Gromada/XXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Gromada
Rozdział XXII.
Wydawca Księgarnia A. Gmachowskiego
Data wyd. 1925
Druk F. D. Wilkoszewski
Miejsce wyd. Częstochowa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXII.

Tegoż dnia, drugiego klęski, przed południem, w chacie Rykonia było jakoby posiedzenie żałobne. Przyszedł Workowski i Selwestrowicz, w części dla gawędy o spadających na wieś nieszczęściach, w części dla nawiedzenia Jana, który siedział na ławie, a nogę prawą miał obwiązaną i wyciągniętą na zydlu. W zeszły poniedziałek, przy budowie domu, belka osunęła się, uderzyła i zraniła Rykoniowi kolano; dobrze jeszcze, że mu nogi nie przetrąciła. Zrazu mały czuł ból, ale potem kolano spuchło, matka i felczer ze Sławoszewa zaczęli Jana leczyć, może też i nagłe niezwykłe ochłodzenie powietrza pogorszyło stan zapalny. Podrwiwał sobie Rykoń z tego niedomagania i wogóle był dzisiaj dziwacznie żartobliwego humoru, jakby lekce sobie ważył wszystko, co dni ostatnie na niego i na wieś zwaliły.
— W porę mi to przyszło — odpowiadał na zapytania sąsiadów o zdrowie — kiedy pan Naczelnik z panią Śnieżycą zmówili się, żeby nam strajk od roboty przy domu nakazać. Dobrana z nich para!
Nikt żartu nie podtrzymał, nikt się nawet nie uśmiechnął; poruszone niedole paliły wszystkich zbyt boleśnie. Stara Pawłowa troszczyła się przedewszystkiem o zdrowie syna:
— Mówiłam odrazu: nic, tylko otuliłbyś się ciepło i do doktora, do Łowicza, pojechał. Pamiętasz, Jasieńku, jaką ci to maść cudowną dał tamtego roku na stłuczenie?
— Cobym nie miał pamiętać? dobra była.
— Na taką szarugę, jak wczoraj tobyś nie mógł jechać; ano dzisiaj od rana trochę ustało, może da Pan Jezus już uspokojenie? — —
Rykoń pokręcił głową, spoglądając przez okno:
— Chmurzyska jeszcze paskudne i wiatr ten sam; znowu padać będzie — —
— Dalibyście już pokój, Janie, z tem krakaniem na nieszczęście, mruknął Workowski.
— Ja kraczę?! — zawołał Jan niecierpliwie, jakby go nosiła gorączka. — To wy po wsi łazicie i na pola pozieracie, kiej te wrony! Ja wiem, że złe minie, uskubnie nas krzynkę, ale nie zmoże. Nie zginiemy.
— Toć wiadomo, że śnieg bez całą wiosnę padał nie będzie — rzekł Selwestrowicz — ale jakże dom budować będziecie przeciw zakazowi pana naczelnika?
— A będę! — rzekł Rykoń uparcie.
— Składkę skąd tu dawać, kiej wszystko przepada? — dodał Workowski, powodząc tragicznie ręką przez oba okna, za któremi zalegało śnieżne spustoszenie.
— Nie dacie? to się bez was obejdę! — rzekł Jan gwałtownie.
— Chyba żeście do nas, na gubernatora nastali? — wtrącił Workowski ironicznie.
Pomiarkował się Rykoń, że za dużo powiedział, więcej, niż sam wie. Jak to będzie? — jeszcze nie wykalkulował, miał tylko niezłomne przekonanie, że mozolne dzieło gminne musi doprowadzić do końca. W odpowiedzi sąsiadom trochę zrejterował:
— Wszyscy my sobie gubernatory, którzy dobro pospólne rozumiemy. Na składkę zrobiliśmy uchwąłę — święty nasz obowiązek płacić.
— I na co, kiej budować nie pozwalają? — ostro zapytał Workowski.
— Naczelnik nie ma mocy przeciw gminnej uchwale. Zatrzymał budowanie — stanęliśmy, ba i ta psia pogoda przeszkodziła. Ale kazać zmarnować tylą robotę nie ma mocy.
