Przejdź do zawartości

Han z Islandyi/Tom III/XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Han z Islandyi
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca Biesiada Literacka
Data wyd. 1912
Druk Drukarnia Synów St. Niemiry
Miejsce wyd. Warszawa
Tytuł orygin. Han d’Islande
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XV.

Wybiła fatalna godzina; już tylko połowę tarczy słonecznej widać było na horyzoncie. W fortecy munckholmskiej zdwojono straże; przed każdemi drzwiami przechadzały się placówki milczące i posępne. Do ponurych wieżyc fortecy, niezwykle ożywionych, dolatywał hałaśliwszy, niż zawsze, gwar miejski. Na dziedzińcach rozlegały się odgłosy bębnów kirem okrytych, a od czasu do czasu wstrząsnął powietrzem wystrzał armatni; ciężki dzwon wieżowy kołysał się zwolna wydając poważne i przeciągłe dźwięki, a ze wszystkich punktów portu łodzie, pełne ciekawych, dążyły do straszliwej skały.
Na Placu Broni wznosiło się, wśród czworoboku żołnierzy, rusztowanie czarno obite, około którego cisnął się wzrastający nieustannie tłum ciekawych. Na rusztowaniu przechadzał się człowiek w czerwonym stroju, wspierając się toporem o długiej rękojeści; niekiedy przystawał, aby poprawić pień, stojący na tem żałobnem wzniesieniu. W pobliżu przygotowany był stos, przy którym płonęły pochodnie, nasycone smołą. Między rusztowaniem a stosem stał słup z napisem: „Ordener Guldenlew — zdrajca“. Na szczycie wieży szlezwiskiej powiewała czarna chorągiew.
W owej właśnie chwili, przed zasiadającym wciąż sądem, stawiono raz jeszcze skazanego Ordenera. Biskupa tylko nie było, skończył już bowiem swój obowiązek obrońcy.
Syn vicekróla był czarno ubrany, na szyi miał łańcuch Danebroga. Twarz miał bladą, lecz pełną dumy i godności. Przyszedł sam, gdyż kazano mu udać się na miejsce kaźni zanim kapelan Anastazy Munder wrócił do jego więzienia.
Ordener przygotował się już ostatecznie do spełnienia ofiary; z pewnym jednak żalem myślał o życiu, i wolałby zapewne spędzić noc poślubną inaczej niż w grobie. W więzieniu modlił się a więcej marzył. Teraz stał u kresu wszelkiej modlitwy i marzenia. Czuł się silnym tą mocą, jaką daje Bóg i miłość bez granic.
Tłum, więcej od skazanego wzruszony, pożerał go oczami. Jego znaczenie i los okrutny wzbudzały zdumienie i litość. Nikt nie mógł wytłumaczyć sobie powodu jego zbrodni. W głębi serca ludzi istnieje dziwne uczucie, które ich pociąga zarówno do wesołych, jak i do krwawych widowisk. Z drapieżną pilnością starają się odszukać na zmienionych rysach mającego umierać myśl śmierci, jakby w tej uroczystej chwili w oczach skazanego okazywało się jakieś objawienie nieba albo piekła; patrzą na niego, jakby pragnąc zobaczyć, jaki cień rzuca śmierć, unosząc się po nad ludzką głową, jakby dla zbadania, co zostaje z człowieka, kiedy go już nadzieja opuściła. Wówczas wyobraźnią wstrząsa widok istoty, pełnej siły i zdrowia, która się porusza, oddycha, żyje, a za chwilę poruszać się, oddychać i żyć przestanie; widok istoty, otoczonej podobnemi do siebie istotami, którym nic nie zawiniła, a które żałują ją wszystkie, a żadna nie niesie jej pomocy; widok nieszczęśliwego, co umiera bez konania, przygnieciony siłą materyalną i niewidzialną potęgą. Wówczas, powtarzamy, wstrząsa wyobraźnią to życie, którem społeczeństwo obdarzyć nie może, a które wydziera z całą okazałością, z całą wystawą uprawnionego morderstwa. Dla nas, cośmy wszyscy na śmierć skazani z nieokreślonym terminem, nieszczęśliwy, który wie, że ów termin nadszedł już dla niego, przedstawia widok niezwykły i bolesny.
