Przejdź do zawartości

Han z Islandyi/Tom III/XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Han z Islandyi
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca Biesiada Literacka
Data wyd. 1912
Druk Drukarnia Synów St. Niemiry
Miejsce wyd. Warszawa
Tytuł orygin. Han d’Islande
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVII.
Czy myślałeś, że inną skończysz śmiercią?
A. Soumet.

Rzućmy teraz okiem na tę część wojskowego więzienia, w której pozostawał Turiaf Musdoemon.
Czytelnik zdziwił się zapewne, że człowiek tak przebiegły i podły, przyznał się dobrowolnie do zbrodni przed sądem, który go za to na śmierć skazał; że całą winę wziął na siebie, nie zdradzając swego dostojnego pryncypała, kanclerza Ahlefelda. Nie było to jednak nawrócenie, lecz nowy manewr szatańskiej przebiegłości. Wykrycie całej jego piekielnej intrygi zmieszało go na chwilę i przestraszyło, kiedy jednak minęło pierwsze wrażenie, ze zwykłym sobie zdrowym rozsądkiem spostrzegł, że nie mogąc już zgubić swoich ofiar, trzeba było pomyśleć o własnem ocaleniu. Dwie mu się przedstawiały drogi: albo rzucić całą winę na hrabiego Ahlefelda, który go tak niegodnie teraz opuszczał; albo wziąć na siebie zbrodnię, w której hrabia miał udział. Człowiek zwykły wybrałby pierwszą, ale Musdoemon wybrał drugą. Kanclerz był kanclerzem; nic zresztą nie kompromitowało go bezpośrednio w papierach, które mogły służyć za dowód tylko przeciw jego sekretarzowi tajnemu; przy tom porozumiał się on wzrokiem z Musdoemonem i to było dostateczne dla Musdoemona. Intrygant zdecydował się wziąć na siebie wszystko w nadziei, że hrabia Ahlefeld ułatwi mu ucieczkę nie tak przez wdzięczność za dawną służbę, jak z potrzeby przyszłych jego usług.
Przechadzał się więc w swojem więzieniu, słabo oświetlonem małą lampą, będąc pewnym, że uwolniony zostanie w nocy. Przyglądał się murom więzienia, wzniesionym jeszcze przez pogańskich królów; dziwiła go tylko drewniana podłoga, po której jego kroki rozlegały się tak donośnie, jakby pod nią był jaki loch podziemny. Uderzył go także, przybity do arkady sklepienia, wielki pierścień żelazny, u którego wisiał kawałek postronka. Czas upływał, a on przysłuchiwał się niecierpliwie, jak zegar wieżowy wybijał zwolna i posępnie godziny.
Nakoniec usłyszał odgłos zbliżających się kroków; serce jego zabiło nadzieją. Skrzypnęły olbrzymie zamki, odsunęły się rygle, a kiedy drzwi się otwarły, twarz więźnia zajaśniała radością.
Na progu stał człowiek w czerwonym stroju,, którego widzieliśmy w więzieniu Hana. W ręku trzymał zwój sznurów konopnych, towarzyszyło mu zaś czterech ludzi czarno ubranych, uzbrojonych w miecze i halabardy.
Musdoemon miał jeszcze na sobie urzędową suknię i perukę. Strój ten zdawał się dziwić czerwonego człowieka. Skłonił się więc z uszanowaniem.
— Panie — zapytał więźnia z pewnem wahaniem — czy to z waszą łaskawością będziemy mieli do czynienia?
— Nieinaczej — odparł Musdoemon z pośpiechem, pewny, że chodziło o ucieczkę i nie zwracając uwagi na czerwony strój pytającego.
— Nazywasz się pan — rzekł ów człowiek, patrząc w rozwinięty pergamin — Turiaf Musdoemon?
— Tak, tak. Wy zaś, moi przyjaciele, przychodzicie od wielkiego kanclerza?
— Tak jest, wasza łaskawości.
— Jak tylko wykonacie wasze polecenie, nie zapomnijcie wyrazić jego łasce całej mej wdzięczności.
— Pańskiej wdzięczności?
— Oczywiście. Sam bowiem, moi przyjaciele, nie będę mógł tego tak rychle uczynić.
— Zapewne! — potwierdził jegomość w czerwienie z ironicznym uśmiechem.
— A pojmujecie, że za oddanie podobnej przysługi nie mogę się okazać niewdzięcznym.
— Na krzyż sprawiedliwego łotra, słuchając pana, możnaby pomyśleć, że kanclerz rzeczywiście oddaje waszej łaskawości jakąś ważną usługę.
