Strona:Gustaw Meyrink - Golem.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.



NOC.

Bezwiednie pozwoliłem Zwakowi sprowadzić się ze schodów.
Coraz wyraźniej — czułem zaapch mgły, wciskającej się z ulicy do domu.
Jozue Prokop i Vrieslander szli o parę kroków przed nami i słychać było, jak rozmawiali przed bramą na ulicy.
„Musiał wpaść do ścieku — niech go djabli wezmą“.
Wyszliśmy na ulicę i zobaczyłem, jak nachylony Prokop szukał marjonetki.
„Cieszy mnie. że nie możesz znaleźć tej głupiej głowy“ — mruknął Vrieslander. Stanął przy murze, a gdy wciągał ogień z zapałki do swej krótkiej fajki, twarz jego w małych odstępach czasu świeciła rażąco i znów gasła. Prokop zrobił mocny ruch ręka, nakazując milczenie, pochylił się jeszcze bardziej, ukląkł prawie na chodniku.
„Cicho, nic nie słyszycie?“ Podeszliśmy ku niemu, wskazał gestem ściek kanałowy i przyłożył rękę do ucha, przysłuchując się uważnie. Chwilę staliśmy nieruchomo i nasłuchiwaliśmy nad otworem.
Nic.
„Co to było?“ — szepnął wreszcie stary jasełkarz, ale Prokop ujął go natychmiast za łokieć. Przez chwilę trwającą, tyle co uderzenie serca, zdawało mi się, że na dole jakaś ręka stuka w płytę żelazną, zaledwie dosłyszalnie. Gdy w chwilę później zdałem sobie z tego sprawę, wszystko minęło; tylko w piersi mej trwało to dalej, jak echo wspomnienia i zamieniło się powoli w nieokreślone uczucie stra-