mówić, tajny sekretarz powtórzył w kilku słowach zarzuty, jakie do tej chwili ciężyły na obwinionych, a szczególniej na Schumackerze. Przeczytał także kilka buntowniczych napisów na chorągwiach i wskazał na jednomyślność odpowiedzi wszystkich wspólników co do byłego wielkiego kanclerza, podciągając w to nawet i milczenie młodego Norbitha, związanego fanatyczną przysięgą.
— Teraz do zbadania — dodał w końcu — jeden nam tylko pozostał obwiniony, a mamy ważne powody uważać go za ajenta władzy, która tak niedołężnie czuwała nad spokojnością Drontheimhuusu. Władza ta ułatwiła, jeżeli nie przez występne porozumienie, to przynajmniej przez fatalne niedbalstwo, wybuch buntu, który zgubi wszystkich tych nieszczęśliwych, a Schuraackera powtórnie wtrąci na szafot, z którego już raz go łaskawość króla sprowadziła.
Ethel zadrżała na te złowieszcze słowna; z jej oczu łzy popłynęły strumieniem, zwłaszcza, gdy ojciec jej powstał i zapytał spokojnie:
— Kanclerzu Ahlefeld, podziwiam to wszystko. A czy kazałeś sprowadzić kata?
Nieszczęśliwca, dzieweczka sądziła wtedy, że się już przepełniła czara jej boleści. Myliła się wszakże.
Powstał szósty obwiniony; pełen szlachetności i dumy, odgarnął włosy, które mu twarz zakrywały, a na zapytanie prezesa, odpowiedział głosem pewnym i wyniosłym:
— Jestem Ordener Guldenlew, baron Thorvick, kawaler Danebroga.
Z piersi sekretarza wyrwał się okrzyk:
— Syn vicekrola!
— Syn vicekrola! — powtórzyli wszyscy ze zdumieniem.
Prezydujący cofnął się ze swojem krzesłem; sędziowie, nawet najbardziej dotąd nieporuszeni, nachylali się w nieładzie jeden do drugiego, jak drzewa miotane dwoma przeciwnemi sobie wiatrami. Wśród publiczności jeszcze większe ujawniło się poruszenie: wdzierano się na kamienne gzemsy i żelazne kraty; tłum cały mówił jakby jednym głosem, a straż, zamiast znaglać do milczenia, okrzykami zadziwienia zwiększała zamęt ogólny.
Nawet serce, przywykłe do nagłych wzruszeń w życiu, nie potrafi pojąć, co się działo w sercu Etheli. Niepodobna opisać tej mieszaniny rozdzierającej radości i rozkosznej boleści, tego niespokojnego oczekiwania, które zarazem zdawało się być trwogą i nadzieją, a nie było ani jedną ani drugą. On był przed nią, a ona nie była z nim razem. Widziała go, a on nie mógł jej zobaczyć! To był jej ukochany Ordener, którego miała za umarłego, za straconego dla siebie; to był jej kochanek niewierny, którego jednak uwielbiała jakby nowem uwielbieniem. On był tam: tak, on był tam. Nie było to senne złudzenie; to był on, Ordener, o którym częściej marzyła, aniżeli go widzieć mogła! Ale czy się zjawił w tych murach jako anioł zbawiciel, czy też jak geniusz zguby? Czy powinna była mu ufać, czy też obawiać się go? Tysiące przypuszczeń stawało w jej myślach i zaciemniało je jak płomień, który gaśnie, zbyt wiele dla siebie znajdując żywiołu. Wszystkie te myśli, wszystkie wrażenia przebiegły przez jej umysł, jak błyskawica, w chwili, kiedy syn vicekróla Norwegii wymienił swoje nazwisko.
Poznała go pierwsza, a jeszcze go inni poznać nie zdołali, kiedy zemdlała. Wkrótce jednak, dzięki staraniom tajemniczej nieznajomej, powtórnie przyszła do siebie. Blada, otworzyła oczy, z których łzy już płynąć przestały. Rzuciła na młodzieńca, pełnego spokoju pośród ogólnego zamieszania, jedno z tych spojrzeń, które obejmują całą istotę, a nawet jeszcze wtedy, kiedy ustał zamęt między sędziami i publicznością, imię Ordenera Guldenew brzmiało w jej uszach. Zauważyła z bolesnym niepokojem, że jedno jego ramię było otoczone przepaską, ręce zaś okute w kajdany; zauważyła, że płaszcz jego w wielu miejscach był rozdarty, a wierna szabla nie wisiała u jego pasa. Nic nie ukryło się przed jej badawczem spojrzeniem gdyż oko kochanki posiada spostrzegawczość oka matki. Otoczyła całą swą duszą tego, którego ciałem nie mogła osłonić; a trzeba wyznać na wstyd i chwałę miłości, że w sali tej, w której znajdował się jej ojciec i jego prześladowcy, Ethel widziała jednego tylko człowieka...
Zwolna wszystko się uciszyło. Prezydujący uważał za właściwe rozpocząć badanie syna wicekróla.
— Panie baronie — rzekł drżącym głosem.
— Nie jestem tutaj baronem — odparł z godnością Ordener — nazywam się Ordener Guldenew, jak ten, który kiedyś był hrabią Gritfenfeld, a dziś nazywa się tylko Janem Schumacker.
Prezydująey milczał przez chwilę osłupiały.
— Dobrze więc! — rzekł nareszcie. — Ordenerze Guldenew, zapewne nieszczęśliwym trafem stawiono cię tutaj przed nami. Buntownicy musieli cię schwycić podczas podróży i zmusić, abyś szedł z nimi; w ten sposób bezwątpienia, znaleziono cię w ich szeregach.
— Szlachetni sędziowie — odezwał się sekretarz — samo imię syna wicekróla Norwegii jest dostateczną dla niego obroną. Baron Ordener Guldenew nie może być buntownikiem. Nasz dostojny prezes doskonale wytłumaczył jego niefortunne zaaresztowanie w liczbie powstańców. Jedyną jest winą szlachetnego więźnia, że wcześniej nie wymienił swego nazwiska. Żądamy więc, aby natychmiast został uwolniony, odrzucając wszelkie względem niego obwinienia i bolejąc przytem, że siedział na ławie, skalanej przez występnego Schumackera i jego wspólników.
— Co pan mówisz?! — zawołał Ordener.
— Sekretarz tajny — rzekł prezes — żąda zaniechania wszelkiego śledztwa względem pańskiej osoby.
— Bardzo źle czyni — odparł Ordener głosem wyniosłym i dźwięcznym — ja bowiem sam tylko powinienem być tutaj oskarżonym, sądzonym i skazanym, ponieważ sam tylko jestem winowajcą.
— Sam tylko jest winowajcą! — zawołał prezes.
— Sam tylko winowajcą! — powtórzył sekretarz.
Nowe zdumienie ogarnęło wszystkich. Ethel zadrżała; nie zastanowiła się nawet, że zeznanie to ocalało jej ojca. Widziała tylko śmierć grożącą ukochanemu.
— Halabardziści, wezwać, aby się uciszono! — zawołał prezes, korzystając z chwili hałasu, iżby przyjść do siebie i zebrać myśli.
— Ordenerze Guldenew — mówił potem — chciej się wytłumaczyć.
Młodzieniec stał przez chwilę zamyślony, wreszcie westchnął i głosem stanowczym, spokojnym wypowiedział:
— Wiem, że mnie śmierć hańbiąca czeka; wiem, że życie moje mogłoby być piękne i pełne sławy. Ale Bóg czytać będzie w głębi mojej duszy — doprawdy, że Bóg tylko jeden! Spełnię pierwszy obowiązek mojego życia; poświęcę dla niego swoją krew, a może i cześć także; czuję jednak, że umrę bez żalu i bez wyrzutów. Niechaj moje słowa nie dziwią was, sędziowie; są bowiem w duszy i przeznaczeniu człowieka tajemnice dla was niezbadane, które niebo tylko sądzić może. Słuchajcie mnie więc, a jak tylko uwolnicie tych nieszczęśliwych, nade wszystko zaś godnego litości Schumackera, który już w swem więzieniu więcej odpokutował zbrodni, aniżeli ich jeden człowiek popełnić zdoła, wtedy postąpcie ze mną według waszego sumienia. O, tak sędziowie, ja tylko sam jestem winien, Schumacker jest niewinny; ci nieszczęśliwi są tylko zbłąkani. Sprawcą buntu górników jestem ja.
— Pan?! — zawołali dziwnym głosem prezes i sekretarz tajny.
— Ja! Nie przerywajcie mi, panowie. Chcę skończyć jak najprędzej, ponieważ obwiniając się, usprawiedliwiam tych nieszczęśliwych. Ja to, w imię Shumackera, zbuntowałem górników; ja kazałem rozdać im sztandary; ja nareszcie, w imieniu munckholmskiego więźnia, przysłałem im złoto i broń. Hacket był moim ajentem.
Usłyszawszy nazwisko Hacketa, sekretarz tajny poruszył się zdumiony. Ordener zaś mówił dalej:
— Oszczędzam waszych chwil, panowie. Zostałem ujęty w szeregach górników, których popchnąłem do buntu. Sam jestem sprawcą tego wszystkiego. A teraz sądźcie. Jeżeli dowiodłem mojej zbrodni, dowiodłem również niewinności Schumackera i tych biedaków, których uważacie za jego wspólników.
Mówiąc to, młody człowiek wzniósł oczy ku niebu. Ethel, bez życia prawie, oddychała z trudnością; zdawało się jej tylko, że Ordener usprawiedliwiając ojca, w duszy wymawiał z goryczą jej imię. Mowa jego zdumiewała ją i przestraszała, chociaż jej zrozumieć nie mogła. Ze wszystkiego, co uderzało o jej uszy, pojmowała jasno samo tylko nieszczęście.
Podobne uczucie zdawało się przejmować i prezydującego. Możnaby powiedzieć, że nie chciał uwierzyć w to, co słyszał własnemi uszami. Zwrócił jednak do syna wice-króla następujące słowa:
— Jeśli pan rzeczywiście jesteś jedynym sprawcą buntu, to w jakimż celu go wywołałeś?
— Tego nie mogę powiedzieć.
Zimny dreszcz przejął Ethelę, kiedy prezydujący prawie z gniewem zapytał znowu:
— Czy nie miałeś pan miłosnej intrygi z córką Schumackera?
Ordener postąpił ku trybunałowi i zawołał z oburzeniem:
— Kanclerzu Ahlefeld, poprzestań na tem, że ci oddaję moje życie, a szanuj szlachetną i niewinną dziewicę. Nie próbuj shańbić ją powtórnie.
Biedna Ethel czuła, że cała krew na twarz jej występuje; nie mogła jednak pojąć, co znaczyło słowo powtórnie, które jej obrońca ze szczególną wymówił energią; z gniewu, który malował się na twarzy prezydującego, było widocznem, że on zrozumiał je dokładnie.
— Ordenerze Guldenew — rzekł — sam nie zapominaj o szacunku, jaki winieneś sprawiedliwości króla i jego najwyższym urzędnikom. Upominam pana w imieniu trybunału. A teraz wzywam powtórnie, abyś wyznał, w jakim celu dopuściłeś się zbrodni, o którą się obwiniasz.
— Powtarzam, że tego powiedzieć nie mogę.
— Wszak to — zapytał sekretarz — dla uwolnienia Schumackera?
Ordener milczał.
— Obwiniony Ordenerze, nie bądźże niemym — rzekł prezes — dowiedzionem jest, że zostawałeś w porozumienia z Schumackerem, wyznanie zaś twojej winy nietylko nie usprawiedliwia, ale potępia raczej munckholmskiego więźnia. Bywałeś często w Munckholm, a z wizytami temi musiało się coś więcej łączyć oprócz zwyczajnej ciekawości. Ta oto spinka dyamentowa świadczy o tem.
