Golem/Noc

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gustav Meyrink
Tytuł Golem
Wydawca Księgarnia F. Hoesicka
Data wyd. 1919
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Antoni Lange
Tytuł orygin. Der Golem
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


NOC.

Bezwiednie pozwoliłem Zwakowi sprowadzić się ze schodów.
Coraz wyraźniej — czułem zapach mgły, wciskającej się z ulicy do domu.
Jozue Prokop i Vrieslander szli o parę kroków przed nami i słychać było, jak rozmawiali przed bramą na ulicy.
„Musiał wpaść do ścieku — niech go djabli wezmą“.
Wyszliśmy na ulicę i zobaczyłem, jak nachylony Prokop szukał marjonetki.
„Cieszy mnie. że nie możesz znaleźć tej głupiej głowy“ — mruknął Vrieslander. Stanął przy murze, a gdy wciągał ogień z zapałki do swej krótkiej fajki, twarz jego w małych odstępach czasu świeciła rażąco i znów gasła. Prokop zrobił mocny ruch ręka, nakazując milczenie, pochylił się jeszcze bardziej, ukląkł prawie na chodniku.
„Cicho, nic nie słyszycie?“ Podeszliśmy ku niemu, wskazał gestem ściek kanałowy i przyłożył rękę do ucha, przysłuchując się uważnie. Chwilę staliśmy nieruchomo i nasłuchiwaliśmy nad otworem.
Nic.
„Co to było?“ — szepnął wreszcie stary jasełkarz, ale Prokop ujął go natychmiast za łokieć. Przez chwilę trwającą, tyle co uderzenie serca, zdawało mi się, że na dole jakaś ręka stuka w płytę żelazną, zaledwie dosłyszalnie. Gdy w chwilę później zdałem sobie z tego sprawę, wszystko minęło; tylko w piersi mej trwało to dalej, jak echo wspomnienia i zamieniło się powoli w nieokreślone uczucie strachu. Kroki przechodzących przez ulicę rozwiały to wrażenie.
„Idźmy, po co tu stoimy“ — zauważył Vrieslander — szliśmy wzdłuż szeregu domów. Prokop szedł niechętnie — „Dałbym szyję, że pod nami ktoś krzyczał w śmiertelnej trwodze“. — Nikt z nas mu nie odpowiedział, lecz czułem, że coś, jak cicha posępna trwoga trzymała nasze języki w kajdanach.
W krotce stanęliśmy przed zasłoniętym czerwonym oknem szynku:

Salon Loisiczek.
„Dzisioj wielgi kohnzert“

było napisane na papierowym transparencie, którego brzeg pokrywały wyblakłe fotografie jakichś dziewcząt. Zanim Zwak położył rękę na klamce, drzwi otworzyły się od wewnątrz, i krępy drab z rozwichrzonym czarnym włosem bez kołnierzyka, z gołą szyją owiniętą zielonym jedwabnym krawatem i w frakowej kamizelce, zdobnej pękiem świńskich kłów, przyjął nas ukłonami.
„To mi są goście — panie Szafranek, prędko stół,“ — rzucił, plecami zwrócony do lokalu, przepełnionego ludźmi, równocześnie zwracając się do nas z przyjemnym ukłonem.
Brzęczący szum, jak gdyby szmer co przebiegł przez klawiaturę, był odpowiedzią na te słowa.
„No, no — to mi goście, to mi goście, patrzcie no“! — mruczał wciąż krępy chłop do siebie, pomagając nam zdejmować palta. „Tak, tak dziś u mnie zebrała się cała wysoka szlachta wiejska“ — odpowiedział tryumfalnie na zdziwioną minę Vrieslandera, ukazując wewnątrz, na pewnego rodzaju estradzie, oddzielonej od przedniej części szynku poręczą i dwustopniowemi schodkami, dwóch eleganckich panów w wieczorowych ubraniach.
