Strona:Gustaw Meyrink - Golem.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

chu. Kroki przechodzących przez ulicę rozwiały to wrażenie.
„Idźmy, po co tu stoimy“ — zauważył Vrieslander — szliśmy wzdłuż szeregu domów. Prokop szedł niechętnie — „Dałbym szyję, że pod nami ktoś krzyczał w śmiertelnej trwodze“. — Nikt z nas mu nie odpowiedział, lecz czułem, że coś, jak cicha posępna trwoga trzymała nasze języki w kajdanach.
W krotce stanęliśmy przed zasłoniętym czerwonym oknem szynku:

Salon Loisiczek.
„Dzisioj wielgi kohnzert“

było napisane na papierowym transparencie, którego brzeg pokrywały wyblakłe fotografie jakichś dziewcząt. Zanim Zwak położył rękę na klamce, drzwi otworzyły się od wewnątrz, i krępy drab z rozwichrzonym czarnym włosem bez kołnierzyka, z gołą szyją owiniętą zielonym jedwabnym krawatem i w frakowej kamizelce, zdobnej pękiem świńskich kłów, przyjął nas ukłonami.
„To mi są goście — panie Szafranek, prędko stół,“ — rzucił, plecami zwrócony do lokalu, przepełnionego ludźmi, równocześnie zwracając się do nas z przyjemnym ukłonem.
Brzęczący szum, jak gdyby szmer co przebiegł przez klawiaturę, był odpowiedzią na te słowa.
„No, no — to mi goście, to mi goście, patrzcie no“! — mruczał wciąż krępy chłop do siebie, pomagając nam zdejmować palta. „Tak, tak dziś u mnie zebrała się cała wysoka szlachta wiejska“ — odpowiedział tryumfalnie na zdziwioną minę Vrieslandera, ukazując wewnątrz, na pewnego rodzaju estradzie, oddzielonej od przedniej części szynku poręczą i dwustopniowemi schodkami, dwóch eleganckich panów w wieczorowych ubraniach.