Mówiąc to, prezes wziął ze stołu i pokazał Ordenerowi błyszczącą spinkę.
— Czy przyznajesz, że do ciebie należała?
— Tak jest. Ależ jakimże trafem?...
— Jeden z buntowników, przed śmiercią, wręczył ją naszemu sekretarzowi tajnemu, wyznając, że otrzymał ją od pana jako zapłatę za przewiezienie z Drontheimu do munckholmskiej fortecy. Tak jest, panowie sędziowie, zapytuję was, czy podobna zapłata, dana prostemu rybakowi, nie świadczy, jak wiele obwinionemu OrdeneroWi Guldenew zależało na przybyciu do więzienia, w którem Schumacker pozostawał?
— To, co jego łaskawość mówi — przerwał Kennybol — zupełną jest prawdą. Poznaję tę spinkę; toż to historya naszego biednego brata Guldona Stayper.
— Cicho! — przestrzegł go prezes — pozwólmy mówić obwinionemu Ordenerowi Guldenew.
— Nie będę ukrywał — odparł Ordener — że pragnąłem widzieć Schumackera. Ta spinka jednak nic nie oznacza. Nie wolno jest do fortecy wchodzić z kosztownościami, że zaś biedny rybak, który mnie tam przywiózł, podczas drogi narzekał na biedę, rzuciłem mu przeto spinkę, której nie mogłem przy sobie zatrzymać...
— Proszę wybaczyć, wasza łaskawości — przerwał sekretarz — ale ten przepis nie stosuje się do syna wicekróla. Mogłeś pan więc...
— Nie chciałem wyznać, kto jestem.
— Dlaczego? — zapytał prezes.
— Tego powiedzieć nie mogę.
— Pańskie stosunki z Schumackarem i jego córką jasno dowodzą, że uwolnienie ich było celem buntu.
Sehumacker, który dotychczas pogardliwie tylko ruszał ramionami, po tych słowach powstał.
— Uwolnienie mnie i mojej córki? — zawołał.
— Ta piekielna intryga miała i ma za cel potępienie i zgubę moją. Czyż sądzicie, że Ordener przyznałby się do udziału zbrodni, gdyby go nie schwytano w liczbie buntowników? Widzę dobrze, że odziedziczył po swym ojcu jego nienawiść ku mnie. Co zaś do stosunków ze mną i z moją córką, o jakie go podejrzewają, to niech wie ten przeklęty Guldenlew, że i moja córka odziedziczyła po mnie nienawiść dla niego oraz dla całego rodu Guldeniewów i Ahlefeldów!
Ordener westchnął głęboko, a Ethel w duszy zaprzeczyła ojcu, który po wypowiedzeniu słów nienawiści, upadł na ławkę, drżący jeszcze z oburzenia.
— Trybunał to rozsądzi — rzekł prezes.
— Szlachetni sędziowie — przemówił Ordener — słuchajcie mnie. Macie sądzić według sumienia waszego: nie zapominajcie więc, że tylko Ordener Guldenlew jest występny; Schumacker jest niewinny. Ci inni nieszczęśliwi zwiedzeni zostali przez Hacketa, który był moim ajentem. Reszty ja sam byłem sprawcą.
— Jego łaskawość mówi prawdę — przerwał Kennybol — on to bowiem podjął się sprowadzić nam sławnego Hana z Islandyi, którego imię bodaj mi nie przyniosło nieszczęścia. Wiem, że ten młody pan był n niego w jaskini Walderhoga z propozycyą, aby został naszym dowódcą. Tajemnicę swojego zamiaru powierzył mi we wsi Surb, u mego brata Braala. I co do reszty, młody ten pan mówi także prawdę: zostaliśmy oszukani przez przeklętego Hacketa, a stąd wynika, żeśmy na śmierć nie zasłużyli.
— Panie tajny sekretarzu — rzekł prezes — przesłuchanie sprawy skończone. Jakie są wasze ostateczne wnioski?
Sekretarz powstał, skłonił się kilkakrotnie sędziom, ani na chwilę nie spuszczając oczu z prezydującego. Nakoniec głuchym i posępnym głosem wyrzekł:
— Panie prezesie i szanowni sędziowie! Obwinienie utrzymało się w swej sile. Oskarżony Ordener Guldenlew, który na zawsze przyćmił blask swego chlubnego imienia, zdołał dowieść swej winy, nie wykazując jednak niewinności Schumackera i jego wspólników: Hana z Islandyi, Wilfryda Kennybola, Jonasza i Norbitha. Żądam więc od sprawiedliwości trybunału, aby wszyscy obwinieni byli uznani za winnych zdrady stanu i obrazy majestatu w pierwszym stopniu.
Głuchy szmer powstał w tłumie. Prezes miał już wypowiedzieć słowa zamykające posiedzenie, kiedy nagle biskup zażądał głosu.
— Szanowni sędziowie — odezwał się — słusznem jest, aby po oskarżeniu wysłuchać i obrony. Pragnąłbym, aby ona lepszego ode mnie miała przedstawiciela, ja bowiem jestem stary i słaby, nie mam jnż w sobie innej siły oprócz tej, jaką mnie Bóg natchnąć raczy. Dziwią mnie surowe wnioski pana sekretarza. Nic nie dowodzi zbrodni mojego klienta Schumackera. Nie można mu dowieść żadnego bezpośredniego udziału w powstaniu górników; a ponieważ drugi mój klient, Ordener Guldenlew, przyznaje, że użył imienia Schumackera i że nadto sam jest sprawca tego karygodnego buntu, wszystkie przeto ciężące na Sahumackerze podejrzenia same przez się upadają. Powinniście go więc uniewinnić. Waszej chrześcijańskiej pobłażliwości polecam również i innych obwinionych, zbłąkanych tylko, jak owce Dobrego Pasterza, a nawet i młodego Ordenera Guldenlewa, który ma zasługę, tak wielką wobec Boga, że wyznał swoją zbrodnię. Pomyślcie o tem, panowie, że jest on jeszcze w tym wieku, kiedy człowiek może się potknąć, a nawet i upaść, a jednak Bóg nie odmówi mu podpory, albo pomocy do podniesienia z upadku. Ordener Gulendlew przeżył zaledwie czwartą część tych lat, jakie ja dźwigam na moich barkach. W sądzie waszym rzućcie na szalę jego młodość i niedoświadczenie, nie odbierajcie mu tego życia, które od Boga tak niedawno otrzymał.
Starzec umilkł — i stanął obok Ordenera, który uśmiechał się tylko, a jednocześnie na wezwanie prezesa, sędziowie powstali i w milczeniu udali się do izby narad.
Podczas gdy sędziowie rozstrzygali losy obwinionych, ci ostatni siedzieli nieruchomie na ławie między dwoma szeregami halabardzistów. Schumacker, zwiesiwszy głowę na piersi, pogrążył się w głębokiej zadumie; olbrzym rzucał dokoła spojrzenia, w których malowała się pewność siebie; Jonasz i Kennybol, złożywszy ręce, modlili się z cicha; towarzysz ich, Norbith, od czasu do czasu uderzał nogą o ziemię, albo wstrząsał gwałtownie kajdanami. Pomiędzy nim a biskupem, który czytał Psalmy Pokutne, siedział Ordener z rękami założonemi i oczami wzniesionemi w górę.
Po za nimi rozlegał się gwar tłumu, ośmielonego nieobecnością sądu. Sławny więzień munckholmski, straszliwy szatan z Islandyi, a nadewszystko syn vicekróla, byli przedmiotem gorących rozpraw. Hałas tłumu to słabł, to wzrastał, jak płomień podsycany lub przytłumiany wichrem.
W oczekiwaniu gorączkowem przeszło godzin kilka tak długich, że się aż wszyscy dziwili, iż jedna noc tyle ich liczyć mogła. Od czasu do czasu tłum spoglądał na drzwi od izby obrad, ale nie mógł dojrzeć nic oprócz dwóch żołnierzy z błyszczącemi halabardami, przechadzających się przed fatalnym progiem, podobnych do dwóch widm milczących.
Pochodnie i lampy zaczęły blednąc, a przez wązkie okienka sali wdzierały się już pierwsze promienie porannego brzasku, kiedy otwarły się straszliwe podwoje. Nastało głębokie milczenie, pośród którego słychać było tylko ciężki oddech i głuche poruszenia niecierpliwie oczekującego tłumu.
Sędziowie, wyszedłszy wolnym krokiem z izby obrad, zasiedli na dawnych miejscach, z prezesem swoim na czele.
Sekretarz, który podczas ich nieobecności zdawał się być pogrążony w głębokiem rozmyślaniu, skłonił się i zapytał:
— Panie prezesie, jakiż wyrok trybunał, sądzący bez apelacyi, wydał w imieniu króla? Jesteśmy gotowi wysłuchać go z religijnem poszanowaniem.
Sędzia, zasiadający z prawej strony prezesa, powstał z pergaminem w ręku.
— Jego łaska, nasz dostojny prezes, znużony długiem posiedzeniem, raczył poruczyć nam, wysokiemu syndykowi Drontheimhuusu, zwyczajnemu prezesowi prześwietnego trybunału, zastąpić go w odczytaniu wyroku, wydanego w imieniu króla. Spełniamy ten zaszczytny, a zarazem przykry obowiązek, zarazem wzywamy słuchaczów, aby zachowali milczenie wobec nieomylnej Sprawiedliwości króla.
Dreszcz mimowolny przebiegł obecnych, a wysoki syndyk czytał poważnym i uroczystym głosem:
— „W imieniu naszego czcigodnego pana i prawego władcy, Chrystyana króla! Oto wyrok, który my, sędziowie wysokiego trybunału prowincyi Drontheimhuus, wydajemy według naszego sumienia w sprawie Jana Sehumackera, Hana z Klipstadur z Islandyi i Ordenera Guldenlewa, barona Thorvick, kawalera Danebroga, wszystkich obwinionych o zdradę stanu i obrazę majestatu w pierwszym stopniu; a przytem Han z Islandyi przekonany jest o liczne zbrodnie, morderstwa, podpalania i rozboje.
1-o Jan Schumacker jest niewinny.
2-o Wilfryd Kennybol, Jonasz i Norbith są winni, ale trybunał ich odpowiedzialność uwzględnia, ponieważ byli zbłąkani.
3-o Han z Islandyi jest winny wszystkich zbrodni, jakie mu zarzucają.
4-o Ordener Guldenlew jest winny zdrady stanu i obrazy majestatu w pierwszym stopniu.“
Tu sędzia zatrzymał się, jakby dla zaczerpnięcia tchu, Ordener zaś skierował na niego spojrzenie pełne radości.
— „Janie Schumacker — czytał znowu sędzia — trybunał cię uwalnia i odsyła do twego więzienia; Kennybolu, Jonaszu i Norbicie, trybunał zmienia karę śmierci, na którą zasłużyliście, na dożywotnie więzienie i grzywny po tysiąc talarów królewskich od każdego.
„Hanie z Klipstadur, morderco i podpalaczu, dziś wieczorem będziesz zaprowadzony na Plac Broni w Munckholm i powieszony za szyję aż do nastąpienia śmierci.
„Ordenerze Guldenlew, zdrajco, po odebraniu ci twoich tytułów wobec trybunału, dziś wieczorem zaprowadzony będziesz na to samo miejsce, z pochodnią w ręku, a tam utną ci głowę, ciało twe będzie spalone, popioły rozrzucone na wiatr, a głowa wystawiona na widok publiczny.
„Rozejdźcie się. Taki wyrok wydała sprawiedliwość króla.“
Zaledwie wysoki syndyk skończył czytanie, w sali rozległ się bolesny krzyk, który wstrząsnął obecnymi więcej nawet, niż straszliwa powaga wyroku śmierci; na krzyk ten zbladło na chwilę pogodne czoło skazanego Ordenera.


