Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/314

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 306 —

Pora była na obiad; rozeszli się sąsiedzi każdy do swego ogniska.
Dopiero teraz Rykoć, gdy sam pozostał z matką, poskarżył się:
— Oj, źle matulu — —
Pawłowa spojrzała w świecące oczy syna i na jego policzki zaognione:
— Gorąc cię zmąga; legnij se w pościeli, Jasieńku.
— Nie legnę; żebym się położył, tobym na dobre zachorował. Co mi tam noga! — fraszka. To mniej boli, niż zła dola pospóla.
— Może Pan Jezus i ta Matka Częstochowska nagrodzą choć na jarzynie? — pocieszyła syna ciaśniej patrząca Pawłowa.
— Taka nasza wiosna, takie i życie! — westchnął krótko Rykoń.
I wiedząc, że w sercu matczynem znajdzie odgłos tylko fizycznego bólu, zamilkł. Potem dał sobie odnowić zioła na spuchniętem kolanie i przewiązać.
Zjadł niewiele na obiad — miał się zabrać do czytania wczorajszych dzienników — gdy nagłe błysło mu w oczach i zapytał niespokojnie:
— Powiedzcie-no, matka, niech Fudała skoczy do Workowskich i zobaczy, czy Magdusia wróciła z Łowicza!
— Bo i prawda — ucieszyła się Pawłowa — zawołaćby ją do nas, zarazby choć młode gadanie rozległo się w chałupie.
Do Workowskich było od Rykoniów nie więcej, jak pięćset kroków, ale Fudała, rad z rozryw-