Wiemy, że Ordenera, przed zaprowadzeniem go na rusztowanie, miano powtórnie stawić przed sądem, dla pozbawienia go tytułów i honorów. Skoro więc uciszyły się szmery w zgromadzeniu, poruszonem przez jego przybycie, natychmiast prezes rozkazał przynieść księgę heraldyczną obojga królestw i statuty orderu Danebroga, a wezwawszy skazanego, aby ukląkł na jedno kolano i zaleciwszy obecnym, by zachowali milczenie, otworzył księgę kawalerów Danebroga i zaczął czytać głosem wyniosłym i surowym:
„My Chrystyan, z łaski i miłosierdzia Wszechmocnego, król Danii i Norwegii, Wandalów i Gotów, książę Szlezwigu, Holsztynu, Stormaryi i Dytmarsyi, hrabia Oldenburg i Delmenhrist, oznajmiamy, że przywróciwszy, na wniosek naszego wielkiego kanclerza, hrabiego Griffenfelda (tutaj czytającego zaledwie słyszeć było można), order królewski Danebroga, ustanowiony przez naszego dostojnego przodka, Świętego Waldemara i zważywszy, że order ten ustanowiony został na cześć chorągwi Danebroga, zesłanej z nieba dla naszego błogosławionego królestwa; że byłoby uchybieniem dla świętej instytucyi orderu, gdyby który z kawalerów mógł bezkarnie przeniewierzyć się względem honoru i świętych praw Kościoła i państwa: rozkazujemy na klęczkach przed Bogiem, każdego z kawalerów orderu, któryby duszę swą oddał szatanowi przez wiarołomstwo lub zdradę, po zgromieniu go publicznem przez sędziego, pozbawić na zawsze stopnia kawalera naszego królewskiego orderu Danebroga“.
Po odczytaniu tej formuły, prezes zamknął księgę.
— Ordenerze Guldenlew, baronie Thorvick, kawalerze Danebroga, jesteś winnym zdrady stanu; za tę zbrodnie głowa twoja spadnie na szafocie, ciało twe będzie spalone, a popioły rozrzucone na wiatr. Ordenerze Guldenlew, zdrajco, nie godzien jesteś należeć do liczby kawalerów Danebroga. Wzywam cię przeto, żebyś się upokorzył, ponieważ w imieniu króla, pozbawię cię publicznie tego zaszczytu.
Mówiąc to, prezes wyciągnął rękę po księgę orderu i przygotował się do wyrzeczenia nad Ordenerem fatalnej formuły, kiedy nagle otwarły się boczne drzwi sądowej sali i wszedł woźny, meldując jego ekscelencyę biskupa Drontheimhuusu.
On to był wistocie. W szedł spiesznie do sali, w towarzystwie drugiego duchownego, na którym się wspierał.
— Wstrzymajcie się, panie prezesie! — zawołał z mocą — wstrzymajcie się! Niebu niech będzie chwała, że jeszcze na czas przybywam!
Zgromadzeni poruszyli się, przewidując jakąś nową niespodziankę, prezes zaś odezwał się do biskupa z niecierpliwością:
— Wasza ekscelencya pozwoli sobie uczynić uwagę, że jego obecność jest tutaj bezużyteczną. Sąd właśnie ma odjąć honory skazanemu, który wkrótce poniesie zasłużoną karę.
— Strzeżcie się — rzekł biskup — dotknąć tego który jest czysty wobec Pana. Ten młodzian jest niewinny.
Okrzykiem zdumienia przyjęli to oświadczenie wszyscy obecni, prócz prezesa i sekretarza tajnego, którzy nie mogli się powstrzymać od okrzyku przestrachu.
— Tak jest, sędziowie, zadrżyjcie — mówił dalej biskup, zanim jeszcze prezes zdołał przyjść do siebie — bo mieliście przelać krew niewinnego.
Podczas, gdy prezes starał się uspokoić, Ordener powstał z klęczek zmieszany; obawiał się, czy nie odkryto jego szlachetnego podstępu i czy nie znaleziono dowodów przeciw Schumackerowi.
— Książe biskupie — rzekł prezes — powód tej zbrodni zdaje się nam wymykać, przechodząc z jednej głowy na drugą. Niech się wasza ekscelencya nie łudzi próżnym pozorem. Jeżeli Ordener Guldenlew jest niewinny, w takim razie któż jest winowajcą?
— Wasza łaska wkrótce się o tem dowie — odparł biskup, a ukazując sędziom szkatułkę, którą pachołek niósł za nim, dodał: — Szlachetni panowie, sądziliście pośród ciemności. W tej szkatułce jest cudowne światło; ono tę ciemność rozproszy.
