Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/316

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 308 —

zabrał do przyodziewku, mówiła za niego. Tkliwa, a uparta miłość dziewczyny, jej poświęcenie i uczciwe zabiegi wzruszały coraz mocniej jego serce, kamienne tylko przez rozkaz nieubłaganej woli. I matka lubiła już piękną, przymilną i sprawną Magdusię. Teraz zaś wiedziała, że gdy Jan coś postanowił, darmo go od zamiaru odwodzić.
— Weź chociaż drugi kożuch — rzekła, zniewolona — będzie ci na nogi, abo i dla niej?..!
— O! dobra rada, matczyna! — odpowiedział Jan wesoło.
W całkowitej zimowej odzieży wyruszył sankami, zaprzężonemi w najlepszego konia.
— To ci cholera! — zaklął, oślepiony blaskiem ziemi i ostrym nawiewem śniegu w oczy.
Mijał chaty zamknięte, bezbarwne, uszczuplone od spodu przez zaspy. Na drodze nie było żywego stworzenia. Może go tam przez zamglone szyby wypatrzyły czyjeś oczy i poznały, ale on nie dojrzał nikogo. Jechał, jak widmo, przez cmentarne Mielno..
Koń wyrywał jednak szybko po szosie zaśnieżonej, bez kolei. Musieli i Stańczakowie z Magdusią jechać sporo, zwłaszcza, że rano śnieg nie padał; tem dziwniejsze, że Olczakówny niema jeszcze z powrotem. — Gdy jednak sanki zjechały z szosy na zwykłą polską drogę, jazda stała się uciążliwszą; drogę znaczyły wprawdzie tu i owdzie drzewa, ale nasyp był miejscami bardzo kopny, choć puszysty; miejscami znów śnieg tajał od spodu, od ziemi nie zamarzniętej, i koń wyrzucał zpod kopyt brudne tryski rzadkiego błota.
Najgorzej będzie przed Mastkami, gdzie dro-