Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/315

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 307 —

ki w dniu ponurym i bezczynnym, powrócił dopiero za godzinę.
— Gdzieżeś się podział i co tam? — zapytał Jan niecierpliwie.
— Dowiedziałem się o wszystkiem sumiennie. Magda zabrała się ze Stańczakami o świcie. Nie ma kożucha, to się w wełniaki owinęła potrójnie. Miała se nająć furmankę na powrót z Łowicza, a wzięła z sobą grosiwo, bo po sprawunek do miasta pojechała.
— Mówiła, że powróci na południe?
— Mówiła, że jeszcze jej niema; na drodze buchanina okrutna, Rykoń wyliczył, że jednak od świtu, który w maju jest wczesny, upłynęło już dziewięć godzin. Dwiema podwodami można było powrócić z Łowicza, choćby stępa jechać całą drogę. Wstał z ławy, prawą nogę rozprostował i, choć syknął odruchowo, przeszedł izbę nie kulejąc.
— Matka! — rzekł — zaprzęgę do sanek i wyjadę na drogę do miasta. Może się na taki czas dziewucha zmarnować.
— W imię Ojca i Syna! — zawołała Pawłowa — gdzież takiemu gospodarzowi?... i jeszcze z chorą nogą? — —
Rzeczy niecodzienne wydawały się starej niemożliwemi, a nawet zdrożnemi.
— Nic mi nie będzie — przekładał Jan — a nawet tak siedzieć w izbie najgorzej: krew się nie rucha i gęstnieje w kolanie. A dla ludzkiego stworzenia, i dobrego, można zarezykować. Już ona dla ninie także...
Nie domówił, lecz raźna ochota, z którą się