Han z Islandyi/Tom III/XVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Han z Islandyi |
Podtytuł | Powieść historyczna |
Wydawca | Biesiada Literacka |
Data wyd. | 1912 |
Druk | Drukarnia Synów St. Niemiry |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tytuł orygin. | Han d’Islande |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Szczątki pułku muszkieterów munckhomlskich wróciły do swych koszar, budynku stojącego pośrodku wielkiego dziedzińca w murach fortecy. Gdy noc zapadła, pozamykano, według zwyczaju, drzwi budynku, do którego weszli wszyscy żołnierze, oprócz placówek, rozrzuconych po wieżach i pluton straży, stojącego przed więzieniem wojskowem, które dotykało koszar. W więzieniu tem, najbezpieczniejszem i najlepiej strzeżonem ze wszystkich więzień w Munckholm, byli zamknięci Han z Islandyi i Musdoemon, którzy nazajutrz rano mieli skończyć na szubienicy.
Han z Islandyi był sam w swojej celi. Leżał na ziemi okuty, z głowią wspartą na kamieniu. Słabe światło dochodziło tu przez zakratowane okienko w grubych drzwiach dębowych, które oddzielały cele skazanego od izby dozorców, gdzie rozlegały się śmiechy, gwar, szczęk wypróżnianych butelek i łoskot kości, rzucanych na bęben. Potwór leżał w milczeniu. Nagle zaczął wołać, a po chwili w zakratowanem okienku ukazała się twarz dozorcy, który zapytał:
— Czego chcesz?
— Kolego — rzekł Han podnosząc się — zimno mi; moje kamienne łoże twarde jest i wilgotne. Daj mi snopek słomy, abym się mógł przespać i trochę ognia, przy którym się ogrzeję.
— Słusznem jest — odparł strażnik — nie odmawiać pewnych wygód nieborakowi, który ma być jutro powieszony, choćby to nawet był szatan islandzki. Przyniosę ci więc to, czego żądasz... A czy masz pieniądze?
— Nie mam — mruknął rozbójnik.
— Choćby z kilka talarów królewskich?
— Mówię ci, że nie mam.
— Ani kilku nędznych askalinów?
— Wierzaj, że nawet tyle, żeby za to można kupić skórę szczura lub duszę człowieka.
— Kiedy tak, to wcale co innego — rzekł strażnik kiwając głową. — Nie masz powodu uskarżać się. Twoja cela nie jest tak zimną, jak ta, w której jutro spać będziesz, a jednak przysięgam ci, że nie będziesz narzekał na twarde posłanie.
Po tych słowach wyszedł, unosząc z sobą przekleństwo potwora, który zaczął gwałtownie wstrząsać swemi łańcuchami; ich ogniwa wydawały coraz słabszy odgłos, jakby je zwolna kruszyły gwałtowne szarpania.
Po chwili człowiek wysokiego wzrostu, w czerwonym stroju, z ślepą latarką w ręku, wszedł do więzienia w towarzystwie strażnika. Więzień zaprzestał mocować się z okowami.
— Hanie z Islandyi — rzekł nowoprzybyły — jestem Nychol Orugix, kat Dronthejmhuusu. Jutro o świcie będę miał honor, na placu w Drontheim, powiesić twoją ekscelencyę na ślicznej, nowej szubienicy.
— Czy zupełnie jesteś tego pewny, że mnie powiesisz? — spytał rozbójnik.
— Chciałbym — rzekł kat ze śmiechem żebyś był tak pewny, że wejdziesz do nieba po drabinie Jakuba, jak tego, że jutro pójdziesz na szubienicę po drabinie Nychola Orugixa.
— Doprawdy? — zapytał powtórnie potwór ze złośliwem spojrzeniem.
— Powtarzam ci, panie rozbójniku, że jestem katem prowincyi.
— Gdybym nie był sobą, chciałbym być tobą — rzekł rozbójnik.
— Masz słuszność mój przyjacielu, — zawołał kat, z dumą i zadowoleniem zacierając ręce — bo piękny jest mój zawód. O! moja ręka wie, ile waży głowa człowieka.
— A czy piłeś kiedy krew ludzką? — zapytał rozbójnik.
— Nie, ale bardzo często brałem ludzi na tortury.
— Czy pożerałeś wnętrzności dziecięcia, które żyło jeszcze?
— Nie, ale kruszyłem kości między tarcicami torturowego kozła, rozrywałem członki szprychami koła, tępiłem stalowe piłki na czaszkach, z których zdzierałem czupryny, rwałem rozpalonemi szczypcami drgające ciało, paliłem krew w otwartych żyłach, wlewając do nich strumienie roztopionego ołowiu albo kipiącego oleju.
— Tak — mruknął rozbójnik w zadumie — miałeś i ty swoje przyjemności.
— Wogóle jednak — mówił dalej kat — chociaż jesteś Hanem z Islandyi, jednak zdaje mi się, że z pod moich rąk więcej wyleciało dusz, aniżeli z pod twoich, nie licząc i tej, którą jutro wyzioniesz.
— Jeśli ją mam tylko. Więc ty sądzisz, kacie Drontheimhuusu, że zdołasz bezkarnie wypędzić z ciała Hana z Islandyi ducha Ingholpha Tępiciela? że on nie porwie twej duszy?
Kat głośnym wybuchnął śmiechem.
— Utrzymujesz, że dusza Ingholpha porwie moją duszę? — zapytał drwiąco. — No, no, zobaczymy to jutro.
— Zobaczymy — powtórzył rozbójnik.
— Ale ja tutaj nie przyszedłem rozprawiać o twoim duchu, tylko o twojem ciele. Słuchaj mnie. Po twojej śmierci trup twój do mnie należy; prawo jednak zostawia ci możność sprzedania mi go. Powiedz zatem, co chcesz za niego?