XI.
Nieszczęście ich zrównało.
Karol Nodier.

Stało się więc. Wszystko ma się spełnić, albo raczej już się spełniło. Ocalił ojca tej, którą kocha, ocalił ją samą, zachowując jej opiekę ojcowską. Szlachetny podstęp młodzieńca, w celu uratowania Schumackera, udał się zupełnie; reszta jest już dla niego niczem: ma tylko umrzeć.
Ci, co go uważali za występnego lub szaleńca, niech teraz sądzą tego szlachetnego Ordenera, jak on się sam w duszy sądzi; zamiarem jego, gdy wstępował w szeregi powstańcze, było, albo przeszkodzić Schumackerowi dopuszczenia się zbrodni stanu, albo przynajmniej karę, na jakąby zasłużył, przyjąć na swoje barki.
— Schumacker niewątpliwie jest występny — mówił do siebie — ale z uwagi na jego nieszczęście i niewolę, zbrodnię tę trzeba mu wybaczyć. On tylko żąda swego uwolnienia, stara się o nie nawet przez zbrodnię. Zresztą, cóż się stanie z moją Ethelą, jeśli jej ojca zabiorą? Jeśli jej ojciec zginie na rusztowaniu, nowa hańba spadnie na jej imię, cóż się wtedy stanie z nią, bez opieki, bez pomocy, samą jedną w więzieniu, albo błąkającą się pośród nieprzyjaciół?
Myśl ta skłoniła go do poświęcenia się, do ofiary, którą ponosił z radością. Największem bowiem szczęściem dla kochającej istoty jest poświęcić życie swoje nietylko dla ocalenia życia, ale dla jednego uśmiechu, jednej łzy przedmiotu swej miłości.
Został zatem ujęty w liczbie buntowników, powleczono go przed sędziów, którzy mieli skazać Schumackera; dopuścił się szlachetnego kłamstwa, został sam skazany, ma umrzeć okrutną śmiercią, ponieść hańbiącą karę, zostawić po sobie pamięć skalaną; ale cóż to wszystko obchodzi bohaterskiego młodzieńca, gdy tym sposobem ocalił ojca swej Etheli?
Teraz, okuty w kajdany, siedzi w wilgotnym lochu, dokąd światło i powietrze wdzierają się zaledwie przez posępne okienka; obok niego leży żywność na ostatnie chwile jego życia — czarny chleb i dzban wody. Jego ręce, nogi i szyję żelazne otaczają obręcze. Każda upływająca godzina więcej mu zabiera życia, aniżeli rok cały innym śmiertelnym. Lecz marzy rozkosznie.
— A może pamięć o mnie nie zginie wraz ze mną, przynajmniej w jednem z serc ludzkich? Może ona za krew moją jedną mi łzę poświęci? Może czasem wspomni z żalem o tym, który jej swe życie przyniósł w ofierze, a w jej dziewiczych marzeniach zjawi się niekiedy postać jej kochanka? Któż wie zresztą, co jest po śmierci? Kto wie, czy dusze, uwolnione z więzów materyi, nie mogą czuwać nad drogiemi sobie duszami, tajemniczo obcować ze swemi towarzyszkami uwięzionemi jeszcze i przynosić im w cichości jaką radość z nieba?
Gorzkie wszakże myśli łączyły się z temi rozkosznemi marzeniami. Nienawiść, okazana mu przez Schumackera właśnie w chwili poświęcenia, ciężyła mu na sercu. Bolesny okrzyk, który usłyszał razem z wyrokiem śmierci, wzruszył go głęboko; on sam tylko poznał ten głos i boleść w nim drgającą odczuł. A przytem, czy już nie zobaczy swojej Etheli? Czy ostatnie jego chwile upłyną w więzieniu, że nie zdoła raz jeszcze dotknąć się drogiej ręki, usłyszeć słodkiego głosu tej, dla której ma umrzeć?
Pogrążony był w ponurem rozmyślaniu, które dla umysłu jest tem, czem jest sen dla życia, kiedy nagle skrzypiący łoskot starych ryglów uderzył o jego uszy, gotowe już niejako słuchać melodyi z innego świata, dokąd jego dusza wkrótce miała ulecieć. Ciężkie drzwi jego więzienia otwarły się. Młody skazaniec wstał spokojny i prawie wesoły, sądził bowiem, że to kat przychodzi po niego, a życia swego wyrzekł się już, jak płaszcza, po którym deptał stopami. Omylił się: stanęła na progu więzienia postać biała i wysmukła, podobna do świetlanego zjawiska. Ordener nie wierzył swoim oczom, i zapytywał się w duszy, czyby już był w niebie? To była ona — to była Ethela.
Ona zaś padła na jego skute ramiona, ręce jego zrosiła łzami, które ocierały czarne sploty jej rozrzuconych włosów; całując kajdany skazanego, kaleczyła swe czyste usta. Nic nie mówiła, ale zdawało się, że serce wyrwie się z jej piersi z pierwszym wyrazem, jaki wypowie wśród łkania.
On uczuwał rozkosz niebiańską. Przyciskał Ethelę do swojej piersi, a wszystkie siły ziemi i piekła nie zdołałyby w tej chwili rozerwać rąk, któremi ją obejmował... Oczekiwanie blizkiej śmierci nadawało nastrój uroczysty jego uniesieniu, tulił ukochaną w swem objęciu, jak gdyby ją już posiadł na całą wieczność.
Nie pytał jej, w jaki sposób dostała się do niego. Była przy nim. mógłże więc myśleć o czem innem? Zresztą nie dziwił się temu. Nie zastanawiał się, w jaki sposób ta młoda dziewica, uwięziona, słaba, żyjąca w osamotnieniu, zdołała, pomimo potrójnych drzwi żelaznych i potrójnego szeregu żołnierzy, otworzyć więzienie swoje i jego; to mu się zdawało rzeczą naturalną. Czuł sam do czego miłość jest zdolną.
Po cóż do siebie mówić głosem, jeżeli można przemawiać duszą? Milczeli więc oboje. Są wzruszenia tak święte, że je tylko milcząc wypowiedzieć można.
Dzieweczka wreszcie podniosła głowę, opartą dotąd na silnie bijącem sercu kochanka.
— Ordenerze mój — rzekła — przychodzę cię ocalić...
Słowa te, tak pełne nadziei, z głęboką wypowiedziała goryczą.
Ordener potrząsł głową z uśmiechem.
— Ocalić mnie, Ethelo? Łudzisz się tylko: ucieczka niepodobna.
— Wiem to zbyt dobrze, niestety! Zamek ten pełen jest wojska, a każde drzwi, przez które się przechodzi tutaj, strzegą łucznicy. Później dodała z wysileniem:
— Przynoszę ci inny sposób ocalenia.
— Próżną jest twoja nadzieja. Nie łudź się daremnie, Ethelo: topór kata za kilka godzin rozproszy te rojenia...
— Ty nie umrzesz, Ordenerze! Odsuń ode mnie tę myśl straszliwą, albo raczej przedstaw ją w całej okropności, aby mi dodać siły do ocalenia cię i spełnienia mej ofiary.
W głosie młodej dziewicy było coś niedającego się opisać. Ordener spojrzał na nią zdziwiony.
— Twej ofiary! Co to ma znaczyć?
Ethel zakryła twarz rękami i łkając wyszeptała:
— O mój Boże!
Słabość ta trwała krótko; otrząsła się z niej niebawem, a oczy jej błyszczały i uśmiechały się usta. Piękną była, jak anioł, który z piekła wstępuje do nieba.
— Słuchaj mnie, Ordenerze. Nie wzniosą dla ciebie rusztowania. Chcąc żyć, masz mi tylko przyrzec, że zaślubisz Ulrykę Ahlefeld...
Ulrykę Ahlefeld! To imię na twoich ustach, Ethelo?
— Nie przerywaj mi — mówiła dalej ze spokojem męczenniczki, która ostatnią przechodzi torturę — przysyła mnie tutaj hrabina Ahlefeld. Przyrzekają ci wyjednać u króla ułaskawienie, jeżeli w zamian swą rękę ofiarujesz córce wielkiego kanclerza. Przychodzę żądać od ciebie przysięgi, że zaślubisz Ulrykę i że odtąd dla niej żyć będziesz. Poruczono mi to zlecenie w nadziei, że głos mój będzie miał pewien wpływ na ciebie.
— Żegnam cię, Ethelo — rzekł zimno skazany — wychodząc z więzienia powiedz, aby przysłano tu kata.
Ethel stała przed nim chwilę blada i drżąca; nagle ugięły się jej kolana i padła na ziemię, składając ręce.
— Co ja mu zrobiłam? — wyszeptała gasnącym głosem.
Ordener, milcząc, utkwił spojrzenie w kamienną posadzkę.
— Panie — mówiła, posuwając się na kolanach do niego — nie odpowiadasz mi! Czy już nie chcesz do mnie mówić?... Więc pozostaje mi tylko umrzeć.
W oku Ordenera zabłysła łza.
— Już mnie nie kochasz, Ethelo?!
— O mój Boże — zawołała biedna, kolana więźnia ściskając — ja go nie kocham! Mówisz, że cię nie kocham, Ordenerze? Czy to prawda, żeś ty to powiedział?
— Nie kochasz mnie już, kiedy mną pogardzasz.
W tej chwili żałował gorzkich słów swoich, tak straszliwie rozdzierającym był głos Etheli, gdy ramio na swoje zarzuciła na jego szyję, wołając przez łzy:
— Przebacz mi, mój Ordenerze, przebacz, jak ja ci przebaczam. Ja miałabym tobą pogardzać? Wielki Boże! czyliż ty nie jesteś mojem szczęściem, moją dumą, bożyszczem mojem? Powiedz mi, czy w mowie mojej było co innego, jak nie gorąca miłość i najwyższe dla ciebie uwielbienie? Twoje słowa tak mnie okropnie zraniły, a ja przecież przyszłam tu, aby cię ocalić, kochanku mój, sama się dla ciebie poświęcając...
— Ty zaś powiedz — rzekł Ordener, łzy Etheli ocierając pocałunkami — czy nie jest dla mnie uchybieniem propozycya, abym okupił życie opuszczeniem mej Etheli, podłem zapomnieniem swych przysiąg, ofiarą swej miłości, dla której dzisiaj wszystką krew wylewam?
Długi jęk poprzedził odpowiedź Etheli.
— Słuchaj mnie jeszcze, o mój Ordenerze i nie obwiniaj tak spiesznie. Może mam więcej siły, aniżeli to jest zwykle udziałem biednej kobiety. Z wierzchołka naszej wieży widać, jak na Placu Broni wznoszą dla ciebie rusztowanie. O Ordenerze, ty nie masz pojęcia tej okropnej boleści, jaką sprawia widok powolnego przygotowania śmierci dla tego, w którym się widzi wszystkie radości życia! Hrabina Ahlefeld, z którą byłam razem w sądzie, kiedy czytano wyrok śmierci dla ciebie, przyszła do mnie do wieży, dokąd powróciłam z ojcem. Spytała, czy pragnę cię ocalić i wskazała swój sposób ohydny... Ordenerze mój, trzeba było zniweczyć całą swoją przyszłość, wyrzec się ciebie, stracić cię na zawsze, oddać innej swego Ordenera, całe szczęście opuszczonej Etheli, albo też rzucić się w objęcia śmierci. Kazano mi wybierać nieszczęście, albo śmierć: nie wahałam się wcale...
Ordener ręce tego anioła ucałował z głęboką czcią.
— Ja również się nie waham, Ethelo — rzekł. — Nie przyszłabyś tutaj dla ocalenia mi życia z ofiarowaniem ręki Ulryki Ahlefeld, gdybyś wiedziała, dlaczego umieram.
— Cóż to za tajemnica?...
— Pozwól mi mieć przed tobą tajemnicę, ukochana moja. Chcę umrzeć tak, żebyś nie wiedziała, czy za moją śmierć powinnaś uczuwać dla mnie wdzięczność, czy nienawiść.
— Chcesz umrzeć? Chcesz więc umrzeć? Boże! a więc to prawda! W tej chwili wznoszą rusztowanie, a żadna moc ludzka nie może ocalić mego Ordenera, którego mi zabiją! Rzuć jedno spojrzenie na twoją niewolnicę, na twą towarzyszkę i przyrzeknij, ukochany mój Ordenerze, że mnie będziesz słuchał bez gniewu. Czy jesteś pewnym — odpowiedz twojej Etbeli, jakby samemu Bogu — że nie: mógłbyś prowadzić szczęśliwego życia obok tej kobiety, obok tej Ulryki Ahlefeld? Czy jesteś tego pewnym, Ordenerze? Ona musi być piękną, dobrą, cnotliwą. I może wiecej warta od tej, dla której umierasz. Nie odwracaj się ode mnie, Ordenerze. Ty jesteś tak szlachetny, tak młody i miałbyś wstąpić na rusztowanie? Zaczniesz z nią żyć w jakiem wspaniałem mieście, gdzie nawet nie pomyślisz o tej smutnej wieży; dni twoje będą płynęły spokojnie, bez żadnej o mnie wiadomości; zgadzam się i na to, Ordenerze, że mnie usuniesz ze swego serca, a nawet ze swej pamięci. Ale żyj, zostaw mnie samą, ja to umrzeć powinnam. A jak się dowiem, że jesteś w objęciach innej, nie będę już potrzebowała, abyś się mną zajmował, bo niedługo cierpieć przestanę.
Umilkła, bo łzy głos jej tłumiły. W spojrzeniu jej wszakże można było czytać bolesne pragnienie odniesienia zwycięztwa, które ją zabić miało.
— Nie mów mi już o tem, Ethelo — rzekł Ordener.
— Niechaj teraz z ust naszych nie wychodzą inne imiona, jak tylko twoje i moje.
— Więc ty — chcesz umrzeć?
— Muszę. Dla ciebie z radością wstąpię na szafot; dla innej do ołtarza szedłbym ze wstrętem. Nie mów już o tem, bo mnie zasmucasz i obrażasz.
— On ma umrzeć, mój Boże! — mówiła Ethel ze łkaniem — i to śmiercią haniebną!
Skazany odpowiedział jej z uśmiechem:
— Wierzaj mi, Ethelo, że w tej śmierci jest dla mnie mniej hańby, aniżeli w życiu, jakie mi proponujesz.
W tej chwili spojrzenie jego napotkało starca w duchownej szacie, który stał w cieniu pod drzwiami więzienia.
— Czego chcesz, ojcze? — zapytał opryskliwie.
— Przyszedłem tutaj z osobą, przysłaną przez hrabinę Ahlefeld i czekałem w milczeniu, dopóki mnie pan nie spostrzeżesz.
W samej rzeczy, Ordener widział tylko Ethelę, ona zaś, zobaczywszy Ordenera, zapomniała o swoim towarzyszu.
— Jestem kapłanem — mówił dalej starzec — i polecono mi...
— Rozumiem — przerw ał młodzieniec — jestem gotów...
Pastor zbliżył się do niego.
— Bóg też jest gotów przyjąć cię do swojej chwały, mój synu.
— Twarz wasza, ojcze — rzekł Ordener — nie jest mi obcą. Gdzieś cię widziałem.
Pastor skłonił się.
— I ja cię poznałem, mój synu. Spotkaliśmy się w wieży Vygla. W owym dniu przekonaliśmy się obaj, jak zamierzenia ludzkie są niepewne. Obiecałeś mi ułaskawienie dla moich dwunastu skazanych, ja zaś nie wierzyłem w twoje przyrzeczenie, nie domyślając się, że jesteś synem vicekróla; a ty panie, coś liczył na swoją władzę i znaczenie, i przyrzekł...
Ordener dokończył zdanie, którego Anastazy Munder nie śmiał wypowiedzieć:
— Dziś nie jestem w możności otrzymać ułaskawienia nawet dla samego siebie. Masz słuszność, ojcze. Za mało ceniłem przyszłość i zostałem ukarany, przekonawszy się, że jej władza silniejszą jest od mojej.
Pastor głowę zwiesił.
— Bóg jest potężny — rzekł, a po chwili dodał: — Bóg jest dobry.
Ordener zawołał naglę?
— Ojcze, chcę dotrzymać obietnicy, jaką uczyniłem ci w wieży Vygla. Gdy już żyć nie będę, udaj się do Berghen, do mego ojca, vicekrôla Norwegii i powiedz mu, że ostatnią łaską, o jaką błagał syn jego, jest ułaskawienie dla twoich dwunastu biedaków. Jestem tego pewny, że nie odmówi.
Łza stoczyła się po licach kapłana.
— Twoją duszę, mój synu, szlachetne muszą napełniać myśli, skoro możesz jednocześnie odrzucać ułaskawienie dla siebie, a błagać o nie dla innych. Słyszałem bowiem w sądzie twoją odmowę, a choć nie mogę pochwalić nadmiaru namiętności ludzkiej, głęboko nią zostałem wzruszony. Teraz pytam sam siebie: unde scelus? Jakim sposobem człowiek, którego możnaby nazwać sprawiedliwym, mógł się skalać zbrodnią, za którą go skazano?
— Nie wyznałem tego temu aniołowi, nie mogę więc i tobie się zwierzyć, mój ojcze. Upewniam cię tylko, że nie popełniłem zbrodni, o którą mnie oskarżono.
— Wytłumacz się, mój synu.
— Nie wymagaj tego, ojcze — odparł młodzieniec stanowczo. — Pozwól mi zanieść do grobu tę ta jem nicę.
— On nic nie winien — wyszeptał do siebie pastor.
Wyjąwszy potem z pod sukni czarny krzyż, postawił go na ołtarzu, wykutym z kamienia i ustawionym pod wilgotnym murem więzienia. Obok krzyża umieścił małą lampkę żelazną i otwartą biblię.
— Módl się, mój synu i rozmyślaj. Za kilka godzin powrócę. Córko — dodał, zwracając się do Etheli, która podczas ich rozmowy pogrążoną była w myślach — trzeba nam opuścić więźnia. Czas upływa...
Podniosła się promieniejąca i spokojna, a coś jakby niebiańskiego jaśniało w jej spojrzeniu.
— Nie mogę odejść, ojcze, dopóki nie połączysz błogosławieństwem ślubnem Ethelę Schumacker z Ordenerem Guldenlew.
Poczem przemówiła do Ordenera:
— Gdybyś był jeszcze możnym i wolnym, płakałabym wtedy i odłączyła swój los nieszczęsny od twego. Ale dziś, kiedy już nie lękasz się zetknięcia z mojem nieszczęściem; kiedy jesteś, jak ja, uwięziony, osłabiony, uciśnięty; kiedy masz umierać: dziś przychodzę do ciebie w nadziei, że zechcesz przynajmniej, Ordenerze, panie mój, pozwolić tej, która nie może być twoją towarzyszką życia, zostać towarzyszką twej śmierci. Bo ty mnie kochasz o tyle chyba, że wątpić nie możesz, iżbym śmierć twoją przeżyć mogła.
Skazany padł do jej nóg i całował kraj jej sukni. Następnie rzekł do pastora:
— Ty, ojcze, zastąpisz nam rodziców i świadków, a więzienie to będzie świątynią. Oto mój pierścień. Pobłogosław nas, ojcze i odczytaj święte słowa, mające połączyć Ethelę Schnmacker z Ordenerem Guldenlew związkiem małżeńskim.
Uklękli oboje przed kapłanem, który na nich patrzał ze zdziwieniem i litością.
— Co wy czynicie, moje dzieci? — zapytał.
— Ojcze — rzekła młoda dziewica — czas upływa, — Bóg i śmierć na nas czekają.
W życiu naszem napotykamy niekiedy tak silną wolę, że ulegamy jej, jakby pod wpływem nakazu nadprzyrodzonego. Kapłan podniósł oczy w górę i rzekł z westchnieniem:
— Niechaj mi Bóg wybaczy, jeśli moja powolność jest występną! Kochacie się, a niewiele zostaje wam czasu, żeby się kochać na ziemi, nie sądzę więc, abym uchybiał swoim świętym obowiązkom, uprawniając waszą miłość.
Odbyła się słodka ceremonia. Po ostatniem błogosławieństwie kapłana, młodzi podnieśli się z klęczek: byli już małżonkami.
Twarz skazanego jaśniała smętną radością; możnaby powiedzieć, że zaczął uczuwać gorycz śmierci od czasu, jak poznał szczęśliwość życia. Lica jego ukochanej jaśniały szczytną wielkością i prostotą; niewinna jeszcze dzieweczka miała już w sobie majestat małżonki.
— Czy nie prawda, Ordenerze mój — mówiła — że teraz jesteśmy szczęśliwi umierając, skoro życie nie mogło nas połączyć? Ty nie wiesz, co zamierzam: oto usiądę w oknie wieżycy, aby widzieć, jak będziesz wchodził na szafot, a w ten sposób dusze nasze razem ulecą w niebiosa. Gdybym umarła zanim ciebie dotknie topór kata, wtedy poczekam na ciebie. Bo już jesteśmy małżonkami i dziś wieczorem trumna będzie naszem łożem ślubnem.
Ordener przycisnął ją do zbolałej piersi i zdołał tylko wyszeptać słowa, będące treścią całej jego duszy:
— Jesteś moją, Ethelo...
— Dzieci — rzekł kapelan z rozrzewnieniem — pożegnajcie się. Już czas.
Z piersi Etheli wydarł się jęk bolesny, lecz spojrzawszy na ukochanego, odzyskała energię, rzuciła się przed nim na kolana, prosząc kornie:
— Żegnaj, Ordenerze ukochany, panie mój, daj mi swe błogosławieństwo.
Skazaniec spełnił to tkliwe żądanie, poczem odwrócił się, aby pożegnać kapłana. Starzec również ukląkł.
— Co czynisz, mój ojcze? — zapytał zdziwiony Ordener.
— I ja czekam na twe błogosławieństwo, mój synu — rzekł starzec.
Ordener przemówił uroczyście, głęboko wzruszony:
— Niechaj cię niebo błogosławi, ojcze, niechaj ześle na ciebie błogości, jakie modlitwy twoje sprowadzają na tych, nad którymi zbawczą roztaczasz opiekę.
W ponurej celi zaszemrały ostatnie pożegnania i ostatnie pocałunki; a po chwili zagrzytały ciężkie rygle — drzwi żelazne rozłączyły młodych małżonków, których wkrótce śmierć połączyć miała w wieczności.