Widok tajemniczej szkatułki żywo zaniepokoił prezesa, sekretarza tajnego i Ordenera. Biskup zaś mówił dalej:
— Chciejcie mnie posłuchać, szlachetni sędziowie. Dziś, w chwili, kiedy przybyliśmy do naszego pałacu biskupiego, aby odpocząć po trudach nocy i modlić się za skazanych, oddano nam tę szkatułkę. Przyniósł ją rano do naszego pałacu, jak nam powiedziano, dozorca Spaladgestu, który twierdził, że musiała w sobie zawierać jaką szatańską tajemnicę, ponieważ znaleziono ją przy trupie świętokradcy Benignusa Spiagudrego, wydobytym z jeziora Sparbo.
Ordener podwoił uwagę. Wszyscy obecni słuchali w milczeniu, a prezes i sekretarz pochylili głowy, jak by to oni byli skazani. Możnaby powiedzieć, że zapomnieli o swej przebiegłości i odwadze. Są chwile w życiu złych ludzi, w których niknie całe ich zuchwalstwo.
— Pobłogosławiwszy tę szkatułkę — mówił znowu biskup — rozbiliśmy zamek, na którym, jak to jeszcze teraz widzieć możecie, był nieistniejący już herb Griffenfeldów. I istotnie znaleźliśmy tam szatańską tajemnicę. Osądzicie to sami, szanowni panowie. Teraz natężcie uwagę, idzie tu bowiem o krew ludzką, a Pan waży każdą jej kropelkę.
Otworzył potem szkatułkę, wydobył pergamin i przeczytał wypisane na zewnętrznej jego stronie następujące poświadczenie:
„Ja, Blakstam Cumbylus, doktor, zaświadczam w chwili śmierci, że kapitanowi Dispolsen, pełnomocnikowi byłego hrabiego Griffenfelda, doręczyłem niniejszy dokument, całkowicie napisany ręką Turiafa Musdoemona, dworzanina kanclerza Ahlefelda, ażeby tenże kapitan zrobił z niego użytek, jaki mu się podoba. Przytem proszę Boga, aby mi przebaczył moje zbrodnie.
W Kopenhadze, 11 stycznia 1699 r.

Cumbylus“.

Sekretarz tajny trząsł się konwulsyjnie. Chciał mówić, ale biskup wręczył pergamin blademu i zmieszanemu prezesowi.
— Co ja widzę? — zawołał tenże, rozwijając pergamin. „Nota dla szlachetnego hrabiego Ahlefelda, co do sposobu pozbycia się Schumackera“. Przysięgam, księże biskupie...
Tu pergamin wypadł z rąk prezesa.
— Czytaj pan dalej — rzekł biskup. — Nie wątpię, że niegodny sługa użył pańskiego imienia do bezecnych celów tak samo, jak użył imienia Schumackera. Ale zważ pan tylko, jakie są skutki nieubłaganej pańskiej nienawiści dla upadłego poprzednika. Jeden z twoich dworzan działał podstępnie na jego zgubę, zapewnie w nadziei, że tem zjedna sobie względy waszej łaski.
Słowa biskupa świadczące, że nie podejrzewał on prezesa, uspokoiły tego ostatniego. Ordener również swobodniej odetchnął. Przewidywał teraz, że niewinność ojca Etheli wyjdzie na jaw razem z niewinnością jego. Dziwił go tylko szczególny zbieg okoliczności, a mianowicie, że gdy ścigał straszliwego rozbójnika, aby mu odebrać szkatułkę, jego przewodnik, Benignus Spiagudry, miał ją przy sobie. Szukał tego, co było tuż przy nim. Zastanawiał się również nad głęboką nauką, płynącą z wypadków, które zgubiwszy go przez tę fatalną szkatułkę, jej także użyły za narzędzie ocalenia.
Prezes, wysilając się na zimną krew, odczytał z dobrze udanem oburzeniem, szczerze podzielanem przez wszystkich słuchaczy, długą notę, w której sekretarz wyjaśniał szczegółowo szatański swój plan. Sekretarz kilkakrotnie chciał się bronić, ale szemranie ogólne zmusiło go do milczenia. Wreszcie prezes skończył czytanie i zawołał, wskazując na swego powiernika:
— Halbardziści, aresztować tego człowieka!
Zgnębiony nędznik opuścił zaszczytne miejsce i zasiadł na hańbiącej ławie oskarżonych.
— Panowie sędziowie — rzekł biskup — zadrżyjcie i ucieszcie się zarazem! Prawda, którą wam przedstawiłem, poświadczoną jeszcze będzie przez zeznanie obecnego tu kapelana więziennego, Anastazego Munder.