— Co chcę za mego trupa?
— Tak jest. Tylko mów rzetelnie.
— A ty, towarzyszu — zapytał Han strażnika — powiedz, co chcesz za snopek słomy i trochę ognia?
Strażnik namyślał się przez chwilę.
— Dwa dukaty złotem — odparł nareszcie.
— A więc za mego trupa — rzekł rozbójnik do Orugixa — dasz mi również dwa dukaty złotem.
— Dwa dukaty złotem! — zawołał kat. — To okropnie drogo. Dwa dukaty za nędznego trupa? Tyle ci dać nie mogę.
— To go mieć nie będziesz — rzekł potwór spokojnie.
— Ha. w takim razie zostaniesz rzucony do kanału, zamiast ozdabiać Królewskie Muzeum w Kopenhadze lub Gabinet Osobliwości w Berghen.
— Co mnie to obchodzi?
— Jeżeli zrobimy z sobą interes, wówczas przez długie wieki tłumy będą oglądały twój skielet, mówiąc: — Oto szczątki sławnego Hana z Islandyi! — Kości twe zostaną starannie wygładzone, połączą je miedzianemi kołeczkami i umieszczą pod wielkim kloszem szklanym, z którego kurz codzień ścierać będą. A zamiast tych honorów, pomyśl, co cię czeka, jeśli mi nie sprzedasz swego trupa... Oto rzucą cię, żebyś gnił w jakiej kostnicy, gdzie będziesz służył na pastwę dla robaków i żer dla sępów.
— Będę więc podobnym do żyjących, których bezustannie oskubują mali, a pożerają wielcy.
— Dwa dukaty złotem! — powtórzył kat przez zęby — co za nadzwyczajne wymaganie! Jeżeli co nie opuścisz, kochany Hanie z Islandyi, to się nie zgodzimy.
— Jest to pierwsza i zapewne ostatnia sprzedaż jaką dokonywam w mojem życiu, chcę zatem, żeby była dla mnie korzystną.
— Pomyśl, że możesz żałować swojego oporu. Jutro będziesz w mojej mocy.
— Tak sądzisz?
Słowa te powiedziane były dziwnym tonem, na który kat nie zwrócił uwagi.
— Tak jest — rzekł — a mam pewien sposób ściągania węzła... Gdybyś był rozsądniejszy, to wygodniej bym cię powiesił.
— Mało mnie to obchodzi, co będziesz robił jutro z moim karkiem! — odparł potwór szyderczo.
— Nie mógłbyś poprzestać na dwóch talarach królewskich? Bo i co z niemi zrobisz?
— Targuj się z swoim kolegą — rzekł rozbójnik, wskazując na strażnika — on to bowiem żąda dwa dukaty za trochę słomy i ognia.
— Na piłę Świętego Józefa! — zawołał kat z gniewem — to prawdziwie oburzające, żeby sprzedawać ogień i nędzną słomę na wagę złota. Dwa dukaty!
— Bądź zadowolony, że nie żądam czterech — odparł kwaśno strażnik. — Wy to, mistrzu Nychol, jesteście zbyt skąpi, skoro nie chcecie dać biednemu więźniowi dwóch dukatów złotem za jego trupa, którego później doktorowi lub uczonemu za jakie dwadzieścia dukatów sprzedacie.
— Nigdy za trupa nie zapłaciłem więcej nad dwadzieścia askalinów — zapewniał kat.
— Za trupa nędznego Żyda albo złodzieja, to być może; ale wszystkim wiadomo, że za ciało Hana z Islandyi dostaniesz, co zechcesz.
Han pokiwał głową.
— Po co się tu wtrącasz? — zawołał opryskliwie Orugix. — Czy ja się mieszam do twego ździerstwa: do odzieży, do kleynotów, które kradniesz więźniom, do wody, którą rozcieńczasz ich chudy rosół, do różnych przykrości, jakie im sprawiasz, żeby od nich wyłudzić pieniądze? Ani myślę dać dwóch dukatów złotem.
— Bez dwóch dukatów, nie będzie ognia i słomy — upierał się strażnik.
— Bez dwóch dukatów, nie będzie trupa — powtórzył rozbójnik niewzruszony.
Kat tupnął gniewnie nogą o ziemię.
— Twoje szczęście, że się spieszę — rzekł.
Wydobył potem ze skórzanego worka pieniądze i wręczając je Hanowi, dodał zgryźliwie:
— Masz, przeklęty dyable islandzki, twoje dwa dukaty. Szatan nie dałby z pewnością tyle za twą duszę, ile ja daję za ciało.
Rozbójnik wziął dwie sztuki złota, a natychmiast strażnik wyciągnął po nie rękę.
— Daj mi wpierw to, co od ciebie żądałem.
Strażnik wyszedł i wrócił po chwili, niosąc snopek świeżej słomy i fajerkę pełną rozżarzonych węgli, którą położył blizko więźnia.
— Otóż to — rzekł Han, oddając mu dwa dukaty — teraz przynajmniej ugrzeję się tej nocy. Jeszcze jedno słowo — dodał dzikim głosem — wszak więzienie dotyka koszar muszkieterów munckholmskich?
— Tak jest — potwierdził strażnik.
— A wiatr z której wieje strony?
— Zdaje mi się, że od wschodu.
— To dobrze.
— Co ci na tem zależy? — zapytał ciekawie strażnik.
— E, nic tak dalece — odpowiedział Han.
— Bądź zdrów do jutra — rzekł kat — do jutra rano.
— Tak jest, do jutra — powtórzył rozbójnik dziwnym głosem.
Łoskot zamykających się drzwi nie pozwolił katowi i dozorcy słyszeć szyderczego śmiechu, który towarzyszył tym słowom.