Obłoki gryzącego dymu tytoniowego unosiły się nad stołami, za któremi przy ścianach długie drewniane ławki były zapełnione obszarpanemi postaciami. Prostytutki z przedmieść, nieuczesane, brudne, bose, o dużych piersiach, zaledwie osłoniętych jaskrawemi chustkami, obok sutenerzy w niebieskich wojskowych czapkach, z papierosem za uchem, handlarze bydła z obrośniętymi pięściami i ociężałemi palcami, w których każdem poruszeniu tkwił niemy język podłości, zwolnieni kelnerzy o bezczelnych oczach, dziobaci subjekci w kratkowanych spodniach. —
„Aby panom nikt nie przeszkadzał, postawię wam parawan hiszpański“ — — — — zakrakał tubalnym głosem niezgrabiasz i przed stołem, przy którym siedzieliśmy, opuścił ruchomą ścianę oklejoną kołem małych tańczących chinek. Skrzypiące dźwięki harfy, gwar w pokoju, sekunda rytmicznej pauzy, śmiertelna cisza, jak gdyby wszyscy wstrzymali oddech.
Po chwili ciszy w szklankach piwa ogniste gorące pręty żelazne — zasyczały parując — poczem muzyka wzięła górę nad szmerem i pochłonęła go w całości. Jak gdyby nagle powstały, wynurzyły się przed moim wzrokiem z obłoków dymu tytoniowego dwie dziwne postacie. —
Z długą falującą białą brodą proroka, w czarnej, jedwabnej mycy na łysinie, jak to nosili starzy żydowscy ojcowie rodzin, ze ślepemi oczami, mętnie i szklisto zwróconemi ku powale, siedział starzec, poruszał bezdźwięcznie wargami, uderzał suchymi palcami, jakby tępemi szponami w struny harfy.
Obok niego, w otłuszczonej, czarnej kitajce, z błyskotkami na szyi i ramionach, symbol obłudnej moralności mieszczańskiej, zgrzybiała postać kobieca z rozciągliwą harmonijką na kolanach.
Dziki chaos dźwięków wypływał z instrumentów poczem uderzyła melodja, osłabiona samym akompaniamentem. Starzec parę razy zaczerpnął powietrza i rozwarł tak szeroko usta, że widać było czarne pieńki zębów. Wolno wyłaniał się z jego piersi dziki bas o specjalnie hebrajskim akcencie gardłowym.
O-krą-głą, niebieską gwiazdę — — “
„Rititi“ (pisnęła przeraźliwie postać kobieca i natychmiast złożyła gderliwe wargi, jak gdyby powiedziała za dużo)

„Okrągłą, niebieską gwiazdę,
Rogalik lubię również“
„Rititit“
Czerwoną brodę, Zieloną brodę
Wszelaką gwiazdę —
„Rititit, rititit“

Pary wystąpiły do tańca.
„To jest pieśń o „Borchu z Chomca“ — objaśnił nam, śmiejąc się jasełkarz i uderzał cicho takt cynową łyżką, która w szczególny sposób była przyczepioną do stołu łańcuszkiem. —
„Przed stoma, albo więcej laty dwaj piekarze Czerwona broda i Zielona broda wieczorem w dzień „Szabbes Hagodel“ zatruli chleb w kształcie gwiazdek i rogalków, aby wywołać masową śmierć w dzielnicy żydowskiej; lecz „Meszores“ — służący gminny — wpadł na to zawczasu, ostrzeżony przez Boga i oddał obydwu przestępców w ręce policji. Na pamiątkę cudownego ocalenia od śmiertelnego niebezpieczeństwa „Landonim“ i „Bocherlech“ ułożyli tę dziwną pieśń, którą teraz słyszymy, jako kadryla z lupanaru.

„Rititit, rititit“

„Okrągła niebieska gwiazda“ — — — — coraz głębiej i fantastycznej brzmiało szczekanie starca.
Nagle melodja ucichła i przeszła w rytm czeskiego „Szłapaka“ — posuwistego tańca, w którym pary przyciskają nawzajem spocone policzki.