— Pytał się was będzie?
— Jensi nim potrząchną. A my to pluć w kaszę sobie pozwolimy?
— Pewno, że nie — rzekł Workowski odruchowo, przez butę, choć niezupełnie przekonany.
Tymczasem na przekorę dzielnej otusze Rykonia batogi śnieżne znowu zacięły w spocone szyby okien.
— Jezus, Marja! — zawołała Pawłowa — a toć już pokaranie za cudze, nie nasze winy!
Posępność ogarnęła izbę zamroczoną. Nie było już o czem radzić. Sąsiedzi chcieli się pożegnać, ale próbowali jeszcze przeczekać śnieżycę. Długo milczeli wszyscy, podpierając dłońmi zasępione czoła, albo krzyżując ramiona z rezygnacją.
— A cóż to Magdalena dzisiał nie przyszła? — zapytał Rykoń matki.
— Nie przyszła — odrzekła stara głosem miękkim i rozżalonym — porzuciła wełniak, cośmy go wczoraj zaczęły.
— Olczakówna? — zapytał Workowski.
— A juści nie inna — nawet że obiecała.
Magdusia wkradła się była już w łaski Pawłowej przez słodkie pochlebianie, tęgą pomoc w robotach, a zwłaszcza przez niezwykłą zdolność do tkactwa, które było namiętnością starej. Przychodziła też codzień do Rykoniów.
— Magda, skoro świt, zabrała się ze Stańczakami do Łowicza — objaśnił Workowski.
— To jakże wróci, kiedy Stańczakowie tu nie wracają? — zapytał Rykoń.
— Mówiła, że na południe będzie z powrotem.
— Zachciało jej się też na taki czas! — troskliwie zawołała Pawłowa.
— Nie padało nic o wschodzie słońca — tłumaczył obojętnie Workowski.
Zato teraz smagał śnieg od wschodu na zachód niemiłosiernie; ruchoma ściana zawiei, zaledwie przezroczysta, spodem oparta o niepokalaną bieliznę ziemi, szczytem tonąca w męcie chmurnym, zasuwała krainę mrozem i zniszczeniem, a choć już doszła i przeszła, trwała ciągłe w swym zaborze, w nieprzejrzanej grubości, ściskała ze wszech stron, gnębiła z góry, ścinała lodem łzy ludzkie i słabszym sercom dawała przedsmak śmierci.
Pora była na obiad; rozeszli się sąsiedzi każdy do swego ogniska.
Dopiero teraz Rykoć, gdy sam pozostał z matką, poskarżył się:
— Oj, źle matulu — —
Pawłowa spojrzała w świecące oczy syna i na jego policzki zaognione:
— Gorąc cię zmąga; legnij se w pościeli, Jasieńku.
— Nie legnę; żebym się położył, tobym na dobre zachorował. Co mi tam noga! — fraszka. To mniej boli, niż zła dola pospóla.
— Może Pan Jezus i ta Matka Częstochowska nagrodzą choć na jarzynie? — pocieszyła syna ciaśniej patrząca Pawłowa.
— Taka nasza wiosna, takie i życie! — westchnął krótko Rykoń.
I wiedząc, że w sercu matczynem znajdzie odgłos tylko fizycznego bólu, zamilkł. Potem dał sobie odnowić zioła na spuchniętem kolanie i przewiązać.
Zjadł niewiele na obiad — miał się zabrać do czytania wczorajszych dzienników — gdy nagłe błysło mu w oczach i zapytał niespokojnie:
— Powiedzcie-no, matka, niech Fudała skoczy do Workowskich i zobaczy, czy Magdusia wróciła z Łowicza!
— Bo i prawda — ucieszyła się Pawłowa — zawołaćby ją do nas, zarazby choć młode gadanie rozległo się w chałupie.
Do Workowskich było od Rykoniów nie więcej, jak pięćset kroków, ale Fudała, rad z rozrywki w dniu ponurym i bezczynnym, powrócił dopiero za godzinę.
— Gdzieżeś się podział i co tam? — zapytał Jan niecierpliwie.
