Strona:Gustaw Meyrink - Golem.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

który coś mu podaje. Słychać niby uderzenie ręki o rękę.
Obaj śledzą w głębi krostowatą fizjonomię Loisa, który chwilowo stara się ukryć, potem zaś zdrętwiały — z twarzą białą jak kreda i wykrzywioną od zgrozy — stoi dalej na miejscu.
Jakiś obraz mi się nagle przypomina i natychmiast gaśnie: obraz, jak „Prokop spogląda (widziałem to przed godziną) — poprzez sztachety kanałowe nachylony — i krzyk śmiertelny dochodzi nas z pod ziemi!“

Chcę wołać i nie mogę. Zimne palce wcisnęły mi się w usta i zaginają mi język w dół na podniebienie tak jak bryła, coś zasłania mi krtań i słowa powiedzieć nie mogę.
Palców nie mogę dostrzec; wiem, że są niewidzialne a jednak odczuwam je jako coś cielesnego.
I jasno to tkwi w mej świadomości: są to palce tej upiornej ręki, która mi w mym pokoju na Kogucim zaułku podała księgę „Ibbur“.
„Wody, wody“ krzyczy Zwak koło mnie. Trzymają mi głowę i zapomocą świecy starają się zajrzeć mi w źrenice.
„Do mieszkania go odnieść, doktora sprowadzić — archiwarjusz Hillel zna się też na takich rzeczach — — do niego pójdźmy z nim — — radzą tak szeptem.
Leżę nieruchomy jak trup na narach, a Prokop i Vrieslander wynoszą mnie na ulicę.