„Dobrze! Brawo! Ty tam, łap, hop!“
Krzyknął harfiarzom z estrady wysmukły młodzieniec we fraku z monoklem w oku, sięgnął do kieszeni od kamizelki i rzucił w ich kierunku srebrną monetę. Nie trafiła do celu: jeszcze zobaczyłem, jak błysnęła, między tańczącymi; tam nagle zniknęła. Jakiś włóczęga, — twarz jego wydała mi się znajomą, myślę, że to był ten sam, który podczas deszczowej ulewy stał obok Charouska — wyciągnął rękę, którą dotychczas trzymał spokojnie, poza chustką swej tancerki, — z małpią zręcznością, nie opuszczając ani jednego taktu muzyki, pochwycił monetę w powietrzu i skarb znalazł się w jego ręce.
Żaden muskuł nie drgnął w twarzach wyrostków, tylko dwie, trzy pary w pobliżu roześmiały się cicho. „Zapewnie ktoś z „Bataljonu“, sądząc ze zręczności“ — powiedział, śmiejąc się Zwak.
„Mistrz Pernath zapewnie nigdy nie słyszał nic o „Bataljonie“ — rzucił dziwnie pospiesznie Vrieslander i mrugnął na jasełkarza, tak żebym ja tego nie spostrzegł.
Zrozumiałem zupełnie dobrze: było tak jak przedtem w moim pokoju — uważali mnie za chorego i chcieli mnie rozweselić.
I Zwak miał coś opowiedzieć.
Gdy dobry stary patrzył na mnie tak litościwie, gorąco wstrząsnęło to mną aż po serce.
Gdyby wiedział, jak mnie bolało jego współczucie!
Nie dosłyszałem pierwszych słów, od których Zwak rozpoczął opowiadanie, — wiem tylko, tak mi jakoś było, jakby krew powoli wypływała ze mnie. Było mi coraz zimniej i nieruchomiałem, jak wówczas, gdy jako drewniana głowa leżałem na kolanach Vrieslandera.
Potem nagle wpadłem w środek opowiadania, które mi dziwnie duszę otulało, jak martwa część jakiejś szkolnej książki. —
Zwak zaczął:
„Opowiadanie o uczonym prawniku D-rze Hulbercie i jego bataljonie.“ — — — No, co mam wam powiedzieć: twarz miał pełną brodawek i krzywe nogi, jak jamnik.
Jeszcze jako młodzieniec, nic nie znał poza nauką.
Z tego, co męcząco zarabiał udzielaniem lekcji, musiał jeszcze utrzymywać chorą matkę. Myślę że tylko z książek wiedział, jak wyglądają zielone łąki, gaje oraz pagórki pokryte kwiatami i lasy.
Sami wiecie, jak mało promieni słonecznych pada na ciemne uliczki Pragi.
Doktoraty zdał z odznaczeniem: to się rozumie samo przez się. — No, i z czasem został sławnym jurystą. Tak sławnym, że wszyscy — sędziowie, notarjusze, starzy adwokaci — przychodzili do niego po światło, gdy czego nie wiedzieli. Przytem żył ubogo jak żebrak na poddaszu, którego okno wyglądało na podwórze.
Tak szły lata za latami. Rozgłos doktora Hulberta, jako gwiazdy w swej nauce stawał się przysłowiowy w całym kraju. Nikt nie przypuszczał, aby człowiek taki jak on mógł być przystępny tkliwym, uczuciom serca, zwłaszcza, że jego włos już zaczynały siwieć. Nikt nie przypuszczał, aby dr. Hulbert mógł myślić i mówić o czem innem niż o Pandektach. A właśnie w takich zamkniętych sercach kwitnie najgoręcej tęsknota. Owego dnia, gdy dr. Hulbert cel osiągnął, cel który mu za czasów studenckich wydawał się najwyższy: mianowicie kiedy Najjaśniejszy Pan cesarz wiedeński nadał mu tytuł: Recor magnificus naszego uniwersytetu, podawano sobie z ust do ust, że Hulbert się ożenił z młodą prześliczną panną z zupełnie biednej ale szlachetnej rodziny.