— Dowiedziałem się o wszystkiem sumiennie. Magda zabrała się ze Stańczakami o świcie. Nie ma kożucha, to się w wełniaki owinęła potrójnie. Miała se nająć furmankę na powrót z Łowicza, a wzięła z sobą grosiwo, bo po sprawunek do miasta pojechała.
— Mówiła, że powróci na południe?
— Mówiła, że jeszcze jej niema; na drodze buchanina okrutna, Rykoń wyliczył, że jednak od świtu, który w maju jest wczesny, upłynęło już dziewięć godzin. Dwiema podwodami można było powrócić z Łowicza, choćby stępa jechać całą drogę. Wstał z ławy, prawą nogę rozprostował i, choć syknął odruchowo, przeszedł izbę nie kulejąc.
— Matka! — rzekł — zaprzęgę do sanek i wyjadę na drogę do miasta. Może się na taki czas dziewucha zmarnować.
— W imię Ojca i Syna! — zawołała Pawłowa — gdzież takiemu gospodarzowi?... i jeszcze z chorą nogą? — —
Rzeczy niecodzienne wydawały się starej niemożliwemi, a nawet zdrożnemi.
— Nic mi nie będzie — przekładał Jan — a nawet tak siedzieć w izbie najgorzej: krew się nie rucha i gęstnieje w kolanie. A dla ludzkiego stworzenia, i dobrego, można zarezykować. Już ona dla ninie także...
Nie domówił, lecz raźna ochota, z którą się zabrał do przyodziewku, mówiła za niego. Tkliwa, a uparta miłość dziewczyny, jej poświęcenie i uczciwe zabiegi wzruszały coraz mocniej jego serce, kamienne tylko przez rozkaz nieubłaganej woli. I matka lubiła już piękną, przymilną i sprawną Magdusię. Teraz zaś wiedziała, że gdy Jan coś postanowił, darmo go od zamiaru odwodzić.
— Weź chociaż drugi kożuch — rzekła, zniewolona — będzie ci na nogi, abo i dla niej?..!
— O! dobra rada, matczyna! — odpowiedział Jan wesoło.
W całkowitej zimowej odzieży wyruszył sankami, zaprzężonemi w najlepszego konia.
— To ci cholera! — zaklął, oślepiony blaskiem ziemi i ostrym nawiewem śniegu w oczy.
Mijał chaty zamknięte, bezbarwne, uszczuplone od spodu przez zaspy. Na drodze nie było żywego stworzenia. Może go tam przez zamglone szyby wypatrzyły czyjeś oczy i poznały, ale on nie dojrzał nikogo. Jechał, jak widmo, przez cmentarne Mielno..
Koń wyrywał jednak szybko po szosie zaśnieżonej, bez kolei. Musieli i Stańczakowie z Magdusią jechać sporo, zwłaszcza, że rano śnieg nie padał; tem dziwniejsze, że Olczakówny niema jeszcze z powrotem. — Gdy jednak sanki zjechały z szosy na zwykłą polską drogę, jazda stała się uciążliwszą; drogę znaczyły wprawdzie tu i owdzie drzewa, ale nasyp był miejscami bardzo kopny, choć puszysty; miejscami znów śnieg tajał od spodu, od ziemi nie zamarzniętej, i koń wyrzucał zpod kopyt brudne tryski rzadkiego błota.
Najgorzej będzie przed Mastkami, gdzie droga jest mylna i nieobsadzona — przewidywał Rykoń. — Ale gdzież Magdusia? — przecie droga jedna, nikt inną nie jeździ. — Czy wypadnie dojechać aż do Łowicza?