XII.
— Kto mi Perezla wyda, trupem albo żywcem, temu dam dwa tysiące talarów!
Calderon.

— Baronie Voethaun, pułkowniku muszkieterów munckholmskich, który to z żołnierzy, walczących pod twemi rozkazami przy Czarnym Słupie, wziął w niewolę Hana z Islandyi? Wymień nazwisko jego trybunałowi, gdyż należy mu się za to tysiąc talarów królewskich nagrody.
Tak przemówił do pułkownika muszkieterów prezes trybunału.
Sąd wciąż jeszcze zasiadał; według bowiem ówczesnego zwyczaju w Norwegii, sędziowie, wydający wyrok bez apelacyi, nie mogli opuszczać miejsc swoich, dopóki ten wyrok nie zostanie wykonany. Przed nimi stał olbrzym z postronkiem na szyi, na którym wkrótce miał zawisnąć na szubienicy.
Pułkownik, siedzący dotychczas przy stole sekretarza tajnego, powstał, złożył ukłon sędziom i biskupowi, który zasiadł znów na wzniesieniu pod baldachinem, poczem rzekł:
— Panowie sędziowie! Żołnierz, który ujął Hana z Islandyi znajduje się w tej sali. Nazywa się on Toric Belfast i jest drugim muszkieterem mojego pułku.
— Niechże więc się zbliży po przyrzeczoną nagrodę — powtórzył prezes.
Na wezwanie wystąpił z tłumu młody żołnierz, muszkieter.
— Czy ty jesteś Toric Belfast? — zapytał prezydujący.
— Ja, wasza łasko.
— I to ty schwytałeś Hana z Islandyi?
— Ja, przy pomocy Belzebuba, wasza ekscelencyo.
Przyniesiono worek z pieniędzmi.
— Poznajesz w tym człowieku Hana z Islandyi? — wskazując na olbrzyma, znów zapytał prezes.
— Znałem wprawdzie lepiej buziaka ślicznej Kati, aniżeli Hana z Islandyi, ale jednak klnę się na chwałę Świętego Beiphegora, że jeśli Han rzeczywiście istnieje, to chyba w postaci tego ogromnego dyabła.
— Oto tysiąc talarów, przyrzeczonych przez wysokiego syndyka. Weź je Toricu Belfast — rzekł wówczas prezes.
Żołnierz przystąpił do stołu, gdy nagle z pośród tłumu odezwał się głos:
— Muszkieterze munckholmski, nie ty ująłeś Hana z Islandyi!
— Do wszystkich dyabłów! — zawołał żołnierz, odwracając się w stronę głosu — nie posiadam jeszcze w tej chwili nic, oprócz mojej fajki, przyrzekam jednak dziesięć tysięcy talarów temu, co to śmiał powiedzieć, jeśli dowiedzie prawdy słów swoich.
I założywszy ręce na piersiach, spoglądał po publiczności wyzywająco.
— No, niechże się pokaże ten, co się odważył zarzucić mi kłamstwo!
— To ja! — odezwał się człowiek małego wzrostu, przeciskając się przez tłum.
Ów nieznajomy odziany był w matę z sitowia i skórę morskiego cielęcia, to jest w zwykły strój Grenlandczyków, który tworzył dokoła postaci jego jakby stożkowy dach lepianki rybackiej. Brodę miał czarną, również czarne, gęste włosy, spadając na twarz, zasłaniały ją niemal zupełnie; domyśleć się jednak było można, że rysy jej nie mogły być miłe. Płaszcz otulał go tak szczelnie, że nie widać było rąk ani ramion.
— A! to ty? — rzekł żołnierz, parskając śmiechem.
— Więc któż to, według ciebie, mości panie, miał honor ująć dyabelskiego olbrzyma?
— Ja! — odparł mały człowiek chrapliwie.
Baronowi Voethaun dziwna ta istota przypominała zagadkowego człowieka, który go w Skongen zawiadomił o przybyciu powstańców; kanclerz Ahlefeld odgadywał w nim mieszkańca Zwalisk Arbara; sekretarz, tajny włościanina z Oelmoe, który mu tak dobrze wskazał kryjówkę Hana z Islandyi. Nie siedząc wszakże przy sobie, nie mogli zwierzyć się wzajem ze swych domysłów.
— Doprawdy? — podchwycił drwiąco muszkieter. — Gdyby nie odzież dwunożnej foki grenlandzkiej, to sądząc po twoim szatańsko błyszczącem spojrzeniu, wziąłbym cię za śmiesznego karła, który także szukał ze mną kłótni w Spladgeście, tem u ze dwa tygodnie. Było to tego dnia właśnie, kiedy przyniesiono tam trupa górnika Gilla Stadt...
— Gilla Stadt! — powtórzył mały człowiek, wstrząsnąwszy się dziwnie.
— A tak, Gilla Stadt — potwierdził żołnierz obojętnie — pogardzonego wielbiciela dziewczyny, która była kochanką jednego z moich kolegów i dla której ów głupiec Gill zginął.
— Wszak to wówczas — zapytał ponuro nieznajomy — leżał także w Spladgeście oficer z twojego pułku?
— Tak jest. Dzień ten całe życie pamiętać będę, zapomniałem bowiem w Spladgeście o capstrzyku, a za to, po powrocie do fortecy, o mało nie zostałem zdegradowany. Oficerem tym był kapitan Dispolsen...
Usłyszawszy to nazwisko, tajny sekretarz powstał.
— Dwaj ci ludzie — rzekł — nadużywają cierpliwości sądu. Upraszam przeto pana prezesa, aby przerwał ich gadaninę tak niewłaściwą i bezużyteczną.
— Klnę się na honor mojej Kati, że niczego więcej nie pragnę — rzekł Toric Belfast. — Niech tylko wasze łaskawości raczą mi przysądzić tysiąc talarów przyrzeczonych za głowę Hana, ja to bowiem go ująłem.
— Kłamiesz! — zaprzeczył mały człowiek.
Żołnierz sięgnął mimowolnie do boku, szukając szabli.
— Twoje szczęście, hultaju — mruknął — że jesteśmy w przybytku sprawiedliwości, wobec której każdy żołnierz, nawet muszkieter munckholmskiego pułku, musi być pokornym, jak stary kogut.
— Mnie się należy nagroda — upierał się mały człowiek — gdyż bez mojej pomocy, nie mielibyście tu taj tego, którego nazywacie Hanem z Islandyi.
Żołnierz unosząc się zapewniał, że to właśnie on schwytał Hana z Islandyi i to w chwili, kiedy ten, leżąc raniony na polu bitwy, zaczął otwierać oczy.
— Być może — odparł nieznajomy — żeś ty go ujął, ale ja go powaliłem; gdyby nie ja, nie dostałby się w twoje ręce; tysiąc talarów przeto do mnie należy.
— To fałsz! — zawołał żołnierz — nie ty go powaliłeś, ale jakiś duch, odziany w skóry dzikich zwierząt...
— Ja go powaliłem!
— Kłamstwo wierutne!
Prezydujący wezwał obie strony, aby umilkły; następnie, zapytawszy powtórnie pułkownika Voethaun: czy rzeczywiście Toric Belfast przyprowadził Hana z Islandyi jako jeńca i odebrawszy potwierdzającą odpowiedź, oświadczył, że nagroda należy do żołnierza.
Słysząc to, mały człowiek zgrzytnął zębami, muszkieter zaś chciwie wyciągnął rękę po worek.
— Jeszcze chwilę! — zawołał mały człowiek. — Panie prezesie, suma ta, według edyktu wysokiego syndyka, należy tylko do tego, kto zdoła ująć Hana z Islandyi.
— No i cóż stąd? — zapytali sędziowie.
— Ten człowiek nie jest Hanem z Islandyi — rzekł nieznajomy, wskazując na olbrzyma.
Szmer zadziwienia rozległ się w sali. Prezes i sekretarz tajny poruszyli się na swoich miejscach.
— Zaiste — powtórzył mały człowiek z mocą — pieniądze nie należą się muszkieterowi przeklętego munckholmskiego pułku, ponieważ ten człowiek nie jest Hanem z Islandyi!
— Halabardziści — zawołał prezes — wyprowadzić tego szaleńca; widocznie rozum ma zamącony.
— Pozwoli szanowny prezes zrobić sobie uwagę — odezwał się biskup — że odmawiając wysłuchania tego człowieka, kruszymy deskę ocalenia skazanego. Żądam przeto sprawdzenia zarzutu.
— Trybunał spełni żądanie księdza biskupa — zgodził się prezes, a zwróciwszy się do olbrzyma, zapytał: — Zeznałeś, że jesteś Hanem z Islandyi; czy wobec śmierci obstajesz przy tem zeznaniu?
— Tak — odparł skazany — jestem Hanem z Islandyi.
— Czy słyszysz, księże biskupie?
Mały człowiek krzyknął zapalczywie:
— Kłamiesz, góralu z Kole! Kłamiesz! Nie upieraj się przy nazwisku, które cię przygnębia; pamiętaj, że ci już nieszczęście przyniosło.
— Jestem Hanem z Klipstadur z Islandyi — powtórzył olbrzym z okiem utkwionem w sekretarza tajnego.
Mały człowiek zbliżył się znienacka do żołnierza, który ciekawie przysłuchiwał się nowej sprzeczce.
— Góralu z Kole — rzekł groźnie — mówią, że Han z Islandyi pije ludzką krewr. Pij ją węc, jeśli nim jesteś — oto ją masz!
Mówiąc to, uchylił płaszcza, wysunął dłoń uzbrojoną sztyletem, takowy zatopił w piersi muszkietera, kładąc go trupem na miejscu, drgające zaś i broczące krwią ciało rzucił pod nogi olbrzyma.
Okrzyk przerażenia rozległ się w sali, żołnierze, pilnujący olbrzyma, cofnęli się. Mały człowiek, szybki jak błyskawica, rzucił się na odsłoniętego przez nich górala i nowem pchnięciem sztyletu powalił go na ziemię obok żołnierza. Potem, zrzucając z siebie matę z sitowia, przyprawne włosy i czarną brodę, odsłonił swoją postać muskularną, odzianą w skóry dzikich zwierząt i pokazał twarz ohydną, która więcej jeszcze przeraziła obecnych, aniżeli sztylet krwią zbroczony, którego ostrzem, skalanem przez podwójne morderstwo, wstrząsał przed ich oczyma.
— I cóż sędziowie, gdzie jest Han z Islandyi? — zapytał szyderczo.
— Łucznicy, ująć tego potwora! — zawołał prezes strwożony.
Mały człowiek rzucił sztylet na ziemię.
— Już mi on niepotrzebny — rzekł — gdyż nie widzę tu więcej żołnierzy z munckholmskiego pułku.
Oddał się potem frez oporu w ręce halabardzistów i łuczników, którzy otoczyli go, jakby przeznaczoną do szturm u fortecę.
Ujętego potwora skrępowano i posadzono na ławie oskarżonych, dwie zaś jego ofiary, z których jedna, to jest góral, oddychał jeszcze, wyniesiono z sali.
Niepodobna opisać uczuć przestrachu, zadziwienia i oburzenia, które podczas tej przerażającej tragedyi, miotały tłumem, strażą i sędziami. Kiedy jednak rozbójnik, spokojny i obojętny, zasiadł na ławie okarżonych, ciekawość przytłumiła wszelkie inne uczucia, a chęć usłyszenia dalszego ciągu sprawy przywróciła spokój w sali.
Biskup powstał.
— Panowie sędziowie — przemówił.
— Biskupie drontheimski — przerwał mu rozbójnik — jestem Hanem z Islandyi; nie trudź się obroną.
Tajny sekretarz powstał z kolei i zaczął:
— Szlachetny prezesie...
— Sekretarzu tajny — przerwał znów potwór — jestem Hanem z Islandyi; nie trudź się oskarżeniem.
To rzekłszy, obryzgany krwią swych ofiar, obrzucił kolejno dzikiem i śmiałem spojrzeniem sędziów, łuczników i tłum; spojrzenie to budziło mimowolną trwogę, chociaż rzucał je człowiek bezbronny i skrępowany.
Rozbójnik, trzymając całą salę w głębokiem milczeniu, odezwał się:
— Słuchajcie, sędziowie. Nie spodziewajcie się ode mnie rozwlekłej mowy. Jestem szatanem z Klipstadur. Matką moją jest stara Islandya, wyspa wulkanów. Dawniej była ona tylko górą, ale ją spłaszczyła ręka olbrzyma, który, spadając z chmur, oparł się na jej szczycie. Nie potrzebuję wam mówić o sobie; wiecie chyba, że jestem potomkiem Ingolpha Tępiciela i że jego ducha noszę w swojem ciele. Więcej popełniłem morderstw i roznieciłem pożarów, aniżeli wy wszyscy razem wydaliście niesłusznych wyroków. Mamy wspólne tajemnice z kanclerzem Ahlefeld. Wypiłbym z rozkoszą wszystką krew z waszych żył. Natura moja to nienawiść dla ludzi; złe im wyrządzać — to moje posłannictwo. Pułkowniku muszkieterów munckholmskich, ja to zawiadomiłem cię o marszu górników przez wąwozy Czanego Słupa, wiedząc, że tam mnóstwo zabijesz ludzi; ja to również zmiażdżyłem batalion twojego pułku odłamami skał. Mściłem się za mego syna. Syn mój nie żyje — przychodzę przeto dobrowolnie szukać tutaj śmierci. Dusza Ingolpha cięży mi, bo ją dźwigam sam jeden i nie mogę jej przelać w mojego potomka. Znudziło mi się żyć, ponieważ nie mogę służyć za przykład i naukę dla mojego następcy. Dosyć piłem krwi ludzkiej, nie mam już pragnienia. Teraz sam się oddaję, abyście moją krew wypili.
Gdy przestał mówić, czas pewien trwało milczenie. Przerwał je biskup, zapytując Hana:
— Synu mój, w jakim celu popełniłeś tyle zbrodni?
Rozbójnik odparł ze śmiechem:
— Klnę ci się, biskupie, na szatana, że nie w celu zbogacenia się, jak to czynił twój kolega, biskup z Broglum[8]. Jest we mnie coś, co mnie do tego popycha.
— Bóg niezawsze przebywa w sercach swoich sług — rzekł z pokorą świętobliwy starzec. — Chcesz mnie znieważyć, a ja pragnąłbym cię bronić.
— Twoja dostojność daremnie się trudzi. Zapytaj zresztą innego z twych kolegów, biskupa ze Scalhot, w Islandyi. To zabawne, na Ingolpha, u dwóch biskupów raną się zajmowało, jeden przy kolebce, a drugi przy grobie. Ty, biskupie, jesteś stan szaleniec.
— Czy wierzysz w Boga, mój synu?
— Dlaczegoby nie? Chcę nawet, żeby Bóg islniał i żebym mógł Mu bluźnić.
— Upamiętaj się, nieszczęśliwy! Masz wkrótce umrzeć, a nie całujesz stóp Chrystusa!
Han ruszył ramionami.
— Jeślibym to uczynił, to chyba naśladując owego Rolla, który całował stopy króla, aby go obalić.
Biskup usiadł głęboko zasmucony.
— Na cóż czekacie sędziowie? — odezwał się Han. — Gdybym był na waszem miejscu a wy na mojem, to nie kazałbym wam tak długo czekać na wyrok śmierci.
Sędziowie wyszli i po krótkiej naradzie wrócił do sali, a prezydujący donośnym głosem odczytal wyrok, który, podług przyjętej formuły, skazywał Hana z Islandyi „na powieszenie za szyję aż do nastąpienia śmierci“.
— To mi się podoba! — rzekł rozbójnik.
— Kanclerzu Ahlefeld tyle wiem rozmaitych rzeczy o tobie że mógłbym ci to samo wyjednać. Żyj jednak, ponieważ ludziom złe wyrządzasz. Teraz jestem spokojny, że nie pójdę do Nysthiem[9].
Sekretarz tajny polecił straży, aby zaprowadziła skazanego do wieży Lwa Szlewiskiego, zanim przygotują dla niego inne więzienie w koszarach muszkieterów munckholmskiego pułku, gdzie miał oczekiwać wykonania wyroku.
— W koszarach muszkieterów munckholmskiego pułku! — mruknął do siebie potwór z dziką radością.


XIII.
Często niedocieczone przyczyny naruszają prawidłowy bieg rzeczy.
Baron Ekstein.

O wschodzie słońca, tego samego dnia, w którym zaszły opisane wyżej wypadki, właśnie w chwili, kiedy na Ordenera wydawano wyrok śmierci, nowy dozorca Spladgestu w Drontheim, dawny pomocnik a obecnie następca Benignusa Spiagudrego, jednem słowem Ogdypiglap, został niespodzianie zbudzony silnem do drzwi pukaniem. Podniósł się ze swego tapczana niechętnie, wziął lampkę blaszaną, której słabe światło raziło jego oczy zaspane i przeklinając wilgoć w sali umarłych, poszedł otworzyć tym, co go tak wcześnie ze snu wyrwali.
Byli to rybacy z nad jeziora Sparbo, którzy na noszach, pokrytych sitowiem, wodnemi porostami i szlamem, dźwigali trupa, znalezionego w wodach jeziora.
Złożyli oni zmarłego w żałobnym budynku, a Ogdypiglap dał im pokwitowanie, aby się mogli zgłosić po zapłatę do urzędu.
Pozostawszy sam w Spladgeście, dozorca zaczął rozbierać trupa, odznaczającego się wzrostem i niezmierną chudością. Najpierw zastanowiła go olbrzymia peruka.
— Zdaje mi się, że ta peruka przechodziła już przez moje ręce. Ach! prawda, toć to tego eleganta Francuza... Ale otóż i buty pocztyliona Cransmera, którego konie zabiły i... cóż to u dyabła może znaczyć? Oto czarny ubiór profesora Syngramtaksa, starego uczonego, co się utopił. Skądże ten umarły może mieć na sobie puściznę po wszystkich moich starych znajomych?
Przysunął lampę do twarzy umarłego, ale nie mógł rozpoznać rysów, zatartych zupełnie wskutek długiego pozostawania w wodzie. Zaczął więc szukać po kieszeniach i wydobył kilka pergaminów, przesiąkłych wodą i zawalanych błotem, a obtarłszy jeden z nich swoim fartuchem skórzanym, zdołał przeczytać następujące słowa, nie mające ze sobą związku i również nawpół zatarte: „Rudbeck Saksończyk, gramatyk; Arngrim, biskup z Holum. W Norwegii dwa są tylko hrabstwa, Larwig i Jarlsberg, jedna baronia... Kopalnie srebra znajdują się tylko w Konsberg; magnesu w Sundmoer, ametystu w Guldbranshal, chalcedonu, agatów i jaspisów na wyspach Faroer. W Noukahiva, w czasie głodu, mężczyźni zjadają swe żony i dzieci. Thorinodus Thorfoeus; Isleif, biskup Scalhotii, pierwszy historyk islandzki“.
— Nie śmiem wierzyć swym oczom! — zawołał Ogdypiglap upuszczając pergamin — ale to pismo mego dawnego pana, Benignusa-Spiagudrego!...
A na nowo rozpatrując trupa, poznał jego długie ręce, rzadkie włosy i wreszcie całą postać nieszczęśliwego.
— Nie napróżno — mówił do siebie kiwając głową — podejrzewano go o świętokradztwo i nekromacyę. Widać dyabeł go porwał i utopił w Sparbo. I któżby to pomyślał, że doktor Spiagudry, który tak długo pilnował umarłych w tej oberży śmierci, sam się do niej dostanie!
Tak filozofując, Lapończyk podniósł już trupa, aby go złożyć na granitowem łożu, gdy nagle spostrzegł, że coś ciężkiego przywiązane było rzemieniem do szyi topielca.
— To pewnie kamień — rzekł — z którym go dyabeł rzucił do jeziora.
Mylił się jednak, była to bowiem niewielka szkatułka żelazna, na której, po bliższem rozpatrzeniu i starannem obtarciu, ujrzał zamek z herbami.
— Musi być coś dyabelskiego w tem pudełku — mruknął do siebie — człowiek ten bowiem był świętokradcą i czarownikiem. Złóżmy tę szkatułkę u biskupa: ona może dyabła w sobie zawiera.
I odwiązawszy ją od trupa, którego złożył w sali, udał się z nią pospiesznie do biskupiego pałacu, odmawiając w drodze pacierze, dla zabezpieczenia się od napaści szatana.