I rzeczywiście zdawało się, że szczęście nawiedziło d-ra Hulberta. Chociaż jego małżeństwo było bezdzietne, to jednak nosił on swoją młodą żonę na rękach — i największą jego radością było spełniać każde życzenie, jakie mógł wyczytać z jej oczu. —
W szczęściu swojem nie zapomniał jednak bynajmniej, jak to wielu innym się trafia, o cierpiących bliźnich. — „Bóg — miał raz powiedzieć Hulbert — zaspokoił moją tęsknotę; pozwolił mi urzeczywistnić senne marzenie, które jak promień świeciło mi od dzieciństwa; dał mi za żonę najlepszą istotę na ziemi. I chcę, żeby odblask tego szczęścia, o ile to leży w moich siłach — spłynął też na innych.“ —
I w końcu przy sposobności zaopiekował cię pewnym biednym studentem, niby rodzonym synem. —
Pomyślał sobie, jakby podobny dobry czyn był dla niego samego zbawczy — niegdyś — za dni jego pełnej trosk młodości. —
Lecz ponieważ na ziemi nieraz czyny mające wszelki pozór dobroci i szlachetności — prowadzą za sobą skutki, godne tylko przekleństwa, gdyż nie potrafimy dobrze rozróżnić tego, co nosi w sobie nasiona jadowite od tego co uzdrawia: stało się również i tutaj, że z pełnego litości dzieła d-ra Hulberta powstała dla niego gorzka krzywda. Młoda, żona wkrótce rozgorzała skrytą miłością do studenta a nielitościwy los chciał, że gdy Rektor raz, niespodzianie wrócił do domu, aby jej na dowód miłości zrobić przyjemność i ofiarować bukiet róż, jako dar imieninowy: zastał ją w ramionach tego, któremu tyle dobrodziejstw wyświadczył. Mówią, że błękitna niezapominajka może stracić na zawsze swój kolor, gdy nagle padnie na nią płowe siarczane światło błyskawicy, zwiastujące burzę gradową; nic dziwnego, że dusza starego męża oślepła na zawsze w dniu, w którym jego szczęście rozbiło się na szczęty. —
Tego samego jeszcze wieczoru siedział on, on który dotychczas nie wiedział, co to jest nadużycie siedział, mówię, tutaj — u „Loisiczka“ — prawie nieprzytomny od trunków — aż od świtu. „Loisiczek“ stał mu się domem do końca jego zrujnowanego życia. Latem sypiał gdziekolwiek na rusztowaniach nowobudujących się domów, zimą tutaj na drewnianych ławach. —
Tytuł profesora i doktora obojga praw dyskretnie mu pozostawiono. Nikt nie miał odwagi powiedzieć jemu, niegdyś jednemu z najznakomitszych uczonych, że jego sposób życia sieje zgorszenie. —
Powoli gromadził się koło niego motłoch, stroniący od światła, pędzący życie w dzielnicy żydowskiej — i w ten sposób powstała ta osobliwa grupa, która jeszcze do dzisiejszego dnia zowie się „bataljonem“.
Znajomość prawa, którą dr. Hulbert szerzył teraz w owem kole, stała się oparciem dla wszystkich, którym policja zbyt surowo zaglądała w ręce. —
Gdy jakiś świeżo wypuszczony więzień był w niedostatku, kazał mu dr. Hulbert iść zupełnie nago na Rynek Staromiejski i urząd na t. zw. Ławicy Rybiej zmuszony był obdarzyć go ubraniem. —
Gdy jakaś bez określonego zajęcia dziewucha miała być wypędzoną z miasta — natychmiast z porady mistrza wychodziła za mąż za jakiego włóczęgę, który należał do okręgu — i wskutek tego stawała się stałą mieszkanką miasta.
Setki takich wykrętów znał Hulbert, a wobec jego rad policja była bezbronną. — Wszystko, co te wyrzutki społeczeństwa „zapracowały“ — oddawały stale co do halerza i centa do kasy wspólnej — co szło na najpilniejsze potrzeby. Nikt nie pozwoliłby tu sobie na najmniejszą choćby nieuczciwość.