— To prawda, że mi tylko oddaje sprawiedliwość.
— Sprawiedliwość? Pierwszy raz słyszę podobne zeznanie przez czas dwudziestoletniego spełniania moich obowiązków. Ale czas upływa na gadaninie. Jesteś pan gotów?
— Jestem, jestem! — odparł wesoło Musdoemon, postępując ku drzwiom.
— Proszę o chwilkę cierpliwości — rzekł czerwony człowiek, kładąc na ziemi zwój sznurów.
— Po co te sznury? — spytał Musdoemon.
— Wasza łaskawość słusznie zapytuje. Przyniosłem ich więcej niż potrzeba, gdyż sądziłem, że będę miał daleko większą liczbę skazanych.
Mówiąc to, czerwony człowiek rozwijał sznury.
— No dalej, spieszmy się! — naglił Musdoemon.
— Waszej łaskawości jakoś bardzo się spieszy... A czy nie macie, panie, już nic do powiedzenia?
— Nic, oprócz tego, co ci już mówiłem, to jest żebyś podziękował jego łasce. Na Boga, spieszmy się; chciałbym stąd wyjść jak najprędzej. Czy długą mamy drogę przed sobą?
— Drogę? — powtórzył człowiek w czerwonym stroju, podnosząc się i mierząc rozwinięte sznury. — Podróż wcale nie utrudzi waszej łaskawości; wszystko skończymy, nie wychodząc stąd wcale.
Musdoemon zadrżał.
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— A wy, panie, co myślicie?
— Boże! — zawołał Musdoemon blednąc — kto ty jesteś?
— Ja jestem kat.
Musdoemon zatrząsł się, jak zeschły liść, poruszany wiatrem.
— To wy nie przychodzicie tutaj ułatwić mi ucieczkę? — wyszeptał gasnącym głosem.
Kat parsknął śmiechem.
— Ot! — rzekł — ułatwimy panu ucieczkę w krainę duchów, a tam z pewnością pana nie schwycą.
Musdoemon padł twarzą na ziemię.
— Łaski! łaski! — zawołał — zlitujcie się nade mną...
— Na uczciwość — mruknął zimno kat — po raz pierwszy zwracają się do mnie z podobnem żądaniem. Czy łaska ode mnie zależy?
Musdoemon, przed chwilą jeszcze tak wesoły, wlókł się teraz na kolanach, tarzając w pyle swoją suknię, czołem bijąc o podłogę i ściskając nogi kata z głuchym krzykiem i tłumionem łkaniem.
— Dosyć tego! — rzekł kat. — Jeszczem nigdy nie widział, żeby czarna urzędowa szata tak się upokarzała przed moim czerwonym kaftanem. Kolego, proś lepiej Boga i świętych — dodał — odpychając skazańca nogą — oni cię prędzej niż ja wysłuchają.
Musdoemon został na klęczkach, gorzko płacząc, z twarzą w dłoniach ukrytą. Tymczasem kat, spiąwszy się na palce, przeciągnął sznur przez ogniwo, wiszące u sklepienia, potem spuścił go aż do podłogi i przy dolnym końcu uwiązał pętlicę.
— Ja już skończyłem — rzekł do skazanego — a ty, czy już skończyłeś z życiem?
— Nie — jęknął Musdoemon powstając — to być nie może! Dopuszczacie się jakiejś straszliwej pomyłki. Kanclerz Ahlefeld nie może być tak niegodziwy... Jestem mu zresztą zbyt potrzebny... On was nie do mnie przysłał. Dozwólcie mi uciec, a inaczej — strzeżcie się gniewu kanclerza...
— Czy nie przyznałeś — zapytał kat — że jesteś Turiafem Musdoemon?
Więzień milczał przez chwilę.
— Nie — rzekł nagle — ja się nie nazywam Musdoemon, ja jestem Turiaf Orugix.
— Orugix?! — zawołał kat — Orugix?!
A zerwawszy perukę, która zakrywała część twarzy skazanego, krzyknął zdumiony:
— Mój brat?
— Twój brat? — podchwycił skazany z zadziwieniem i zarazem z radością. — Byłżebyś?...
— Jestem Nychol Orugix, kat Drontheimhuusu, na twoje usługi, bracie Turafie.
Skazany rzucił się na szyję oprawcy, nazywając go „swoim bratem,“ — „swoim ukochanym bratem.“
To poznanie się braterskie nie było wcale tej natury, żeby mogło wzruszyć serce postronnego świadka. Turiaf ściskał Nychola z uśmiechem wymuszonym strachem, — ten zaś na jego uściski odpowiadał spojrzeniem posępnem i zakłopotanem. Patrząc na nich, możnaby powiedzieć, że to tygrys przymilający się słoniowi w chwili, kiedy potworna noga olbrzyma ma go przygnieść swym ciężarem.
