Strona:Gustaw Meyrink - Golem.djvu/58

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nagle melodja ucichła i przeszła w rytm czeskiego „Szłapaka“ — posuwistego tańca, w którym pary przyciskają nawzajem spocone policzki.
„Dobrze! Brawo! Ty tam, łap, hop!“
Krzyknął harfiarzom z estrady wysmukły młodzieniec we fraku z monoklem w oku, sięgnął do kieszeni od kamizelki i rzucił w ich kierunku srebrną monetę. Nie trafiła do celu: jeszcze zobaczyłem, jak błysnęła, między tańczącymi; tam nagle zniknęła. Jakiś włóczęga, — twarz jego wydała mi się znajomą, myślę, że to był ten sam, który podczas deszczowej ulewy stał obok Charouska — wyciągnął rękę, którą dotychczas trzymał spokojnie, poza chustką swej tancerki, — z małpią zręcznością, nie opuszczając ani jednego taktu muzyki, pochwycił monetę w powietrzu i skarb znalazł się w jego ręce.
Żaden muskuł nie drgnął w twarzach wyrostków, tylko dwie, trzy pary w pobliżu roześmiały się cicho. „Zapewnie ktoś z „Bataljonu“, sądząc ze zręczności“ — powiedział, śmiejąc się Zwak.
„Mistrz Pernath zapewnie nigdy nie słyszał nic o „Bataljonie“ — rzucił dziwnie pospiesznie Vrieslander i mrugnął na jasełkarza, tak żebym ja tego nie spostrzegł.
Zrozumiałem zupełnie dobrze: było tak jak przedtem w moim pokoju — uważali mnie za chorego i chcieli mnie rozweselić.
I Zwak miał coś opowiedzieć.
Gdy dobry stary patrzył na mnie tak litościwie, gorąco wstrząsnęło to mną aż po serce.
Gdyby wiedział, jak mnie bolało jego współczucie!
Nie dosłyszałem pierwszych słów, od których Zwak rozpoczął opowiadanie, — wiem tylko, tak mi jakoś było, jakby krew powoli wypływała ze mnie. Było mi coraz zimniej i nieruchomiałem, jak wów-