XIV.
Czy to człowiek, czy też duch piekielny przemawia w ten sposób? Jakiż demon złośliwy tak tobą miota? Pokaż mi tego nieubłaganego wroga, który zamieszkuje twoje serce.
Maturin.

Han z Islandyi i Schumacker znaleźli się razem w wieżycy Lwa Szlezwiskiego. Uniewinniony były wielki kanclerz przechadzał się zwolna, z gorzkiemi w oczach łzami; skazany rozbójnik śmiał się w swych kajdanach, otoczony strażą.
Obaj więźniowie długo na siebie spoglądali w milczeniu; możnaby powiedzieć, że wzajemnie poznają w sobie wrogów wszystkich ludzi.
— Kto ty jesteś? — zapytał nareszcie były kanclerz rozbójnika.
— Powiem ci moję imię — odparł zapytany — aby cię zmusić do ucieczki. Jestem Han z Islandyi.
— Oto moja ręka — rzekł Schumacker, postępując ku niemu.
— Czy chcesz, żebym ją pożarł?
— Hanie z Islandyi — przemówił znów Schumacker — podobasz mi się, ponieważ nienawidzisz ludzi.
— Ty nie stanowisz wyjątku.
— Słuchaj. Nienawidzę ludzi, jak i ty, ponieważ robiłem im dobrze, a oni złem mi płacili.
— W tem się różnisz ode mnie. Ja ich nienawidzę dlatego, że mi czynili dobrze, a ja im złem płaciłem.
Pod spojrzeniem potwora, Schumacker zadrżał. Napróżno starał się swój wstręt przezwyciężyć, — jego dusza nie mogła sympatyzować z duszą rozbójnika.
— Tak jest — zawołał — nienawidzę ludzi, bo są fałszywi, niewdzięczni, okrutni. Winien im jestem wszystkie nieszczęścia mojego życia.
— A ja im całe moje szczęście zawdzięczam.
— Szczęście? Co nazywasz szczęściem!
— To, że czułem ich ciało drgające pod moim zębem; że ich krwią gorącą rozgrzewałem spragnione gardło; że żyjące istoty z rozkoszą rozbijałem o szczyty skał, słuchając, jak krzyk ofiary łączył się z chrzęstem łamanych członków. Takie to uciechy zawdzięczam ludziom.
Schumacker cofnął się ze strachem i oburzeniem od potwora, do którego przed chwilą zbliżył się prawie z dumą mniemając, że jest do niego podobnym. Teraz, przejęty wstydem, twarz zakrył rękami. Wstydził się teraz samego siebie. Jego serce szlachetne uczuło wstręt do nienawiści, którą tak długo żywił ku ludziom; jej odbicie ujrzał w sercu Hana z Islandyi, jak gdyby w straszliwem zwierciadle.
— I cóż, nieprzyjacielu ludzi — rzekł potwór ze śmiechem — czy się ośmielisz jeszcze chlubić tem, żeś do mnie podobny?
Starzec zadrżał.
— O Boże! — szepnął — wołałbym ich kochać, aniżeli tak ich nienawidzieć, jak ty...
W tej chwili straż przyszła po potwora, aby go zaprowadzić do pewniejszego więzienia. Schumacker, pogrążony w zadumie, pozostał sam w wieży; nie był już jednak wrogiem ludzi.


XV.

Wybiła fatalna godzina; już tylko połowę tarczy słonecznej widać było na horyzoncie. W fortecy munckholmskiej zdwojono straże; przed każdemi drzwiami przechadzały się placówki milczące i posępne. Do ponurych wieżyc fortecy, niezwykle ożywionych, dolatywał hałaśliwszy, niż zawsze, gwar miejski. Na dziedzińcach rozlegały się odgłosy bębnów kirem okrytych, a od czasu do czasu wstrząsnął powietrzem wystrzał armatni; ciężki dzwon wieżowy kołysał się zwolna wydając poważne i przeciągłe dźwięki, a ze wszystkich punktów portu łodzie, pełne ciekawych, dążyły do straszliwej skały.
Na Placu Broni wznosiło się, wśród czworoboku żołnierzy, rusztowanie czarno obite, około którego cisnął się wzrastający nieustannie tłum ciekawych. Na rusztowaniu przechadzał się człowiek w czerwonym stroju, wspierając się toporem o długiej rękojeści; niekiedy przystawał, aby poprawić pień, stojący na tem żałobnem wzniesieniu. W pobliżu przygotowany był stos, przy którym płonęły pochodnie, nasycone smołą. Między rusztowaniem a stosem stał słup z napisem: „Ordener Guldenlew — zdrajca“. Na szczycie wieży szlezwiskiej powiewała czarna chorągiew.
W owej właśnie chwili, przed zasiadającym wciąż sądem, stawiono raz jeszcze skazanego Ordenera. Biskupa tylko nie było, skończył już bowiem swój obowiązek obrońcy.
Syn vicekróla był czarno ubrany, na szyi miał łańcuch Danebroga. Twarz miał bladą, lecz pełną dumy i godności. Przyszedł sam, gdyż kazano mu udać się na miejsce kaźni zanim kapelan Anastazy Munder wrócił do jego więzienia.
Ordener przygotował się już ostatecznie do spełnienia ofiary; z pewnym jednak żalem myślał o życiu, i wolałby zapewne spędzić noc poślubną inaczej niż w grobie. W więzieniu modlił się a więcej marzył. Teraz stał u kresu wszelkiej modlitwy i marzenia. Czuł się silnym tą mocą, jaką daje Bóg i miłość bez granic.
Tłum, więcej od skazanego wzruszony, pożerał go oczami. Jego znaczenie i los okrutny wzbudzały zdumienie i litość. Nikt nie mógł wytłumaczyć sobie powodu jego zbrodni. W głębi serca ludzi istnieje dziwne uczucie, które ich pociąga zarówno do wesołych, jak i do krwawych widowisk. Z drapieżną pilnością starają się odszukać na zmienionych rysach mającego umierać myśl śmierci, jakby w tej uroczystej chwili w oczach skazanego okazywało się jakieś objawienie nieba albo piekła; patrzą na niego, jakby pragnąc zobaczyć, jaki cień rzuca śmierć, unosząc się po nad ludzką głową, jakby dla zbadania, co zostaje z człowieka, kiedy go już nadzieja opuściła. Wówczas wyobraźnią wstrząsa widok istoty, pełnej siły i zdrowia, która się porusza, oddycha, żyje, a za chwilę poruszać się, oddychać i żyć przestanie; widok istoty, otoczonej podobnemi do siebie istotami, którym nic nie zawiniła, a które żałują ją wszystkie, a żadna nie niesie jej pomocy; widok nieszczęśliwego, co umiera bez konania, przygnieciony siłą materyalną i niewidzialną potęgą. Wówczas, powtarzamy, wstrząsa wyobraźnią to życie, którem społeczeństwo obdarzyć nie może, a które wydziera z całą okazałością, z całą wystawą uprawnionego morderstwa. Dla nas, cośmy wszyscy na śmierć skazani z nieokreślonym terminem, nieszczęśliwy, który wie, że ów termin nadszedł już dla niego, przedstawia widok niezwykły i bolesny.
Wiemy, że Ordenera, przed zaprowadzeniem go na rusztowanie, miano powtórnie stawić przed sądem, dla pozbawienia go tytułów i honorów. Skoro więc uciszyły się szmery w zgromadzeniu, poruszonem przez jego przybycie, natychmiast prezes rozkazał przynieść księgę heraldyczną obojga królestw i statuty orderu Danebroga, a wezwawszy skazanego, aby ukląkł na jedno kolano i zaleciwszy obecnym, by zachowali milczenie, otworzył księgę kawalerów Danebroga i zaczął czytać głosem wyniosłym i surowym:
„My Chrystyan, z łaski i miłosierdzia Wszechmocnego, król Danii i Norwegii, Wandalów i Gotów, książę Szlezwigu, Holsztynu, Stormaryi i Dytmarsyi, hrabia Oldenburg i Delmenhrist, oznajmiamy, że przywróciwszy, na wniosek naszego wielkiego kanclerza, hrabiego Griffenfelda (tutaj czytającego zaledwie słyszeć było można), order królewski Danebroga, ustanowiony przez naszego dostojnego przodka, Świętego Waldemara i zważywszy, że order ten ustanowiony został na cześć chorągwi Danebroga, zesłanej z nieba dla naszego błogosławionego królestwa; że byłoby uchybieniem dla świętej instytucyi orderu, gdyby który z kawalerów mógł bezkarnie przeniewierzyć się względem honoru i świętych praw Kościoła i państwa: rozkazujemy na klęczkach przed Bogiem, każdego z kawalerów orderu, któryby duszę swą oddał szatanowi przez wiarołomstwo lub zdradę, po zgromieniu go publicznem przez sędziego, pozbawić na zawsze stopnia kawalera naszego królewskiego orderu Danebroga“.
Po odczytaniu tej formuły, prezes zamknął księgę.
— Ordenerze Guldenlew, baronie Thorvick, kawalerze Danebroga, jesteś winnym zdrady stanu; za tę zbrodnie głowa twoja spadnie na szafocie, ciało twe będzie spalone, a popioły rozrzucone na wiatr. Ordenerze Guldenlew, zdrajco, nie godzien jesteś należeć do liczby kawalerów Danebroga. Wzywam cię przeto, żebyś się upokorzył, ponieważ w imieniu króla, pozbawię cię publicznie tego zaszczytu.
Mówiąc to, prezes wyciągnął rękę po księgę orderu i przygotował się do wyrzeczenia nad Ordenerem fatalnej formuły, kiedy nagle otwarły się boczne drzwi sądowej sali i wszedł woźny, meldując jego ekscelencyę biskupa Drontheimhuusu.
On to był wistocie. W szedł spiesznie do sali, w towarzystwie drugiego duchownego, na którym się wspierał.
— Wstrzymajcie się, panie prezesie! — zawołał z mocą — wstrzymajcie się! Niebu niech będzie chwała, że jeszcze na czas przybywam!
Zgromadzeni poruszyli się, przewidując jakąś nową niespodziankę, prezes zaś odezwał się do biskupa z niecierpliwością:
— Wasza ekscelencya pozwoli sobie uczynić uwagę, że jego obecność jest tutaj bezużyteczną. Sąd właśnie ma odjąć honory skazanemu, który wkrótce poniesie zasłużoną karę.
— Strzeżcie się — rzekł biskup — dotknąć tego który jest czysty wobec Pana. Ten młodzian jest niewinny.
Okrzykiem zdumienia przyjęli to oświadczenie wszyscy obecni, prócz prezesa i sekretarza tajnego, którzy nie mogli się powstrzymać od okrzyku przestrachu.
— Tak jest, sędziowie, zadrżyjcie — mówił dalej biskup, zanim jeszcze prezes zdołał przyjść do siebie — bo mieliście przelać krew niewinnego.
Podczas, gdy prezes starał się uspokoić, Ordener powstał z klęczek zmieszany; obawiał się, czy nie odkryto jego szlachetnego podstępu i czy nie znaleziono dowodów przeciw Schumackerowi.
— Książe biskupie — rzekł prezes — powód tej zbrodni zdaje się nam wymykać, przechodząc z jednej głowy na drugą. Niech się wasza ekscelencya nie łudzi próżnym pozorem. Jeżeli Ordener Guldenlew jest niewinny, w takim razie któż jest winowajcą?
— Wasza łaska wkrótce się o tem dowie — odparł biskup, a ukazując sędziom szkatułkę, którą pachołek niósł za nim, dodał: — Szlachetni panowie, sądziliście pośród ciemności. W tej szkatułce jest cudowne światło; ono tę ciemność rozproszy.
Widok tajemniczej szkatułki żywo zaniepokoił prezesa, sekretarza tajnego i Ordenera. Biskup zaś mówił dalej:
— Chciejcie mnie posłuchać, szlachetni sędziowie. Dziś, w chwili, kiedy przybyliśmy do naszego pałacu biskupiego, aby odpocząć po trudach nocy i modlić się za skazanych, oddano nam tę szkatułkę. Przyniósł ją rano do naszego pałacu, jak nam powiedziano, dozorca Spaladgestu, który twierdził, że musiała w sobie zawierać jaką szatańską tajemnicę, ponieważ znaleziono ją przy trupie świętokradcy Benignusa Spiagudrego, wydobytym z jeziora Sparbo.
Ordener podwoił uwagę. Wszyscy obecni słuchali w milczeniu, a prezes i sekretarz pochylili głowy, jak by to oni byli skazani. Możnaby powiedzieć, że zapomnieli o swej przebiegłości i odwadze. Są chwile w życiu złych ludzi, w których niknie całe ich zuchwalstwo.
— Pobłogosławiwszy tę szkatułkę — mówił znowu biskup — rozbiliśmy zamek, na którym, jak to jeszcze teraz widzieć możecie, był nieistniejący już herb Griffenfeldów. I istotnie znaleźliśmy tam szatańską tajemnicę. Osądzicie to sami, szanowni panowie. Teraz natężcie uwagę, idzie tu bowiem o krew ludzką, a Pan waży każdą jej kropelkę.
Otworzył potem szkatułkę, wydobył pergamin i przeczytał wypisane na zewnętrznej jego stronie następujące poświadczenie:
„Ja, Blakstam Cumbylus, doktor, zaświadczam w chwili śmierci, że kapitanowi Dispolsen, pełnomocnikowi byłego hrabiego Griffenfelda, doręczyłem niniejszy dokument, całkowicie napisany ręką Turiafa Musdoemona, dworzanina kanclerza Ahlefelda, ażeby tenże kapitan zrobił z niego użytek, jaki mu się podoba. Przytem proszę Boga, aby mi przebaczył moje zbrodnie.
W Kopenhadze, 11 stycznia 1699 r.

Cumbylus“.