— Co za szczęście, bracie Nychol! Jakże jestem rad, że cię widzę.
— Ja się z tego wcale nie cieszę.
Skazany udał, że tego nie słyszy i mówił dalej gorączkowo, drżącym głosem:
— Masz pewnie żonę i dzieci? Zaprowadzisz mnie do szanownej bratowej, żebym uściskał kochanych synowców...
— To tak, jakby się dyabeł chciał przeżegnać — wyszeptał kat.
— Będę dla nich drugim ojcem... Słuchaj mnie bracie, mogę bardzo wiele, mam wpływy...
— Wiem, że je miałeś! odpowiedział brat dziko. — Teraz myśl tylko o wpływie, jaki możesz mieć u świętych.
Skazany stracił nadzieję.
— O Boże! — zawołał rozpacznie — co to ma znaczyć, drogi Nycholu? Jestem ocalony, skoro cię znajduję. Pomyśl przecie, że nas jedno nosiło łono, jedne karmiły piersi, a w dziecięctwie wspólne łączyły zabawy! Nie zapominaj, Nycholu, że jesteś moim bratem!
— Ty dotąd wcale o tem nie pamiętałeś — odparł nieubłagany Nychol.
— Nie mogę przecie umrzeć z ręki brata...
— Twoja to wina, Turiafie. Ty to zniweczyłeś moją karyerę nie pozwalając, żebym został wykonawcą królewskim w Kopenhadze i rzucając mnie, jako kata prowincyi, w tę nędzną okolicę. Gdybyś nie postępował względem mnie, jak niegodny brat, nie narzekałbyś na to, co cię dzisiaj oburza! Nie byłbym w Drontheimhuusie i kto inny z tobąby się załatwił. No, jużeśmy się dosyć nagadali, mój bracie, teraz trzeba umrzeć.
Śmierć straszliwą jest dla złego człowieka z tego właśnie powodu, że bywa piękną dla człowieka szlachetnego. Tak jeden, jak i drugi mają porzucić to, co w nich jest ludzkiego; sprawiedliwy jednak zostaje uwolniony ze swego ciała jakby z więzienia, gdy zły wyrwany jakby z fortecy. W ostatniej chwili, piekło objawia się w duszy przewrotnej, która marzyła o nicości. Dusza ta wtedy sztuka z niepokojem do posępnych wrót śmierci i znajduje tam coś więcej niż próżnię.
Skazany rzucił się na ziemię, załamując ręce z jękiem rozdzierającym.
— Miłosierdzie Boskie! Święci aniołowie z nieba, jeśli istniejecie, zlitujcie się nade mną! Nycholu, o mój Nycholu, zaklinam cię na naszą wspólną matkę, pozwól mi żyć!
Kat pokazał mu pergamin.
— Nie mogę — rzekł — rozkaz jest wyraźny.
— Rozkaz ten mnie nie dotyczy! — wołał więzień z rozpaczą. — On mówi o jakimś Musdoemonie, a ja nim nie jestem: jestem przecie Turiaf Orugix.
— Żartujesz sobie — rzekł Nychol, wzruszając ramionami. — Wiesz dobrze, że tu idzie o ciebie. Zresztą — dodał szorstko — wczoraj nie chciałbyś być dla twego brata Turiafem Orugix, dziś więc jesteś dla niego tylko Turiafem Musdoemon.
— Bracie mój, bracie! — błagał nieszczęśliwy — poczekaj chociaż do jutra! Niepodobna, żeby wielki kanclerz żądał mojej śmierci. To straszliwa pomyłka. Hrabia Ahlefeld bardzo mnie lubi. Zaklinam cię, drogi Nycholu... Wkrótce znowu będę w łaskach i wywdzięczę ci się za twoją przysługę...
— Jedną mi tylko możesz oddać przysługę, Turafie — przerwał kat. — Straciłem już dwie egzekucye, na które najbardziej liczyłem, to jest byłego kanclerza i syna vicekrôla. Zawsze mi się nieszczęści. Teraz pozostajesz mi tylko ty i Han z Islandyi. Stracenie ciebie, jako nocne i sekretne, przyniesie mi dwanaście dukatów. Pozwól mi więc czynić, co do mnie należy: oto jedyna przysługa, jakiej od ciebie wymagam.
— O Boże!... — jęknął boleśnie skazany.
