Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/318

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 310 —

że ona jest w pobliżu. Gdyby go kto zapytał, dlaczego tak sądzi, zacząłby myśleć, a przeto wątpić; teraz czuł tylko, przeto wierzył.
O kilkadziesiąt kroków na prawo od kierunku drogi, wytkniętego w wyobraźni Rykonia, zaczęło się coś ruszać na granicy między bielą ziemi a mętem zamieci — coś małego, szarego, niby grudka roli nie całkiem ośnieżona, oderwana, zmagająca się z przemocą wichury. — — Bliżej kłębek, ten zabarwił się, zapstrokacił. — —
— Heta! — krzyknął Rykoń, zdzierając konia naprawo, i cwałem puścił sanki ku brodzącej przez, pole żywej istocie.
Była to Magda.
Ujrzawszy rozpędzone sanki, stanęła, chciała zawołać ale pierwej usłyszała wołanie:
— Magdusiu! to ja, Rykoń! poczekajcie! zabierę — —
Cud oczywisty stanął przed oczyma zmordowanej dziewczyny, otworzyła usta nieme, rozkrzyżowała ramiona, zachwiała się i upadła, jak podcięty kwiat, na obrus śnieżny.
Rykoń wyskoczył z sań na lewą nogę, nie puszczając lejców, chwycił Magdusię oburącz, lekko podniósł i położył na sanki. Leżała martwa, blada na twarzy, jak te śniegi, otulona w kwieciste wełniaki. Cucił ją Jan potrząsaniem i tarciem śniegu po skroniach — niedługo. Otworzyła oczy, mrugnęła kilka razy i zbudziła się do życia rozmiłowanem uśmiechem.
— O rety! jakżeście mnie nastraszyli, Jasieńku — — —