Sekretarz tajny trząsł się konwulsyjnie. Chciał mówić, ale biskup wręczył pergamin blademu i zmieszanemu prezesowi.
— Co ja widzę? — zawołał tenże, rozwijając pergamin. „Nota dla szlachetnego hrabiego Ahlefelda, co do sposobu pozbycia się Schumackera“. Przysięgam, księże biskupie...
Tu pergamin wypadł z rąk prezesa.
— Czytaj pan dalej — rzekł biskup. — Nie wątpię, że niegodny sługa użył pańskiego imienia do bezecnych celów tak samo, jak użył imienia Schumackera. Ale zważ pan tylko, jakie są skutki nieubłaganej pańskiej nienawiści dla upadłego poprzednika. Jeden z twoich dworzan działał podstępnie na jego zgubę, zapewnie w nadziei, że tem zjedna sobie względy waszej łaski.
Słowa biskupa świadczące, że nie podejrzewał on prezesa, uspokoiły tego ostatniego. Ordener również swobodniej odetchnął. Przewidywał teraz, że niewinność ojca Etheli wyjdzie na jaw razem z niewinnością jego. Dziwił go tylko szczególny zbieg okoliczności, a mianowicie, że gdy ścigał straszliwego rozbójnika, aby mu odebrać szkatułkę, jego przewodnik, Benignus Spiagudry, miał ją przy sobie. Szukał tego, co było tuż przy nim. Zastanawiał się również nad głęboką nauką, płynącą z wypadków, które zgubiwszy go przez tę fatalną szkatułkę, jej także użyły za narzędzie ocalenia.
Prezes, wysilając się na zimną krew, odczytał z dobrze udanem oburzeniem, szczerze podzielanem przez wszystkich słuchaczy, długą notę, w której sekretarz wyjaśniał szczegółowo szatański swój plan. Sekretarz kilkakrotnie chciał się bronić, ale szemranie ogólne zmusiło go do milczenia. Wreszcie prezes skończył czytanie i zawołał, wskazując na swego powiernika:
— Halbardziści, aresztować tego człowieka!
Zgnębiony nędznik opuścił zaszczytne miejsce i zasiadł na hańbiącej ławie oskarżonych.
— Panowie sędziowie — rzekł biskup — zadrżyjcie i ucieszcie się zarazem! Prawda, którą wam przedstawiłem, poświadczoną jeszcze będzie przez zeznanie obecnego tu kapelana więziennego, Anastazego Munder.
O. Anastazy Munder przybył do sądu wraz z biskupem. Złożył on teraz ukłon swemu pasterzowi oraz sędziom; na znak prezesa, przemówił w te słowa:
— To, co mam powiedzieć, jest świętą prawdą. Niechaj mnie niebo ukarze, jeśli wymówię choć jedno słowo fałszywe! Przedtem już, sądząc z tego com w więzieniu od syna vicekrôla słyszał, byłem przekonany, że jest on niewinny, chociaż został skazany wskutek swoich zeznań. Potem wezwano mnie do udzielenia pomocy duchownej nieszczęśliwemu góralowi, tak okrutnie zamordowanemu w waszych oczach, a którego wy, szanowni panowie, skazaliście jako Hana z Islandyi. Otóż umierający tak do mnie przemówił: — Nie jestem Hanem z Islandyi; za przybranie jego imienia srodze zostałem ukarany. Za odegranie tej roli zapłacił mi sekretarz tajny wielkiego kanclerstwa. Nazywa się on Musdoemon, który cały ten bunt urządził pod nazwiskiem Hacketa. Zdaje mi się, że on tylko jeden jest tu winny. — Powiedziawszy to, prosił o błogosławieństwo i zalecił mi, abym jego słowa jak najpspieszniej powtórzył przed sądem. Bóg jest światkiem tego, co mówię.
Umilkł i skłonił się powtórnie biskupowi i sędziom.
— Wasza łaska raczy mi przyznać — rzekł biskup — że jeden z moich klientów nie mylił się, znajdując dziwne podobieństwo między owym Hacketen a pańskim sekretarzem tajnym.
— Turiafie Musdoemon — zapytał prezes nowego obwinionego — co masz do przytoczenia na swoją obronę?
Musdoemon rzucił na prezesa spojrzenie pełne znaczenia. Przejęło ono kanclerza dreszczem obawy, a obwinionemu wróciła całą pewność siebie.
— Nic, panie.
Wówczas prezes odezwał się głosem słabym i drżącym:
— Wyznajesz więc, że jesteś winnym zbrodni, jaką ci zarzucają? Wyznajesz, że byłeś sprawcą spisku przeciw państwu, a jednocześnie przeciw Schumackerowi?
— Tak, panie — odparł Musdoemon.
— Panie prezesie — rzekł biskup wstając — aby uniknąć wszelkiej wątpliwości w tej sprawie, niechaj wasza łaska spyta obwinionego, czy niemiał wspólników.
— Wspólników! — powtórzył Musdoemon.
Przez chwilę zdawał się zastanawiać. Twarz prezesa pokryła się trupią bladością.
— Nie, książę biskupie — rzekł nakoniec Musdoemon.
Spojrzenia prezesa i obwinionego spotkały się. — nastąpiło znać pomiędzy nimi tajemnicze porozumienie, gdyż Musdoemcn dodał, jakby z rezygnacyą:
— Tak jest, wcale nie miałem wspólników. Cały ten spisek ułożyłem przez przywiązanie dla mego pana i zupełnie bez jego wiedzy, aby zgubić jego nieprzyjaciela Schumackera.
— Wasza łaska — odezwał się biskup — raczy teraz przyznać, że baron Ordener Guldenlew zupełnie jest niewinny, skoro Musdoemon nie miał wspólników.
— Gdyby był niewinnym, księże biskupie, czyżby się przyznał do zbrodni?
— A dlaczegóż to, panie prezesie, góral, narażając swoją głowę, obstawał przy tem, że jest Hanem z Islandyi? Jeden tylko Bóg wie, co się dzieje w głębi serc ludzkich.
— Panowie sędziowie — przemówił Ordener — teraz mogę wam to powiedzieć, skoro prawdziwy zbrodzień został wykryty. Tak jest, obwiniłem się fałszywie dla ocalenia byłego kanclerza Schumackera, którego śmierć zostawiłaby jego córkę bez opieki.
Prezes przygryzł wargi.
— Żądamy od trybunału — rzekł biskup — uznania niewinności naszego klienta Ordenera.
Prezes dał znak przyzwalający, a na wniosek wysokiego syndyka, przejrzano starannie szkatułkę, w której znajdowały się jeszcze dyplomy i tytuły Schumackera, wraz z kilku jego listami do kapitana Dispolsena, listami pełnemi goryczy, ale niemającemi w sobie nic występnego, które mogły przejąć obawą tylko kanclerza Ahlefelda.
Sąd wyszedł potem do sąsiedniej sali, a po krótkiej naradzie, prezes odczytał zaledwie dosłyszanym głosem wyrok, skazujący na śmierć Turiafa Musdoemona i uniewinniający Ordenera Guldenlewa, z przywróceniem mu jego honorów, tytułów i przywilejów.
Gdy się to działo w sądzie, na placu kaźni tłum oczekiwał z niecierpliwością skazanego syna vicekróla, a kat niedbale przechadzał się po rusztowaniu.


XVI.
Co za straszliwa myśl taką go napełniła radością?
Fragment.

Szczątki pułku muszkieterów munckhomlskich wróciły do swych koszar, budynku stojącego pośrodku wielkiego dziedzińca w murach fortecy. Gdy noc zapadła, pozamykano, według zwyczaju, drzwi budynku, do którego weszli wszyscy żołnierze, oprócz placówek, rozrzuconych po wieżach i pluton straży, stojącego przed więzieniem wojskowem, które dotykało koszar. W więzieniu tem, najbezpieczniejszem i najlepiej strzeżonem ze wszystkich więzień w Munckholm, byli zamknięci Han z Islandyi i Musdoemon, którzy nazajutrz rano mieli skończyć na szubienicy.
Han z Islandyi był sam w swojej celi. Leżał na ziemi okuty, z głowią wspartą na kamieniu. Słabe światło dochodziło tu przez zakratowane okienko w grubych drzwiach dębowych, które oddzielały cele skazanego od izby dozorców, gdzie rozlegały się śmiechy, gwar, szczęk wypróżnianych butelek i łoskot kości, rzucanych na bęben. Potwór leżał w milczeniu. Nagle zaczął wołać, a po chwili w zakratowanem okienku ukazała się twarz dozorcy, który zapytał:
— Czego chcesz?
— Kolego — rzekł Han podnosząc się — zimno mi; moje kamienne łoże twarde jest i wilgotne. Daj mi snopek słomy, abym się mógł przespać i trochę ognia, przy którym się ogrzeję.
— Słusznem jest — odparł strażnik — nie odmawiać pewnych wygód nieborakowi, który ma być jutro powieszony, choćby to nawet był szatan islandzki. Przyniosę ci więc to, czego żądasz... A czy masz pieniądze?
— Nie mam — mruknął rozbójnik.
— Choćby z kilka talarów królewskich?
— Mówię ci, że nie mam.
— Ani kilku nędznych askalinów?
— Wierzaj, że nawet tyle, żeby za to można kupić skórę szczura lub duszę człowieka.
— Kiedy tak, to wcale co innego — rzekł strażnik kiwając głową. — Nie masz powodu uskarżać się. Twoja cela nie jest tak zimną, jak ta, w której jutro spać będziesz, a jednak przysięgam ci, że nie będziesz narzekał na twarde posłanie.
Po tych słowach wyszedł, unosząc z sobą przekleństwo potwora, który zaczął gwałtownie wstrząsać swemi łańcuchami; ich ogniwa wydawały coraz słabszy odgłos, jakby je zwolna kruszyły gwałtowne szarpania.
Po chwili człowiek wysokiego wzrostu, w czerwonym stroju, z ślepą latarką w ręku, wszedł do więzienia w towarzystwie strażnika. Więzień zaprzestał mocować się z okowami.
— Hanie z Islandyi — rzekł nowoprzybyły — jestem Nychol Orugix, kat Dronthejmhuusu. Jutro o świcie będę miał honor, na placu w Drontheim, powiesić twoją ekscelencyę na ślicznej, nowej szubienicy.
— Czy zupełnie jesteś tego pewny, że mnie powiesisz? — spytał rozbójnik.
— Chciałbym — rzekł kat ze śmiechem żebyś był tak pewny, że wejdziesz do nieba po drabinie Jakuba, jak tego, że jutro pójdziesz na szubienicę po drabinie Nychola Orugixa.
— Doprawdy? — zapytał powtórnie potwór ze złośliwem spojrzeniem.
— Powtarzam ci, panie rozbójniku, że jestem katem prowincyi.
— Gdybym nie był sobą, chciałbym być tobą — rzekł rozbójnik.
— Masz słuszność mój przyjacielu, — zawołał kat, z dumą i zadowoleniem zacierając ręce — bo piękny jest mój zawód. O! moja ręka wie, ile waży głowa człowieka.
— A czy piłeś kiedy krew ludzką? — zapytał rozbójnik.
— Nie, ale bardzo często brałem ludzi na tortury.
— Czy pożerałeś wnętrzności dziecięcia, które żyło jeszcze?
— Nie, ale kruszyłem kości między tarcicami torturowego kozła, rozrywałem członki szprychami koła, tępiłem stalowe piłki na czaszkach, z których zdzierałem czupryny, rwałem rozpalonemi szczypcami drgające ciało, paliłem krew w otwartych żyłach, wlewając do nich strumienie roztopionego ołowiu albo kipiącego oleju.
— Tak — mruknął rozbójnik w zadumie — miałeś i ty swoje przyjemności.
— Wogóle jednak — mówił dalej kat — chociaż jesteś Hanem z Islandyi, jednak zdaje mi się, że z pod moich rąk więcej wyleciało dusz, aniżeli z pod twoich, nie licząc i tej, którą jutro wyzioniesz.
— Jeśli ją mam tylko. Więc ty sądzisz, kacie Drontheimhuusu, że zdołasz bezkarnie wypędzić z ciała Hana z Islandyi ducha Ingholpha Tępiciela? że on nie porwie twej duszy?
Kat głośnym wybuchnął śmiechem.
— Utrzymujesz, że dusza Ingholpha porwie moją duszę? — zapytał drwiąco. — No, no, zobaczymy to jutro.
— Zobaczymy — powtórzył rozbójnik.
— Ale ja tutaj nie przyszedłem rozprawiać o twoim duchu, tylko o twojem ciele. Słuchaj mnie. Po twojej śmierci trup twój do mnie należy; prawo jednak zostawia ci możność sprzedania mi go. Powiedz zatem, co chcesz za niego?
— Co chcę za mego trupa?
— Tak jest. Tylko mów rzetelnie.
— A ty, towarzyszu — zapytał Han strażnika — powiedz, co chcesz za snopek słomy i trochę ognia?
Strażnik namyślał się przez chwilę.
— Dwa dukaty złotem — odparł nareszcie.
— A więc za mego trupa — rzekł rozbójnik do Orugixa — dasz mi również dwa dukaty złotem.
— Dwa dukaty złotem! — zawołał kat. — To okropnie drogo. Dwa dukaty za nędznego trupa? Tyle ci dać nie mogę.
— To go mieć nie będziesz — rzekł potwór spokojnie.
— Ha. w takim razie zostaniesz rzucony do kanału, zamiast ozdabiać Królewskie Muzeum w Kopenhadze lub Gabinet Osobliwości w Berghen.
— Co mnie to obchodzi?
— Jeżeli zrobimy z sobą interes, wówczas przez długie wieki tłumy będą oglądały twój skielet, mówiąc: — Oto szczątki sławnego Hana z Islandyi! — Kości twe zostaną starannie wygładzone, połączą je miedzianemi kołeczkami i umieszczą pod wielkim kloszem szklanym, z którego kurz codzień ścierać będą. A zamiast tych honorów, pomyśl, co cię czeka, jeśli mi nie sprzedasz swego trupa... Oto rzucą cię, żebyś gnił w jakiej kostnicy, gdzie będziesz służył na pastwę dla robaków i żer dla sępów.
— Będę więc podobnym do żyjących, których bezustannie oskubują mali, a pożerają wielcy.
— Dwa dukaty złotem! — powtórzył kat przez zęby — co za nadzwyczajne wymaganie! Jeżeli co nie opuścisz, kochany Hanie z Islandyi, to się nie zgodzimy.
— Jest to pierwsza i zapewne ostatnia sprzedaż jaką dokonywam w mojem życiu, chcę zatem, żeby była dla mnie korzystną.
— Pomyśl, że możesz żałować swojego oporu. Jutro będziesz w mojej mocy.
— Tak sądzisz?
Słowa te powiedziane były dziwnym tonem, na który kat nie zwrócił uwagi.
— Tak jest — rzekł — a mam pewien sposób ściągania węzła... Gdybyś był rozsądniejszy, to wygodniej bym cię powiesił.
— Mało mnie to obchodzi, co będziesz robił jutro z moim karkiem! — odparł potwór szyderczo.
— Nie mógłbyś poprzestać na dwóch talarach królewskich? Bo i co z niemi zrobisz?
— Targuj się z swoim kolegą — rzekł rozbójnik, wskazując na strażnika — on to bowiem żąda dwa dukaty za trochę słomy i ognia.
— Na piłę Świętego Józefa! — zawołał kat z gniewem — to prawdziwie oburzające, żeby sprzedawać ogień i nędzną słomę na wagę złota. Dwa dukaty!
— Bądź zadowolony, że nie żądam czterech — odparł kwaśno strażnik. — Wy to, mistrzu Nychol, jesteście zbyt skąpi, skoro nie chcecie dać biednemu więźniowi dwóch dukatów złotem za jego trupa, którego później doktorowi lub uczonemu za jakie dwadzieścia dukatów sprzedacie.
— Nigdy za trupa nie zapłaciłem więcej nad dwadzieścia askalinów — zapewniał kat.
— Za trupa nędznego Żyda albo złodzieja, to być może; ale wszystkim wiadomo, że za ciało Hana z Islandyi dostaniesz, co zechcesz.
Han pokiwał głową.
— Po co się tu wtrącasz? — zawołał opryskliwie Orugix. — Czy ja się mieszam do twego ździerstwa: do odzieży, do kleynotów, które kradniesz więźniom, do wody, którą rozcieńczasz ich chudy rosół, do różnych przykrości, jakie im sprawiasz, żeby od nich wyłudzić pieniądze? Ani myślę dać dwóch dukatów złotem.
— Bez dwóch dukatów, nie będzie ognia i słomy — upierał się strażnik.
— Bez dwóch dukatów, nie będzie trupa — powtórzył rozbójnik niewzruszony.
Kat tupnął gniewnie nogą o ziemię.
— Twoje szczęście, że się spieszę — rzekł.
Wydobył potem ze skórzanego worka pieniądze i wręczając je Hanowi, dodał zgryźliwie:
— Masz, przeklęty dyable islandzki, twoje dwa dukaty. Szatan nie dałby z pewnością tyle za twą duszę, ile ja daję za ciało.
Rozbójnik wziął dwie sztuki złota, a natychmiast strażnik wyciągnął po nie rękę.
— Daj mi wpierw to, co od ciebie żądałem.
Strażnik wyszedł i wrócił po chwili, niosąc snopek świeżej słomy i fajerkę pełną rozżarzonych węgli, którą położył blizko więźnia.
— Otóż to — rzekł Han, oddając mu dwa dukaty — teraz przynajmniej ugrzeję się tej nocy. Jeszcze jedno słowo — dodał dzikim głosem — wszak więzienie dotyka koszar muszkieterów munckholmskich?
— Tak jest — potwierdził strażnik.
— A wiatr z której wieje strony?
— Zdaje mi się, że od wschodu.
— To dobrze.
— Co ci na tem zależy? — zapytał ciekawie strażnik.
— E, nic tak dalece — odpowiedział Han.
— Bądź zdrów do jutra — rzekł kat — do jutra rano.
— Tak jest, do jutra — powtórzył rozbójnik dziwnym głosem.
Łoskot zamykających się drzwi nie pozwolił katowi i dozorcy słyszeć szyderczego śmiechu, który towarzyszył tym słowom.