— Jest to, co prawda, pierwsza i ostatnia przysługa; ale za to przyrzekam ci, że wcale cierpieć nie będziesz. No, zdaj się na wolę Bożą.
— Przekleństwo! Ocaliłem Ahlefelda, całowałem mego brata, a oni mnie zabijają! Mam umierać wśród nocy, w ciemnym lochu, a świat nie będzie słyszał moich przekleństw, głos mój nie zabrzmi z jednego na drugi koniec królestwa, moja ręka nie rozedrze zasłony wszystkich ich zbrodni! I to żeby się doczekać takiej śmierci, skalałem całe życie moje!... Nędzniku — mówił dalej, zwracając się do brata — chcesz więc być bratobójcą?
— Jestem katem — odpowiedział Nychol obojętnie.
— Otóż nie! — zawołał skazany i rzucił się na kata, a z jego oczu trysnęły błyskawice, jak z oczu rozwścieczonego byka. — Nie, ja tak nie umrę! Nie dlatego żyłem, jak groźny wąż, żebym miał umrzeć zdeptany, jak robak. Życie swe zakończę ukąszeniem, ale ono będzie śmiertelne.
Mówiąc to dusił, jak wroga, tego, którego przed chwilą po bratersku całował. Przymilający się i pieszczotliwy Musdoemon pokazał teraz, czem był istotnie. Rozpacz poruszyła szatańską jego naturę; niedawno czołgał się jak tygrys, teraz tygrysią wybuchnął wściekłością. Trudno zaprawdę byłoby rozstrzygnąć, który z tych braci bardziej był straszny w chwili, kiedy z sobą walczyli — jeden z bezmyślnem okrucieństwem dzikiego zwierza, drugi z posępną wściekłością szatana.
Ale halabardziści, dotychczas nieruchomi, nie zostali bezczynnymi. Pośpieszyli katowi na pomoc i wkrótce Musdoemon, czerpiący siłę tylko w swej wściekłości, musiał wypuścić z rąk swego przeciwnika. Poczem upadł twarzą na ziemię z wyciem, a kamienie posadzki drapał paznogciami.
— Umrzeć! — wołał przeraźliwym głosem — o szatani z piekła! Mam umrzeć, a głos mój nie przebije tych sklepień, moje ramię nie obali tych murów!
Schwycono go, tym razem bez oporu. Bezużyteczne wysilenia wyczerpały go. Aby go skrępować, zdjęto z niego suknie. Wówczas opieczętowana paczka wypadła mu z pod ubrania.
— Co to jest? — zapytał kat.
Piekielna radość zajaśniała w osłupiałem oku skazanego.
— Jakże ja mogłem o tem zapomnieć? — wyszeptał. — Słuchaj, bracie Nycholu — dodał tonem poufnego zwierzenia — papiery te należą do wielkiego kanclerza; przyrzeknij mi, że mu je oddasz, a potem rób ze mną, co ci się podoba.
— Skoro się już uspokoiłeś, to ci przyrzekam, że spełnię twoją ostatnią wolę, chociaż przed chwilą postąpiłeś sobie względem mnie jak nie dobry brat. Papiery te zostaną wręczone kanclerzowi, klnę się na uczciwość Orugixa.
— Oddaj mu je sam — prosił skazany. — Przyjemność, jakie one sprawią jego łasce, może ci przynieść korzyść.
— Czy doprawdy bracie? — spytał Orugix. — No, to dziękuje ci. Może dostanę patent na wykonawcę królewskiego, nieprawdaż? Więc rozstańmy się, jak dobrzy przyjaciele. Przebaczam ci to, żeś mnie podrapał; ty zaś, przebacz mi naszyjnik ze sznura, w jaki cię przystroję.
— Kanclerz przyrzekł mi inną na szyję ozdobę.
Po tych słowach, halabardziści poprowadzili skazanego na środek celi, a kat założył mu na szyję fatalną pętlicę.
— Czy jesteś gotów, Turiafie? — zapytał.
— Jeszcze chwilkę — rzekł skazany, którego znów ogarnęła bojaźń — zlituj się, mój bracie, nie ciągnij za sznur, dopóki ci tego nie powiem.
— Wcale za sznur ciągnąć nie potrzebuję — odpowiedział kat.
Po chwili powtórzył zapytanie:
— Czy jesteś gotów?
— Jeszcze chwilę! Muszę zatem umrzeć koniecznie?
— Turiafie, nie mogę dłużej mitrężyć.
Mówiąc to, Orugix dał znak halabardzistom, żeby się usunęli od skazanego.
— Jeszcze słówko, bracie! Nie zapomnij oddać papiery hrabiemu Ahlefeldowi.