Oswoił się trochę z zawieją, wypatrywał pilnie na drodze, a nawet po bokach; dostrzegał przez zamęt powietrzny drzewa i domy dosyć oddalone, bystremi oczyma, które niejedną już widziały śnieżycę w polu. Ujechał około mili i nikogo nie spotkał pieszego, ani na kołach; nikomu się nie chciało wyjedżdżać na taką pogodę. Tylko ci dwoje, Jan i Magda, dążyli ku sobie przez niezmierne, wrogie zamiecie. — Mogła ona być w Łowiczu i czekać na łaskawsze niebo, — — Ale Jan miał pewne przeczucie, że ona dąży do niego, myśli o nim, a nawet potrzebuje pomocy. — —
Zatrzymał konia. — Tutaj droga gubiła się w płaszczyźnie białej, jak zimowe jezioro, niczem nie naznaczonej. A jednak tędy szła napewno, w wiadomym kierunku, możliwem do odnalezienia dlatego, że wiatr nie kręcił, lecz dął równo, z północo-wschodu. Wiedział Rykoń, gdzie jechać, wiedział i koń — ale czy równie dobrze pokieruje się Magda, jeżeli jest w pobliżu? — — Jan postanowił trochę na nią zaczekać. —
Przy wielkiem napięciu woli, zdążającej do wyraźnego fizycznego celu, budzą się w człowieku rozpierzchłe w nim kiedyindziej władze przeczuć i odruchów instynktowych, te, które są rozumem zwierząt. Rykoń tez nie myślał ani o swych biedach, ani o klęskach ogólnych, o niczem innem, jak tylko o znalezieniu Magdy. I wiedział już napewno, że ona jest w pobliżu. Gdyby go kto zapytał, dlaczego tak sądzi, zacząłby myśleć, a przeto wątpić; teraz czuł tylko, przeto wierzył.
O kilkadziesiąt kroków na prawo od kierunku drogi, wytkniętego w wyobraźni Rykonia, zaczęło się coś ruszać na granicy między bielą ziemi a mętem zamieci — coś małego, szarego, niby grudka roli nie całkiem ośnieżona, oderwana, zmagająca się z przemocą wichury. — — Bliżej kłębek, ten zabarwił się, zapstrokacił. — —
— Heta! — krzyknął Rykoń, zdzierając konia naprawo, i cwałem puścił sanki ku brodzącej przez, pole żywej istocie.
Była to Magda.
Ujrzawszy rozpędzone sanki, stanęła, chciała zawołać ale pierwej usłyszała wołanie:
— Magdusiu! to ja, Rykoń! poczekajcie! zabierę — —
Cud oczywisty stanął przed oczyma zmordowanej dziewczyny, otworzyła usta nieme, rozkrzyżowała ramiona, zachwiała się i upadła, jak podcięty kwiat, na obrus śnieżny.
Rykoń wyskoczył z sań na lewą nogę, nie puszczając lejców, chwycił Magdusię oburącz, lekko podniósł i położył na sanki. Leżała martwa, blada na twarzy, jak te śniegi, otulona w kwieciste wełniaki. Cucił ją Jan potrząsaniem i tarciem śniegu po skroniach — niedługo. Otworzyła oczy, mrugnęła kilka razy i zbudziła się do życia rozmiłowanem uśmiechem.
— O rety! jakżeście mnie nastraszyli, Jasieńku — — —
— Kładź kożuch, mam tu drugi dla ciebie — mówił Jan szorstko, ale głosem od szczęśliwego wzruszenia nabrzmiałym.
— Tak mi ciepło, jak w puchu — odrzekła Magda, tuląc się do ukochanego, a patrząc mu już żywym ogniem w oczy.
— Kładź, kiedy ci mówię. Kawał drogi do domu, zgrzałaś się, mogłoby cię co złego chwycić.
Posłusznie odziała wielki męski kożuch, przepadła w nim ze swemi barwnemi obsłonkami, tylko główka nakryta zapaską, jak pąk kraśny, wyglądała z baranich kudłów kołnierza. Jan nawrócił konia na świeży ślad, jeszcze niezupełnie zasypany, parsknął koń, zrozumiawszy zamiar powrotu do domu — pomknęli.
— Toście po mnie wyjechali, Jasieńku? — zapytała Magda zalotnie, ale i trwożliwie, bo bała się omylić.
— A cóż miałem wam dać zmarznąć? — odrzekł Rykoń wesoło — szkoda byłoby dziewuchy; — a że niemądra, trzeba się nią opiekować, jak dzieckiem. Kto słyszał na piechtę puszczać się w zawieję?!