XVII.
Czy myślałeś, że inną skończysz śmiercią?
A. Soumet.

Rzućmy teraz okiem na tę część wojskowego więzienia, w której pozostawał Turiaf Musdoemon.
Czytelnik zdziwił się zapewne, że człowiek tak przebiegły i podły, przyznał się dobrowolnie do zbrodni przed sądem, który go za to na śmierć skazał; że całą winę wziął na siebie, nie zdradzając swego dostojnego pryncypała, kanclerza Ahlefelda. Nie było to jednak nawrócenie, lecz nowy manewr szatańskiej przebiegłości. Wykrycie całej jego piekielnej intrygi zmieszało go na chwilę i przestraszyło, kiedy jednak minęło pierwsze wrażenie, ze zwykłym sobie zdrowym rozsądkiem spostrzegł, że nie mogąc już zgubić swoich ofiar, trzeba było pomyśleć o własnem ocaleniu. Dwie mu się przedstawiały drogi: albo rzucić całą winę na hrabiego Ahlefelda, który go tak niegodnie teraz opuszczał; albo wziąć na siebie zbrodnię, w której hrabia miał udział. Człowiek zwykły wybrałby pierwszą, ale Musdoemon wybrał drugą. Kanclerz był kanclerzem; nic zresztą nie kompromitowało go bezpośrednio w papierach, które mogły służyć za dowód tylko przeciw jego sekretarzowi tajnemu; przy tom porozumiał się on wzrokiem z Musdoemonem i to było dostateczne dla Musdoemona. Intrygant zdecydował się wziąć na siebie wszystko w nadziei, że hrabia Ahlefeld ułatwi mu ucieczkę nie tak przez wdzięczność za dawną służbę, jak z potrzeby przyszłych jego usług.
Przechadzał się więc w swojem więzieniu, słabo oświetlonem małą lampą, będąc pewnym, że uwolniony zostanie w nocy. Przyglądał się murom więzienia, wzniesionym jeszcze przez pogańskich królów; dziwiła go tylko drewniana podłoga, po której jego kroki rozlegały się tak donośnie, jakby pod nią był jaki loch podziemny. Uderzył go także, przybity do arkady sklepienia, wielki pierścień żelazny, u którego wisiał kawałek postronka. Czas upływał, a on przysłuchiwał się niecierpliwie, jak zegar wieżowy wybijał zwolna i posępnie godziny.
Nakoniec usłyszał odgłos zbliżających się kroków; serce jego zabiło nadzieją. Skrzypnęły olbrzymie zamki, odsunęły się rygle, a kiedy drzwi się otwarły, twarz więźnia zajaśniała radością.
Na progu stał człowiek w czerwonym stroju,, którego widzieliśmy w więzieniu Hana. W ręku trzymał zwój sznurów konopnych, towarzyszyło mu zaś czterech ludzi czarno ubranych, uzbrojonych w miecze i halabardy.
Musdoemon miał jeszcze na sobie urzędową suknię i perukę. Strój ten zdawał się dziwić czerwonego człowieka. Skłonił się więc z uszanowaniem.
— Panie — zapytał więźnia z pewnem wahaniem — czy to z waszą łaskawością będziemy mieli do czynienia?
— Nieinaczej — odparł Musdoemon z pośpiechem, pewny, że chodziło o ucieczkę i nie zwracając uwagi na czerwony strój pytającego.
— Nazywasz się pan — rzekł ów człowiek, patrząc w rozwinięty pergamin — Turiaf Musdoemon?
— Tak, tak. Wy zaś, moi przyjaciele, przychodzicie od wielkiego kanclerza?
— Tak jest, wasza łaskawości.
— Jak tylko wykonacie wasze polecenie, nie zapomnijcie wyrazić jego łasce całej mej wdzięczności.
— Pańskiej wdzięczności?
— Oczywiście. Sam bowiem, moi przyjaciele, nie będę mógł tego tak rychle uczynić.
— Zapewne! — potwierdził jegomość w czerwienie z ironicznym uśmiechem.
— A pojmujecie, że za oddanie podobnej przysługi nie mogę się okazać niewdzięcznym.
— Na krzyż sprawiedliwego łotra, słuchając pana, możnaby pomyśleć, że kanclerz rzeczywiście oddaje waszej łaskawości jakąś ważną usługę.
— To prawda, że mi tylko oddaje sprawiedliwość.
— Sprawiedliwość? Pierwszy raz słyszę podobne zeznanie przez czas dwudziestoletniego spełniania moich obowiązków. Ale czas upływa na gadaninie. Jesteś pan gotów?
— Jestem, jestem! — odparł wesoło Musdoemon, postępując ku drzwiom.
— Proszę o chwilkę cierpliwości — rzekł czerwony człowiek, kładąc na ziemi zwój sznurów.
— Po co te sznury? — spytał Musdoemon.
— Wasza łaskawość słusznie zapytuje. Przyniosłem ich więcej niż potrzeba, gdyż sądziłem, że będę miał daleko większą liczbę skazanych.
Mówiąc to, czerwony człowiek rozwijał sznury.
— No dalej, spieszmy się! — naglił Musdoemon.
— Waszej łaskawości jakoś bardzo się spieszy... A czy nie macie, panie, już nic do powiedzenia?
— Nic, oprócz tego, co ci już mówiłem, to jest żebyś podziękował jego łasce. Na Boga, spieszmy się; chciałbym stąd wyjść jak najprędzej. Czy długą mamy drogę przed sobą?
— Drogę? — powtórzył człowiek w czerwonym stroju, podnosząc się i mierząc rozwinięte sznury. — Podróż wcale nie utrudzi waszej łaskawości; wszystko skończymy, nie wychodząc stąd wcale.
Musdoemon zadrżał.
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— A wy, panie, co myślicie?
— Boże! — zawołał Musdoemon blednąc — kto ty jesteś?
— Ja jestem kat.
Musdoemon zatrząsł się, jak zeschły liść, poruszany wiatrem.
— To wy nie przychodzicie tutaj ułatwić mi ucieczkę? — wyszeptał gasnącym głosem.
Kat parsknął śmiechem.
— Ot! — rzekł — ułatwimy panu ucieczkę w krainę duchów, a tam z pewnością pana nie schwycą.
Musdoemon padł twarzą na ziemię.
— Łaski! łaski! — zawołał — zlitujcie się nade mną...
— Na uczciwość — mruknął zimno kat — po raz pierwszy zwracają się do mnie z podobnem żądaniem. Czy łaska ode mnie zależy?
Musdoemon, przed chwilą jeszcze tak wesoły, wlókł się teraz na kolanach, tarzając w pyle swoją suknię, czołem bijąc o podłogę i ściskając nogi kata z głuchym krzykiem i tłumionem łkaniem.
— Dosyć tego! — rzekł kat. — Jeszczem nigdy nie widział, żeby czarna urzędowa szata tak się upokarzała przed moim czerwonym kaftanem. Kolego, proś lepiej Boga i świętych — dodał — odpychając skazańca nogą — oni cię prędzej niż ja wysłuchają.
Musdoemon został na klęczkach, gorzko płacząc, z twarzą w dłoniach ukrytą. Tymczasem kat, spiąwszy się na palce, przeciągnął sznur przez ogniwo, wiszące u sklepienia, potem spuścił go aż do podłogi i przy dolnym końcu uwiązał pętlicę.
— Ja już skończyłem — rzekł do skazanego — a ty, czy już skończyłeś z życiem?
— Nie — jęknął Musdoemon powstając — to być nie może! Dopuszczacie się jakiejś straszliwej pomyłki. Kanclerz Ahlefeld nie może być tak niegodziwy... Jestem mu zresztą zbyt potrzebny... On was nie do mnie przysłał. Dozwólcie mi uciec, a inaczej — strzeżcie się gniewu kanclerza...
— Czy nie przyznałeś — zapytał kat — że jesteś Turiafem Musdoemon?
Więzień milczał przez chwilę.
— Nie — rzekł nagle — ja się nie nazywam Musdoemon, ja jestem Turiaf Orugix.
— Orugix?! — zawołał kat — Orugix?!
A zerwawszy perukę, która zakrywała część twarzy skazanego, krzyknął zdumiony:
— Mój brat?
— Twój brat? — podchwycił skazany z zadziwieniem i zarazem z radością. — Byłżebyś?...
— Jestem Nychol Orugix, kat Drontheimhuusu, na twoje usługi, bracie Turafie.
Skazany rzucił się na szyję oprawcy, nazywając go „swoim bratem,“ — „swoim ukochanym bratem.“
To poznanie się braterskie nie było wcale tej natury, żeby mogło wzruszyć serce postronnego świadka. Turiaf ściskał Nychola z uśmiechem wymuszonym strachem, — ten zaś na jego uściski odpowiadał spojrzeniem posępnem i zakłopotanem. Patrząc na nich, możnaby powiedzieć, że to tygrys przymilający się słoniowi w chwili, kiedy potworna noga olbrzyma ma go przygnieść swym ciężarem.
— Co za szczęście, bracie Nychol! Jakże jestem rad, że cię widzę.
— Ja się z tego wcale nie cieszę.
Skazany udał, że tego nie słyszy i mówił dalej gorączkowo, drżącym głosem:
— Masz pewnie żonę i dzieci? Zaprowadzisz mnie do szanownej bratowej, żebym uściskał kochanych synowców...
— To tak, jakby się dyabeł chciał przeżegnać — wyszeptał kat.
— Będę dla nich drugim ojcem... Słuchaj mnie bracie, mogę bardzo wiele, mam wpływy...
— Wiem, że je miałeś! odpowiedział brat dziko. — Teraz myśl tylko o wpływie, jaki możesz mieć u świętych.
Skazany stracił nadzieję.
— O Boże! — zawołał rozpacznie — co to ma znaczyć, drogi Nycholu? Jestem ocalony, skoro cię znajduję. Pomyśl przecie, że nas jedno nosiło łono, jedne karmiły piersi, a w dziecięctwie wspólne łączyły zabawy! Nie zapominaj, Nycholu, że jesteś moim bratem!
— Ty dotąd wcale o tem nie pamiętałeś — odparł nieubłagany Nychol.
— Nie mogę przecie umrzeć z ręki brata...
— Twoja to wina, Turiafie. Ty to zniweczyłeś moją karyerę nie pozwalając, żebym został wykonawcą królewskim w Kopenhadze i rzucając mnie, jako kata prowincyi, w tę nędzną okolicę. Gdybyś nie postępował względem mnie, jak niegodny brat, nie narzekałbyś na to, co cię dzisiaj oburza! Nie byłbym w Drontheimhuusie i kto inny z tobąby się załatwił. No, jużeśmy się dosyć nagadali, mój bracie, teraz trzeba umrzeć.
Śmierć straszliwą jest dla złego człowieka z tego właśnie powodu, że bywa piękną dla człowieka szlachetnego. Tak jeden, jak i drugi mają porzucić to, co w nich jest ludzkiego; sprawiedliwy jednak zostaje uwolniony ze swego ciała jakby z więzienia, gdy zły wyrwany jakby z fortecy. W ostatniej chwili, piekło objawia się w duszy przewrotnej, która marzyła o nicości. Dusza ta wtedy sztuka z niepokojem do posępnych wrót śmierci i znajduje tam coś więcej niż próżnię.
Skazany rzucił się na ziemię, załamując ręce z jękiem rozdzierającym.
— Miłosierdzie Boskie! Święci aniołowie z nieba, jeśli istniejecie, zlitujcie się nade mną! Nycholu, o mój Nycholu, zaklinam cię na naszą wspólną matkę, pozwól mi żyć!
Kat pokazał mu pergamin.
— Nie mogę — rzekł — rozkaz jest wyraźny.
— Rozkaz ten mnie nie dotyczy! — wołał więzień z rozpaczą. — On mówi o jakimś Musdoemonie, a ja nim nie jestem: jestem przecie Turiaf Orugix.
— Żartujesz sobie — rzekł Nychol, wzruszając ramionami. — Wiesz dobrze, że tu idzie o ciebie. Zresztą — dodał szorstko — wczoraj nie chciałbyś być dla twego brata Turiafem Orugix, dziś więc jesteś dla niego tylko Turiafem Musdoemon.
— Bracie mój, bracie! — błagał nieszczęśliwy — poczekaj chociaż do jutra! Niepodobna, żeby wielki kanclerz żądał mojej śmierci. To straszliwa pomyłka. Hrabia Ahlefeld bardzo mnie lubi. Zaklinam cię, drogi Nycholu... Wkrótce znowu będę w łaskach i wywdzięczę ci się za twoją przysługę...
— Jedną mi tylko możesz oddać przysługę, Turafie — przerwał kat. — Straciłem już dwie egzekucye, na które najbardziej liczyłem, to jest byłego kanclerza i syna vicekrôla. Zawsze mi się nieszczęści. Teraz pozostajesz mi tylko ty i Han z Islandyi. Stracenie ciebie, jako nocne i sekretne, przyniesie mi dwanaście dukatów. Pozwól mi więc czynić, co do mnie należy: oto jedyna przysługa, jakiej od ciebie wymagam.
— O Boże!... — jęknął boleśnie skazany.
— Jest to, co prawda, pierwsza i ostatnia przysługa; ale za to przyrzekam ci, że wcale cierpieć nie będziesz. No, zdaj się na wolę Bożą.
— Przekleństwo! Ocaliłem Ahlefelda, całowałem mego brata, a oni mnie zabijają! Mam umierać wśród nocy, w ciemnym lochu, a świat nie będzie słyszał moich przekleństw, głos mój nie zabrzmi z jednego na drugi koniec królestwa, moja ręka nie rozedrze zasłony wszystkich ich zbrodni! I to żeby się doczekać takiej śmierci, skalałem całe życie moje!... Nędzniku — mówił dalej, zwracając się do brata — chcesz więc być bratobójcą?
— Jestem katem — odpowiedział Nychol obojętnie.
— Otóż nie! — zawołał skazany i rzucił się na kata, a z jego oczu trysnęły błyskawice, jak z oczu rozwścieczonego byka. — Nie, ja tak nie umrę! Nie dlatego żyłem, jak groźny wąż, żebym miał umrzeć zdeptany, jak robak. Życie swe zakończę ukąszeniem, ale ono będzie śmiertelne.
Mówiąc to dusił, jak wroga, tego, którego przed chwilą po bratersku całował. Przymilający się i pieszczotliwy Musdoemon pokazał teraz, czem był istotnie. Rozpacz poruszyła szatańską jego naturę; niedawno czołgał się jak tygrys, teraz tygrysią wybuchnął wściekłością. Trudno zaprawdę byłoby rozstrzygnąć, który z tych braci bardziej był straszny w chwili, kiedy z sobą walczyli — jeden z bezmyślnem okrucieństwem dzikiego zwierza, drugi z posępną wściekłością szatana.
Ale halabardziści, dotychczas nieruchomi, nie zostali bezczynnymi. Pośpieszyli katowi na pomoc i wkrótce Musdoemon, czerpiący siłę tylko w swej wściekłości, musiał wypuścić z rąk swego przeciwnika. Poczem upadł twarzą na ziemię z wyciem, a kamienie posadzki drapał paznogciami.
— Umrzeć! — wołał przeraźliwym głosem — o szatani z piekła! Mam umrzeć, a głos mój nie przebije tych sklepień, moje ramię nie obali tych murów!
Schwycono go, tym razem bez oporu. Bezużyteczne wysilenia wyczerpały go. Aby go skrępować, zdjęto z niego suknie. Wówczas opieczętowana paczka wypadła mu z pod ubrania.
— Co to jest? — zapytał kat.
Piekielna radość zajaśniała w osłupiałem oku skazanego.
— Jakże ja mogłem o tem zapomnieć? — wyszeptał. — Słuchaj, bracie Nycholu — dodał tonem poufnego zwierzenia — papiery te należą do wielkiego kanclerza; przyrzeknij mi, że mu je oddasz, a potem rób ze mną, co ci się podoba.
— Skoro się już uspokoiłeś, to ci przyrzekam, że spełnię twoją ostatnią wolę, chociaż przed chwilą postąpiłeś sobie względem mnie jak nie dobry brat. Papiery te zostaną wręczone kanclerzowi, klnę się na uczciwość Orugixa.
— Oddaj mu je sam — prosił skazany. — Przyjemność, jakie one sprawią jego łasce, może ci przynieść korzyść.
— Czy doprawdy bracie? — spytał Orugix. — No, to dziękuje ci. Może dostanę patent na wykonawcę królewskiego, nieprawdaż? Więc rozstańmy się, jak dobrzy przyjaciele. Przebaczam ci to, żeś mnie podrapał; ty zaś, przebacz mi naszyjnik ze sznura, w jaki cię przystroję.
— Kanclerz przyrzekł mi inną na szyję ozdobę.
Po tych słowach, halabardziści poprowadzili skazanego na środek celi, a kat założył mu na szyję fatalną pętlicę.
— Czy jesteś gotów, Turiafie? — zapytał.
— Jeszcze chwilkę — rzekł skazany, którego znów ogarnęła bojaźń — zlituj się, mój bracie, nie ciągnij za sznur, dopóki ci tego nie powiem.
— Wcale za sznur ciągnąć nie potrzebuję — odpowiedział kat.
Po chwili powtórzył zapytanie:
— Czy jesteś gotów?
— Jeszcze chwilę! Muszę zatem umrzeć koniecznie?
— Turiafie, nie mogę dłużej mitrężyć.
Mówiąc to, Orugix dał znak halabardzistom, żeby się usunęli od skazanego.
— Jeszcze słówko, bracie! Nie zapomnij oddać papiery hrabiemu Ahlefeldowi.
— Bądź spokojny — odpowiedział brat i po raz trzeci zapytał: — Czy jesteś gotów?
Nieszczęśliwy otwierał już usta, ażeby błagać jeszcze o minutę życia, lecz zniecierpliwiony kat, nachyliwszy się, zakręcił miedzianą szrubą, wystającą z podłogi. Ta natychmiast usunęła się z pod nóg skazanego, który znikł w kwadratowym otworze, sznur zaś wyprężył się i zadrgał, targany konwulsyjnemi rzutami umierającego. Z otworu powiał prąd lodowatego powietrza, w jego przepaścistej głębi słychać było plusk wody.
Halabardziści, zdjęci przerażeniem, cofnęli się. Kat zbliżył się do otworu, uchwycił ręką za kołyszący się sznur i zawiesiwszy się na nim, wsparł silnie stopy na ramionach swej ofiary. Sznur wyprężony, jak struna, przestał się kołysać.
— Już po wszystkiem — rzekł kat, wracając na posadzkę celi więziennej. — Żegnam cię bracie.
Powiedziawszy to, dobył nóż z za pasa.
— Idź na żer dla ryb zatoki — mruknął. — Niechaj twoje ciało stanie się łupem wody, jak dusza będzie łupem ognia.
Przeciął sznur i w tej chwili rozległ się plusk ciała, upadającego do głębokiej wody, która podziemną drogą płynęła do zatoki.
Potem zamknął klapę w ten sam sposób, jak ją otworzył, a kiedy skończył swoją pracę, spostrzegł, że cela była pełna dymu.
— Co to jest? — zapytał halabardzistów — skąd się wziął ten dym?
Halabardziści, niemniej zdziwieni, nie umieli odpowiedzieć. Otworzyli drzwi celi: korytarze również były pełne gęstego, gryzącego dymu. Zaniepokojeni, dostali się przez tajemne przejście na dziedziniec, gdzie straszliwy zobaczyli widok.
Więzienie wojskowe i koszary muszkieterów były ogarnięte pożarem, który silny wiatr wschodni podsycał. Płomienie pełzały po kamiennych ścianach, unosiły się po nad dachy, wybiegały, jakby z paszcz smoków piekielnych. Czarne wieże munckholmskiego zamku chwilami jaśniały czerwonawym światłem, to znowu ginęły w gęstych chmurach dymu.
Jeden ze strażników, uciekających z więzienia, objaśnił ich w kilku słowach, że ogień powstał w celi Hana z Islandyi, któremu dostarczono trochę słomy i ognia.
— Prawdziwe prześladuje mnie nieszczęście! — zawołał Orugix — pewnie mi się teraz wymknął i Han z Islandyi. Nędznik spalił się niewątpliwie i nie będę miał nawet jego ciała, za które zapłaciłem dwa dukaty złotem.
Tymczasem nieszczęśliwi muszkieterzy munckholmscy, zaskoczeni pożarem we śnie, cisnęli się tłumnie do drzwi szczelnie zamkniętych; słychać było ich krzyki rozpaczne, a przez okna, ogarnięte już płomieniem, można było widzieć, jak załamywali ręce, wołając daremnie o pomoc. Niektórzy wyskakiwali na bruk dziedzińca: unikając śmierci w płomieniach, znajdowali ją na granitowych głazach.
Pożar objął cały budynek, zanim nadbiegła reszta garnizonu. Wszelka pomoc była daremną. Szczęściem jeszcze, że płonący budynek nie łączył się z innemi. Wyrąbano siekierami główne drzwi, ale już było zapóźno — w tej chwili właśnie całe wiązanie dachu runęło ze straszliwym hukiem na nieszczęsnych żołnierzy, pociągając w swym upadku szczyty i palące się piętra. Wówczas cały budynek znikł w tumanie kurzu i czarnego dymu, a niebawem rozpaczne jęki ucichły.
Nazajutrz rano, na kwadratowym dziedzińcu, wznosiły się tylko poczerniałe i zrujnowane mury, a wśród nich piętrzyły się stosy gorejących jeszcze szczątków budynku. Kiedy ostygły nieco zgliszcza, znaleziono wśród nich gromady zwęglonych trupów pięknego pułku munckholmskiego z którego ocalało zaledwie kilkunastu srodze pokaleczonych żołnierzy. W miejscu, gdzie była cela, w której zamknięto Hana z Islandyi, a w której, jak się przekonano, pożar wybuchnął, znaleziono szczątki ludzkie i porozrywane łańcuchy. Szczątki należały do jednego ciała, ale odszukano dwie czaszki i tego nie umiano sobie wytłumaczyć.