— Bądź spokojny — odpowiedział brat i po raz trzeci zapytał: — Czy jesteś gotów?
Nieszczęśliwy otwierał już usta, ażeby błagać jeszcze o minutę życia, lecz zniecierpliwiony kat, nachyliwszy się, zakręcił miedzianą szrubą, wystającą z podłogi. Ta natychmiast usunęła się z pod nóg skazanego, który znikł w kwadratowym otworze, sznur zaś wyprężył się i zadrgał, targany konwulsyjnemi rzutami umierającego. Z otworu powiał prąd lodowatego powietrza, w jego przepaścistej głębi słychać było plusk wody.
Halabardziści, zdjęci przerażeniem, cofnęli się. Kat zbliżył się do otworu, uchwycił ręką za kołyszący się sznur i zawiesiwszy się na nim, wsparł silnie stopy na ramionach swej ofiary. Sznur wyprężony, jak struna, przestał się kołysać.
— Już po wszystkiem — rzekł kat, wracając na posadzkę celi więziennej. — Żegnam cię bracie.
Powiedziawszy to, dobył nóż z za pasa.
— Idź na żer dla ryb zatoki — mruknął. — Niechaj twoje ciało stanie się łupem wody, jak dusza będzie łupem ognia.
Przeciął sznur i w tej chwili rozległ się plusk ciała, upadającego do głębokiej wody, która podziemną drogą płynęła do zatoki.
Potem zamknął klapę w ten sam sposób, jak ją otworzył, a kiedy skończył swoją pracę, spostrzegł, że cela była pełna dymu.
— Co to jest? — zapytał halabardzistów — skąd się wziął ten dym?
Halabardziści, niemniej zdziwieni, nie umieli odpowiedzieć. Otworzyli drzwi celi: korytarze również były pełne gęstego, gryzącego dymu. Zaniepokojeni, dostali się przez tajemne przejście na dziedziniec, gdzie straszliwy zobaczyli widok.
Więzienie wojskowe i koszary muszkieterów były ogarnięte pożarem, który silny wiatr wschodni podsycał. Płomienie pełzały po kamiennych ścianach, unosiły się po nad dachy, wybiegały, jakby z paszcz smoków piekielnych. Czarne wieże munckholmskiego zamku chwilami jaśniały czerwonawym światłem, to znowu ginęły w gęstych chmurach dymu.
Jeden ze strażników, uciekających z więzienia, objaśnił ich w kilku słowach, że ogień powstał w celi Hana z Islandyi, któremu dostarczono trochę słomy i ognia.
— Prawdziwe prześladuje mnie nieszczęście! — zawołał Orugix — pewnie mi się teraz wymknął i Han z Islandyi. Nędznik spalił się niewątpliwie i nie będę miał nawet jego ciała, za które zapłaciłem dwa dukaty złotem.
Tymczasem nieszczęśliwi muszkieterzy munckholmscy, zaskoczeni pożarem we śnie, cisnęli się tłumnie do drzwi szczelnie zamkniętych; słychać było ich krzyki rozpaczne, a przez okna, ogarnięte już płomieniem, można było widzieć, jak załamywali ręce, wołając daremnie o pomoc. Niektórzy wyskakiwali na bruk dziedzińca: unikając śmierci w płomieniach, znajdowali ją na granitowych głazach.
Pożar objął cały budynek, zanim nadbiegła reszta garnizonu. Wszelka pomoc była daremną. Szczęściem jeszcze, że płonący budynek nie łączył się z innemi. Wyrąbano siekierami główne drzwi, ale już było zapóźno — w tej chwili właśnie całe wiązanie dachu runęło ze straszliwym hukiem na nieszczęsnych żołnierzy, pociągając w swym upadku szczyty i palące się piętra. Wówczas cały budynek znikł w tumanie kurzu i czarnego dymu, a niebawem rozpaczne jęki ucichły.
Nazajutrz rano, na kwadratowym dziedzińcu, wznosiły się tylko poczerniałe i zrujnowane mury, a wśród nich piętrzyły się stosy gorejących jeszcze szczątków budynku. Kiedy ostygły nieco zgliszcza, znaleziono wśród nich gromady zwęglonych trupów pięknego pułku munckholmskiego z którego ocalało zaledwie kilkunastu srodze pokaleczonych żołnierzy. W miejscu, gdzie była cela, w której zamknięto Hana z Islandyi, a w której, jak się przekonano, pożar wybuchnął, znaleziono szczątki ludzkie i porozrywane łańcuchy. Szczątki należały do jednego ciała, ale odszukano dwie czaszki i tego nie umiano sobie wytłumaczyć.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.