Być może, że z powodu tej żelaznej dyscypliny — powstała nazwa „bataljon“.
Ściśle, pierwszego Grudnia — w rocznicę nieszczęścia, które spotkało starca, odbywała się w nocy u Loisiczka oryginalna uroczystość. Głowa przy głowie stali tutaj stłoczeni koło siebie: żebracy, włóczęgi, alfonsi, bazarki, pijanice i próżniacy — i panowała cisza, jak w czasie nabożeństwa.
Wtedy dr. Hulbert opowiadał im z tego kąta w którym teraz siedzi oboje muzykantów, tuż pod portretem Jego Cesarskiej Mości — Historję swego życia: jak się przebijał przez nędzę aż cel osiągnął, jak to później stał się zeń Rector magnificus i td. Gdy zaś dochodził do miejsca, kiedy z bukietem róż wszedł do pokoju swej młodej żony — aby uczcić dzień jej urodzin oraz pamięć tej godziny, w której ostatecznie ją pozyskał i w której stała się jego ukochaną żoną: wtedy za każdym razem głos odmawiał mu posłuszeństwa i równocześnie z płaczem gwałtownym głowę opuszczał na stół. Zdarzało się wtedy czasami, że jakaś ladacznica, wstydliwie i pokryjomu, kładła mu w rękę — aby nikt tego dostrzec nie mógł — na pół zwiędły kwiatek. —
Długi czas jeszcze nikt ze słuchaczy się nie poruszał. Ludzie ci są twardzi do płakania, ale oczy spuszczali ku ziemi i niepewnie kręcili palcami.
Pewnego ranka znaleziono d-ra Hulberta martwym na ławce nad rzeką Wełtawą. — Zdaje się, że zmarzł.
Widzę jeszcze dzisiaj jego pogrzeb przed sobą. Bataljon czynił co mógł, aby wszystko wypadło z największą paradą.
Na czele szedł pedel uniwersytecki w szacie uroczystej: na ręku nosił czerwoną poduszkę ze złotym łańcuchem na niej — — a za karawanem w nieprzerwanym szeregu „batalion“ bosy, brudny, w łachmanach i w poszarpanym przyodziewku. Jeden z nich posprzedawał wszystkie swoje resztki — i obwinął sobie ciało, nogi i ręce kawałkami starych gazet.
Tak mu ostatni hołd złożyli:
Na grobie jego, na cmentarzu, stoi dziś biały głaz, na którym wyryte trzy figury: zbawiciel ukrzyżowany między dwoma łotrami. — Nieznana ręka postawiła ten pomnik, Jak przypuszczają — żona nieboszczyka. — — — — — — — — —
Jednak w testamencie zmarłego uczonego prawnika — przewidziany był legat na zasadzie którego każdy z „bataljonu“ w południe otrzymuje u „Loisiczka“ bezpłatną zupę; dla tego celu wiszą tu przy stole łyżki na łańcuchu — a wydrążone na powierzchni stołu małe niecki zastępują talerze. O godzinie dwunastej przychodzi kelnerka z wielką blaszaną sikawką, rozlewa zupę w niecki — a jeżeli kto nie może dowieść, że należy do „batalionu“ — z powrotem szprycą zabiera zupę.
O tym stole szeroko po całym świecie rozchodziły się wieści, jako o rzeczy nadzwyczaj zabawnej.

Wrażenie hałasu w lokalu obudziło mnie z letargu. Ostatnie słowa, które mówił Zwak, przewiały jakoś ponad moją świadomością. Widziałem jeszcze, jak poruszał ręce, by pokazać sikawkę, co wylewa i wsiąka płyn, poczem obrazy jęły się przed mojemi oczami rozwijać tak szybko i automatycznie, a jednak z taką upiorną wyrazistością — że chwilami zapomniałem zupełnie o sobie i zdawało mi się że jestem kółkiem w jakimś żyjącym zegarze. —
Cała izba wyglądała, jak jeden kłąb ludzkich istot. W górze na estradzie: tuziny panów w czarnych frakach. Białe mankiety, świecące pierścienie. Dragoński mundur z szamerunkiem. W głębi kapelusz damski ze strusiemi piórami barwy łososiowej.