XVIII.
Tak więc wszystkie zbrodnie otrzymały karę!
Ed. Gerard.

Hrabia Ahlefeld, blady i zgnębiony, przechadzał się wielkiemi krokami po swojej komnacie; w rękach miął paczkę papierów dopiero co odczytanych, a niekiedy gniewnie uderzał nogą o marmur posadzki i dywany ze złotemi frendzlami.
Przy drzwiach stał w uniżonej postawie Nychol Orugix.
— Oddałeś mi usługę, Musdoemonie! — szeptał kanclerz przez zaciśnięte zęby.
Kat ośmielił się zapytać:
— Czy jego łaska jest zadowolony?
— A ty czego chcesz? — krzyknął kanclerz opryskliwie.
Kat ucieszony, że zwrócił wreszcie na siebie uwagę dostojnika, uśmiechnął się pełen nadziei.
— Co ja chcę, wasza łasko? Oto pragnę otrzymać urząd wykonawcy wyroków sprawiedliwości w Kopenhadze. Wasza łaska tem wielkiem dobrodziejstwem wynagrodzi mi dostatecznie pomyślne nowiny, które mu w tych papierach przyniosłem.
Kanclerz przywołał halabardzistów, stojących na straży u drzwi jego apartamentu.
— Chwytajcie tego łotra! On śmie drwić sobie ze mnie...
Żołnierze pociągnęli zdumionego Nychola, który odważył się jeszcze przemówić:
— Panie...
— Nie jesteś już katem Drontheimhuusu! Unieważniam twój patent! — przerwał mu kanclerz, groźnie tupiąc nogą. — Precz mi z oczu! precz!
Zamknąwszy drzwi gwałtownie, wziął się znów do odczytywania listów, przyniesionych mu przez kata. Odczytując je, wpadał w coraz większą wściekłość, były to bowiem dawne listy hrabiny do Musdoemona. Przekonał się z nich, że Ulryka nie była jego córką; że opłakiwany Fryderyk również zapewne nie był jego synem. Hrabia ukarany został dotkliwie za swoje zbrodnie. Nietylko, że zemsta wymknęła mu się z ręki, ale nadto rozwiały się. jego ambitne marzenia. Swoją przeszłość widział skalaną, shańbioną, swą przyszłość straconą. Chciał zgubić nieprzyjaciół, a utracił swoje wpływy, znaczenie, doradcę, nawet prawa małżonka i ojca...
Zapragnął widzieć raz jeszcze tę, która go zdradziła. Przeszedł przez wielkie sale szybkim krokiem, wstrząsając listami w swojem ręku, jakby w niej trzymał pioruny. Otworzył z wściekłością drzwi apartamentu Elphegii — wszedł.
Występna małżonka właśnie przed chwilą dowiedziała się od barona Voethauna o straszliwej śmierci swego syna Fryderyka. Wiadomość ta wstrząsnęła całą jej istotą — straciła bezpowrotnie rozum.


EPILOG.

Opowiedziane wypadki od piętnastu dni były przedmiotem wszystkich rozmów w Drontheimie i Drontheimhuusie. Ludność miasta napróżno oczekując siedmiu kolejnych egzekucyj, zaczynała już tracić nadzieję tej przyjemności, a stare baby, nawpół ślepe, opowiadały, że owej nocy, kiedy się spaliły koszary, widziały Hana z Islandyi, unoszącego się nad płomieniami, śmiejącego się wśród ognia i spychającego na muszkieterów munckholmskich płonący dach budynku, kiedy, po nieobecności, która się tak długą zdawała Etheli, Ordener zjawił się w wieży Lwa Szlezwiskiego w towarzystwie jenerała Lewina Knud i kapelana Anastazego Munder.
Schumacker, wsparty na ramieniu swej córki, przechadzał się właśnie po ogrodzie. Młodzi małżonkowie zaledwie zdołali się powstrzymać, aby się nie rzucić w objęcia i musieli poprzestać na samych tylko spojrzeniach. Schumacker uścisnął serdecznie rękę Ordenera, a obu towarzyszących mu powitał życzliwie.
— Młodzieńcze — rzekł do Ordenera — niechaj niebo błogosławi twemu powrotowi.
— Panie — odparł Ordener — wracam właśnie od mojego ojca z Berghen, ażeby uścisnąć drugiego ojca w Drontheim.
— Co chcesz przez to powiedzieć? — zapytał starzec.
— Że pragnę, abyś mi pan dał swoją córkę, szlachetny panie.
— Moją córkę? — powtórzył więzień, zwracając się do Etheli zarumienionej i drżącej.
Nagle zachmurzyło się jego czoło.
— Mój synu — rzekł po chwili — jesteś szlachetny i zacny; chociaż twój ojciec wiele mi wyrządził złego, jednak wszystko mu przebaczam dla ciebie i chętniebym patrzył na ten związek, ale jest ważna przeszkoda.
— Jaka? — zapytał Ordener zaniepokojony.
— Kochasz moją córkę, lecz jestżeś pewien, że ona ciebie kocha?...
Młodzi wymienili zdumione spojrzenie.
— Tak jest — mówił dalej Schumacker. — Cenię cię i chętnie nazwałbym cię swym synem, ale moja córka na to się nie zgodzi. Właśnie niedawno wyznała mi, że czuje niechęć dla ciebie. Od czasu twego wyjazdu milczy, kiedy jej o tobie wspominam, zdaje się nawet unikać myśli o tobie, jakby myśl ta przykrość jej sprawiało. Wyrzeknij się więc swej miłości, Ordenerze. Zresztą, z miłości można się tak samo wyleczyć, jak i z nienawiści.
— Panie! — zawołał Ordener zdumiony.
— Mój ojcze!.. — szepnęła Ethel, składając ręce.
— Bądź spokojna, moja córko — przerwał jej starzec. — Małżeństwo to bardzoby mnie radowało, ale tobie nie jest miłe. Nie chcę przeto uczynić przykrości twemu sercu, Ethelo. Od piętnastu dni bardzo się zmieniłem. Nie będę cię przymuszał, jesteś wolną.
— Już nią nie jest — zauważył Anastazy Munder z uśmiechem.
— Mylisz się mój ojcze — dodała Ethel ośmielona — ja wcale nie czuję wstrętu do Ordenera.
— Jakto? — zapytał ojciec.
— Jestem... — szepnęła Ethel, ale dokończyć nie śmiała.
Ordener ukląkł przed starcem.
— Ona jest moją żoną, drogi ojcze! Przebacz mi, jak mi własny ojciec przebaczył i pobłogosław twoim dzieciom.
Schumacker, zdziwiony, pobłogosławił klęczącą przed nim młodą parę.
— W swojem życiu — rzekł — tyle razy przeklinałem, że obecnie bez wahania chwytam sposobność błogosławienia. Ale teraz wytłumaczcie mi...
Opowiedzieli mu wszystko. Starzec płakał łzami szczęścia.
— Uważałem się za mędrca — mówił — a jestem stary i nie pojąłem serca młodej dziewczyny!
— A więc jestem żoną Ordenera! — zawołała Ethel z dziecięcą radością.
— Ordenerze Guldenlew — odezwał się znów stary więzień — jesteś więcej wart ode mnie, gdyż ja, w czasach swej pomyślności, nie zniżyłbym się do tego stopnia, żeby zaślubić córkę nieszczęśliwego wygnańca.
Tutaj jenerał ujął go za rękę i podał zwój pergaminów.
— Panie hrabio — rzekł — nie mów w ten sposób. Oto prawa do waszych tvtułów, które król przysłał wam już przez Dispolsena. Jego królewska mość dodaje do tego ułaskawienie i wolność. Taki jest posag hrabiny Daneskiold, waszej córki.
— Hrabina Daneskiold! — powtórzył z kolei Schumacker.
— Tak jest, hrabio — mówił jenerał — powracasz do swych honorów, a i wszystkie twoje dobra są ci także zwrócone.
— Komuż to zawdzięczam? — zapytał wzruszony Schumacker.
— Jenerałowi Lewinowi Knud — odpowiedział Ordener.
— Lewinowi Knud! Czy ci nie mówiłem, panie gubernatorze, że Lewin Knud jest najlepszym z ludzi. Ale dlaczegóż on sam nie przyniósł mi wiadomości o mojem szczęściu? Gdzież on jest?
— Oto on! — rzekł Ordener, wskazując jenerała, który uśmiechał się rozrzewniony do łez.
Poznanie się dwóch starych przyjaciół odbyło się wśród radosnego wzruszenia. Zmiękczyło się nareszcie serce Schumackera. Poznawszy Hana z Islandyi, przestał nienawidzieć ludzi; zaczął ich kochać, gdy poznał szlachetność Ordenera i Lewina.
Wkrótce ślub, w więziennej celi zawarty, uświetniły wspaniałe uroczystości. Przed młodymi małżonkami, którzy wobec śmierci uśmiechać się umieli, życie teraz zaczynało się uśmiechać. Hrabia Ahlefeld patrzył na ich szczęście, a to najokropniejszą dla niego było karą.
Anastazy Munder odebrał także zasłużoną nagrodę. Jego czternastu skazanych otrzymało ułaskawienie. Również, wskutek starań Ordenera, ułaskwiono Kennybola, Jonasza i Norbitha; powrócili oni wolni i szczęśliwi oznajmić uspokojonym górnikom, że król uwolnił ich od uciążliwej opieki.
Schumacker niedługo był świadkiem pożycia Etheli i Ordenera: wolność i szczęście zbyt silnie wstrząsnęły jego duszą, która uleciała w zaświaty cieszyć się innem szczęściem i inną wolnością. Umarł tegoż samego 1669 roku, a cios ten głęboko zasmucił młodych małżonków, jak gdyby dla przekonania ich, że na ziemi niema zupełnego szczęścia. Pochowano go w kościele w Veer, majętności Ordenera w Jutlandyi, a grób zachował mu wszystkie tytuły, których go więzienie pozbawiło. Ze związku Ordenera z Ethelą, powstał ród hrabiów Daneskiold.

KONIEC.




  1. Tak się nazywa dom umarłych w Drontheim.
  2. Gatunek ryby.
  3. Fryderyk III padł ofiarą oszusta Borcha, albo Borrichiusa, chemika duńskiego, a nadewszystko Borriego, medyolańskiego szarlatana, mianującego się ulubieńcem Michała Archanioła. Szalbierz ten, obałamuciwszy swemi mniemanemi cudami Strasburg i Amsterdam, nie znał już granic swej ambicyi i śmiałości swoich kłamstw i po oszukaniu ludu, ośmielił się oszukiwać królów. Zaczął od królowej Krystyny w Hamburgu, a skończył na królu Fryderyku w Kopenhadze.
  4. Rybacy obawiają się psów morskich dlatego, że one płoszą im ryby.
  5. Dawni magnaci norwescy, zanim Griffenfeld wprowadził szlachectwo na zasadach gdzieindziej przyjętych, nosili tytuły jarl (hrabia) i hersa (baron).
  6. Królowa wieszczek.
  7. Pomiędzy Danią a Szwecyą zaszły w rzeczy samej poważne nieporozumienia z tego powodu, że hrabia Ahlefeld wymagał zawarcia pomiędzy obu temi państwami traktatu, któryby przyznał królowi Danii tytuł rex Gothorum, co zdawałoby się nadawać monarsze duńskiemu prawo władania Ghotią, prowincyą szwedzką; Szwedzi zaś przyznali mu tylko tytuł rex Gotorum, to jest taki, jakiego dawniej używali monarchowie duńscy, królowie Gotów. Do tej litery h, która była powodem, wprawdzie nie wojny, lecz długich i burzliwych układów, Schumacker zrobił powyższą aluzyę.
  8. Niektórzy kronikarze utrzymują, że w roku 1525 biskup z Broglum zyskał rozgłos przez rozboje. Podobno utrzymywał piratów, którzy napadali na brzegi Norwegii. Pakt ten wszakże jest bardzo wątpliwy.
  9. Podług wiary, rozpowszechnionej między ludem norweskim, Nysthiem było to piekło dla umierających z choroby lub starości.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.