O. Anastazy Munder przybył do sądu wraz z biskupem. Złożył on teraz ukłon swemu pasterzowi oraz sędziom; na znak prezesa, przemówił w te słowa:
— To, co mam powiedzieć, jest świętą prawdą. Niechaj mnie niebo ukarze, jeśli wymówię choć jedno słowo fałszywe! Przedtem już, sądząc z tego com w więzieniu od syna vicekrôla słyszał, byłem przekonany, że jest on niewinny, chociaż został skazany wskutek swoich zeznań. Potem wezwano mnie do udzielenia pomocy duchownej nieszczęśliwemu góralowi, tak okrutnie zamordowanemu w waszych oczach, a którego wy, szanowni panowie, skazaliście jako Hana z Islandyi. Otóż umierający tak do mnie przemówił: — Nie jestem Hanem z Islandyi; za przybranie jego imienia srodze zostałem ukarany. Za odegranie tej roli zapłacił mi sekretarz tajny wielkiego kanclerstwa. Nazywa się on Musdoemon, który cały ten bunt urządził pod nazwiskiem Hacketa. Zdaje mi się, że on tylko jeden jest tu winny. — Powiedziawszy to, prosił o błogosławieństwo i zalecił mi, abym jego słowa jak najpspieszniej powtórzył przed sądem. Bóg jest światkiem tego, co mówię.
Umilkł i skłonił się powtórnie biskupowi i sędziom.
— Wasza łaska raczy mi przyznać — rzekł biskup — że jeden z moich klientów nie mylił się, znajdując dziwne podobieństwo między owym Hacketen a pańskim sekretarzem tajnym.
— Turiafie Musdoemon — zapytał prezes nowego obwinionego — co masz do przytoczenia na swoją obronę?
Musdoemon rzucił na prezesa spojrzenie pełne znaczenia. Przejęło ono kanclerza dreszczem obawy, a obwinionemu wróciła całą pewność siebie.
— Nic, panie.
Wówczas prezes odezwał się głosem słabym i drżącym:
— Wyznajesz więc, że jesteś winnym zbrodni, jaką ci zarzucają? Wyznajesz, że byłeś sprawcą spisku przeciw państwu, a jednocześnie przeciw Schumackerowi?
— Tak, panie — odparł Musdoemon.
— Panie prezesie — rzekł biskup wstając — aby uniknąć wszelkiej wątpliwości w tej sprawie, niechaj wasza łaska spyta obwinionego, czy niemiał wspólników.
— Wspólników! — powtórzył Musdoemon.
Przez chwilę zdawał się zastanawiać. Twarz prezesa pokryła się trupią bladością.
— Nie, książę biskupie — rzekł nakoniec Musdoemon.
Spojrzenia prezesa i obwinionego spotkały się. — nastąpiło znać pomiędzy nimi tajemnicze porozumienie, gdyż Musdoemcn dodał, jakby z rezygnacyą:
— Tak jest, wcale nie miałem wspólników. Cały ten spisek ułożyłem przez przywiązanie dla mego pana i zupełnie bez jego wiedzy, aby zgubić jego nieprzyjaciela Schumackera.
— Wasza łaska — odezwał się biskup — raczy teraz przyznać, że baron Ordener Guldenlew zupełnie jest niewinny, skoro Musdoemon nie miał wspólników.
— Gdyby był niewinnym, księże biskupie, czyżby się przyznał do zbrodni?
— A dlaczegóż to, panie prezesie, góral, narażając swoją głowę, obstawał przy tem, że jest Hanem z Islandyi? Jeden tylko Bóg wie, co się dzieje w głębi serc ludzkich.
— Panowie sędziowie — przemówił Ordener — teraz mogę wam to powiedzieć, skoro prawdziwy zbrodzień został wykryty. Tak jest, obwiniłem się fałszywie dla ocalenia byłego kanclerza Schumackera, którego śmierć zostawiłaby jego córkę bez opieki.
Prezes przygryzł wargi.
— Żądamy od trybunału — rzekł biskup — uznania niewinności naszego klienta Ordenera.
Prezes dał znak przyzwalający, a na wniosek wysokiego syndyka, przejrzano starannie szkatułkę, w której znajdowały się jeszcze dyplomy i tytuły Schumackera, wraz z kilku jego listami do kapitana Dispolsena, listami pełnemi goryczy, ale niemającemi w sobie nic występnego, które mogły przejąć obawą tylko kanclerza Ahlefelda.
Sąd wyszedł potem do sąsiedniej sali, a po krótkiej naradzie, prezes odczytał zaledwie dosłyszanym głosem wyrok, skazujący na śmierć Turiafa Musdoemona i uniewinniający Ordenera Guldenlewa, z przywróceniem mu jego honorów, tytułów i przywilejów.
Gdy się to działo w sądzie, na placu kaźni tłum oczekiwał z niecierpliwością skazanego syna vicekróla, a kat niedbale przechadzał się po rusztowaniu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.