Po przez sztachety poręczy — jak młody byczek — patrzył swoją wykrzywioną gębą — Lois. — Spojrzałem: zaledwie mógł się trzymać prosto. I Jaromir był w pobliżu i spoglądał niewzruszony w salę — oparłszy grzbiet ściśle o ścianę boczną, jakby go przytłoczyła jakaś niewidzialna ręka. Postacie nagle zatrzymały się w tańcu: gospodarz musiał im coś krzyknąć, co je przeraziło. Muzyka grała jeszcze, ale ciszej, nie dowierzała już sama sobie. Drżała. Czułeś to wyraźnie. A jednak był na twarzy gospodarza wyraz zdradzieckiej dzikiej radości. —
— — — — U drzwi wchodowych nagle ukazał się komisarz policji w mundurze. Ramiona rozpostarł, co znaczyło, że nie wypuszcza nikogo. Za nim podoficer policji kryminalnej.
— A więc tutaj tańczą? Pomimo zakazu? Zamykam tę szpelunkę. Chodź ze mną, gospodarzu! A wszyscy, którzy tu są, marsz na policję!
Brzmi to jak komenda.
Kwadratowy gospodarz nic nie odpowiada, ale zdradliwie szyderczy małpi grymas na jego twarzy pozostał dalej.
Tylko jakby zdrętwiał.
Harmonika urwała swą grę i tylko poświstuje chwilami.
I harfa wciąga w siebie swoje dźwięki. Naraz wszystkie twarze ukazują się w profilu: pełne jakiegoś oczekiwania wszystkie się gapią w estradę.
I oto idzie jakaś dostojna czarna postać, która zestąpiła z paru stopni estrady — i kroczy powoli wprost do komisarza.
Oczy podoficera policji kryminalnej zawisły jak zaklęte na powolnie stąpających czarnych lakierowanych bucikach.
Kawaler o jeden krok zatrzymał się przed komisarzem — i znudzonym wzrokiem przygląda mu się od stóp do głów i od głów do stóp.
Inni młodzi panicze ze szlachty na estradzie przechylili się przez barjerę i pokrywają śmiech jedwabnemi chusteczkami.
Rotmistrz dragonów kładzie sztukę monety w oko — i dziewczynie, która stoi pod nim koło estrady, wyziewa dym swego cygara w jasne warkocze. —
Komisarz policji zarumienił się i przy sposobności dokładnie się przygląda perle na koszuli arystokraty; nie jest w stanie znieść obojętnego, pozbawionego blasku spojrzenia tej gładko wygolonej nieruchomej twarzy z orlim nosem.
Wytrąca go ze spokoju. Wali nim o ziemię.
Grobowe milczenie w zakładzie staje się coraz bardziej dręczące.
„Tak wyglądają posągi rycerzy, co z rękami na krzyż leżą na kamiennych grobach w kościołach gotyckich“ — szepcze malarz Vrieslander, spoglądając na kawalera.
Wkońcu arystokrata przerywa milczenie. —
„— Eh — hm! — naśladuje głos gospodarza — Tek, tek, to są moje goście, to widać!“
Wrzaskliwy chychot wybucha w lokalu, aż szklanki dzwonią; andrusy aż się za brzuchy trzymają ze śmiechu. Butelka jakaś leci na ścianę i pęka. Czworo-graniasty szynkarz powiadamia nas pełnym czci najwyższej głosem:
— Jego Wysokość Jaśnie Oświecony książę Ferri Athenstädt.
Książe podał urzędnikowi kartę wizytową. Nieszczęśliwy ją przyjął, salutował kilkakrotnie i bardzo pragnął dać drapaka.
Na nowo cisza, tłum przysłuchuje się bez oddechu, co się dalej stanie.