— Nie chcieli jechać z Łowicza! — tłumaczyła gorąco Olczakówna. — Jeden mnie dowiózł na kołach do Mastek, bo miał interes. Rubla ze mnie wziął. Ale dalej ani rusz, nikt jechać nie chciał — a trafić przecie musiałam dzisiaj do Mielna — —
Nagle przypomniała sobie.
— A jakżeż to? przecie wy na nogę chorzy — i wyjechaliście?!
— Już wyzdrowiałem.
— Tak prędko! — rzekła Magda, jakby zmartwiona. — To ja napróżno wybrałam się do Łowicza. — —
— Niby dlaczego?
— Ano... chciałam przywieźć wam tej maści! na stłuczenie od doktora.
— Kto ci kazał?... — zaczął Rykoń, ale głos mu załkał i urwał się.
Puścił lejce, koń przyśpieszył kroku po znajomej drodze między topolami.
A Olczakówna, pewna już, że jej biedna dola zmienia się na szczęście, łasiła się do Jana kuszącemi słowami:
— I mam ten słoiczek, tutaj go włożyłam — sięgnęła od szyi za stanik — tylko mi ręce zgrabiały... Chyba sięgniecie sami? —
Jan patrzył przez chwilę mocno w piękne, dobre, poddane oczy Magdusi i wyczytywał w nich wreszcie wspólny swój z nią los:
— Niechta już będzie, Magdusiu; jak ma być — — daj gęby słodziutkiej — —
Oj, nie broniła jej Magda, nie!
Dopiero gdy Jan od ust jej oderwał usta, a ramieniem potężnem jeszcze ją obejmował, miażdżąc kożuch i wełniak około kibici, dziewczyna zapłakała:
— Tyli czas! tyli czas mnie nie chciałeś, Jasieńku!...
— Bo jeszcze nie była nadeszła pora. Tera chocia przyszła najgorsza, człowiek zrobił, co tylko mógł — — z Panem Bogiem spierał się nie będę, Jedno wziął, drugiego nie dopuścił, ale ciebie mi dał, widać, Magduś, boś jest i czująca mnie i rozumiejąca lepiej, niż inne kobiety, a żoną mi będziesz pomocną na dolę i niedolę. — — Dobraś do roboty, do kochania jedyna; syny mi będziesz rodziła na tę lepszą przyszłość, która przyjdzie, bo się nam od Pana Boga należy. — — I my jeszcze nie starzy — dożyjemy.
Słuchała Magdusia, jak wyroków, jak organów kościelnych. Łowiła usta ukochanego, kiedy chciał, a kiedy je umykał, całowała go po rękach. Ciepło było obojgu, ani tej śnieżycy widzieli przed sobą, ani czuli; topniała na ich ustach gorących. Maj się przedzierał z ich serc na okolicę, moc czuli w sobie, przemieniającą wszystkie niedole na szczęście i nadzieję, — moc ziemi, której nic nie wstrzyma od wydania kwiatu i plonu, moc serc, których klęska nie zwycięża, lecz je opancerza.
Nie pilno im było do domu w tej podróży, dla innych nieznośnej, dla nich ślubnej i błogosławionej.
W oddaleniu dwóch wiorst od Mielna ujrzeli na niebie dobre znaki. Śnieżyca zrzedła i omdlała w swej sile chłoszczącej. Na zachodzie ciężka pokrywa chmur uchyliła się od ziemi, odsłaniając pas żółtego mętu, który powoli nasiąkał coraz ognistszą łuną. Na jej tle występowała wieś ogroma, uszykowana w klamrę, najeżona topolami, prowadząc niby za sobą upał letni przeciw wrogiej, najezdniczej ze wschodu zamieci. Czuć było nawet przez śniegi, potężny wiew powracającej wiosny, słychać jakby daleki marsz triumfalny.
— Pośwituje na zachód — rzekł Rykoń — i wiatr się zmienia: w nocy to paskudztwo precz sobie od nas odleci.
— Pora, bo pora! — odetchnęła Magda pełną piersią.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.