Kawaler mówi znów.
„Damy i panowie, których Pan tu widzi zebranych — eh, eh — to są moje miłe i przyjemne goście!“ Jego Wysokość niedbałym ruchem ręki wskazuje zgromadzoną gawiedź: „czy nie zechciałby pan, panie komisarzu — eh — być przedstawiony temu państwu?“
Komisarz odmawia z przymuszonym uśmiechem, szepce coś przy okazji o „smutnym obowiązku“ i ostatecznie kończy temi słowy: „Widzę, że tu się wszystko wcale przyzwoicie odbywa“.
Słowa te budzą życie w rotmistrzu dragonów: spieszy w głąb po kapelusz damski ze strusiemi piórami — i w następnej chwili śród wybuchów śmiechu młodych paniczów wyciąga Rozynę na środek sali, objąwszy ją ramieniem. —
Rozyna chwieje się od trunku; oczyma zamknięte. Wielki drogi kapelusz leży jej krzywo na głowie; ona zaś nie ma na sobie nic prócz długich różowych pończoch — i męzki frak na gołem ciele. —
Na dany znak: muzyka jak szalona gra „Rititit, Rititit“ — — — — i pochłania gardłowy krzyk, który wydał stojący pod ścianą głuchoniemy Jaromir, zobaczywszy Rozynę. — — — — — — —
Chcemy wyjść!
Zwak woła kelnerkę.
Hałas powszechny zagłusza jego słowa.
Sceny wydają mi się fantastyczne jak pod działaniem opium.
Rotmistrz trzyma pół nagą Rozynę — w ramionach i powoli krąży z nią do taktu. —
Tłum z szacunkiem robi im miejsce.
Z ław słychać poszmer: Loisiczek, Loisiczek! Szyje się wydłużają i do tańczącej pary przyłącza się druga, jeszcze osobliwsza. Po niewieściemu wyglądający chłopiec w różowym trykocie, z długim jasnym włosem do łopatek, pod malowaną jak u dziewki twarzą i wargą, z oczami wywróconemi kokieteryjnym zyzem, — pożądliwie się zwiesza na piersiach księcia Athenstädta. —
Słodkawy walc kwili na harfie.
Dzikie obrzydzenie do życia zaciska mi gardło.
Z trwogą oczy moje szukają drzwi: komisarz stoi tam odwrócony, aby nic nie widzieć — i pospiesznie coś szepcze z kryminalnym policjantem, który coś mu podaje. Słychać niby uderzenie ręki o rękę.
Obaj śledzą w głębi krostowatą fizjonomię Loisa, który chwilowo stara się ukryć, potem zaś zdrętwiały — z twarzą białą jak kreda i wykrzywioną od zgrozy — stoi dalej na miejscu.
Jakiś obraz mi się nagle przypomina i natychmiast gaśnie: obraz, jak „Prokop spogląda (widziałem to przed godziną) — poprzez sztachety kanałowe nachylony — i krzyk śmiertelny dochodzi nas z pod ziemi!“

Chcę wołać i nie mogę. Zimne palce wcisnęły mi się w usta i zaginają mi język w dół na podniebienie tak jak bryła, coś zasłania mi krtań i słowa powiedzieć nie mogę.
Palców nie mogę dostrzec; wiem, że są niewidzialne a jednak odczuwam je jako coś cielesnego.
I jasno to tkwi w mej świadomości: są to palce tej upiornej ręki, która mi w mym pokoju na Kogucim zaułku podała księgę „Ibbur“.
„Wody, wody“ krzyczy Zwak koło mnie. Trzymają mi głowę i zapomocą świecy starają się zajrzeć mi w źrenice.
„Do mieszkania go odnieść, doktora sprowadzić — archiwarjusz Hillel zna się też na takich rzeczach — — do niego pójdźmy z nim — — radzą tak szeptem.
Leżę nieruchomy jak trup na narach, a Prokop i Vrieslander wynoszą mnie na ulicę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gustav Meyer i tłumacza: Antoni Lange.