Garbus (Féval)/Część druga/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Garbus
Podtytuł Romans historyczny
Data wyd. 1914
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Bossu
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.
WDOWA PO NEVERSIE.

Nie można naturalnie twierdzić, aby przeznaczeniem pałacu Neversa było zostać miejscem dla spekulacyi, ale trzeba przyznać, że był do tego doskonale przystosowany. Ogród, otoczony trzema ulicami miał tym sposobem trzy, dogodne wejścia. I czyż nie był znacznie lepszem miejscem na targowisko, niż sama ulica Quincampoix, zawsze błotnista, i pełna okropnych zakamarek, gdzie łatwo zabijano przedsiębiorców? Ogród Gonzagi był widocznie przeznaczonym, aby zdetronizować ulicę Quincampoix. Wszyscy to mówili i wyjątkowo wszyscy mieli racyę.
Mówiono o zmarłym garbusie, Ezopie I, który podawał swój garb na ulicy Quincampoix, podczas dwudziestu czterech godzin. Stary żoołnierz gwardyi, Gruel przezwany Wielorybem chciał zająć jego miejsce, ale Wieloryb był olbrzymem. Choćby się zgiął najwięcej na pulpit. Ale Wieloryb szczerze zadecydował że połknie każdego Jonasza, który zechce robić mu konkurencyę. Ta groźba powstrzymała wszystkich garbusów stolicy. Wieloryb dzięki swej postaci i sile mógł ich połknąć wszystkich jednego po drugim. Nie był to zły człowiek, ale musiał wypijać na dzień po osiem dzbanków wina, a wino drogie było tego roku. Wieloryb musiał zarabiać na życie.
Gdy nasz garbus, właściciel budy Medora, przyszedł zająć swoją posiadłość, śmiano się bardzo w ogrodzie Gonzagi. Cała ulica Quicampoix przyszła go oglądać. Nazwano go odrazu Ezop II i jego plecy o wygięciu nader dogodnem, miały szalone powodzenie. Ale Wieloryb warczał. Medor także.
Wieloryb poznał zaraz w Ezopie II zwycięskiego rywala, a ponieważ Medor czuł się niemniej pokrzywdzonym połączyli się we wspólnej nienawiści. Wieloryb stał się protektorem Medora, który pokazywał straszne zęby za każdym razem, gdy przechodził nowy właściciel jego budy. Nie wątpiono ani na chwilę, że garbus stanie się ofiarą Wieloryba. Wskutek tego, aby zastosować się do tradycyi biblijnych dano garbusowi drugie przezwisko Jonasza.
Ezop II jednak nie zdawał się bardzo niepokoić strasznym losem, jaki go czekał. Zajął swą budę i umeblował ją wygodnie ławką i kuferkiem. Potem przewiesił przez ramię dużą torbę z grubego płótna. Zaopatrzył się w deseczkę, kałamarz i pióra. Gdy widział, że gdzieś dobijano targu, podchodził dyskretnie, zupełnie jak jego nieodżałowany poprzednik Ezop I maczał pióro w atramencie i czekał. Po skończonym targu umieszczał na garbie deskę i na niej podpisywano pokwitowania równie wygodnie jak w szopie pisarza publicznego. Następnie Ezop II odbierał spokojnie kałamarz i deseczkę która służyła mu także za tacę do zbierania datków. Zebrane pieniądze zsypywał do płóciennego worka.
Nie oznaczył starej taksy, lecz za przykładem swego wzoru, Ezopa I, brał wszystko co mu dawano z wyjątkiem miedzi, ale czyż tam kto miał miedź? Miedź w tych szczęśliwych czasach służyła po to tylko, aby wyrabiać śniedź dla trucia bogatych kuzynów.
Ezop znalazł się na stanowisku od dziesiątej rano. Około pierwszej wezwał kupca z zimnem mięsem — a tych się wielu kręciło na tyra jarmarku papierków — kupił od niego kromkę chleba, piękną pulardę i butelkę wina. Cóż chce cie, wiedział, że mu szło dobrze.
— Hola, Jonaszu — wołali kupcy czekający na jego garb, — czy prędko skończysz obiad?
Ale Jonasz był wspaniałomyślny i odsyłał klientów do Wieloryba. Cóż kiedy dopominano się o Jonasza. Prawdziwą przyjemnością było podpisywać na jego garbie. A przytem Jonasz nie chował języka do kieszeni, a te garbusy są takie cięte! Powtarzano już sobie jego dowcipy.
— Żołnierzu, mój przyjacielu, czy chcesz mojej kury.
Wieloryb był głodny, ale zazdrość go opętała.
— Hultaju! — warknął jednocześnie z Medorem — nie jem niedogryzków!
— A więc przyślij mi psa — odrzekł spokojnie Jonasz — a nie wymyślaj.
— A! Chcesz mojego psa! — krzyknął Wieloryb. — Będziesz go miał, będziesz go miał!
Zagwizdał i poszczuł.
— Bierz, Medor, bierz!
— Strzeż się, garbusie, strzeż się! — wołano dokoła.
Medor zaskowyczał straszliwie i rzucił się do budy.
Jonasz czekał na niego spokojnie. W chwili gdy pies wbiegł do swego dawnego mieszkania, jak do podbitego kraju, Jonasz schwycił pieczoną kurę za nogi i po mistrzowsku wsadził ja do psiego pyska. O cudo! Medor zamiast się gniewać oblizał się z rozkoszą.
Głośny wybuch śmiechu rozległ się między widzami. Sto głosów na raz krzyczało:
— Brawo, garbus, brawo! Medor, szelmo jedna, bierz bierz! — wołał wściekły z gniewu olbrzym.
Ale podły Medor zdradzał go stanowczo. Ezop II zdobył go sobie kawałkiem kury. Widząc to, Wieloryb, uniósł się straszliwym gniewem i sam rzucił się ku budzie.
— Ach, Jonasz, biedny Jonasz! — wołali znów z politowaniem kupcy.
Jonasz wyszedł z budy i stanął naprzeciwko „Wieloryba“ i patrzył na niego ze śmiechem. Wieloryb schwycił go za kark i uniósł do góry. Jonasz śmiał się ciągle. W chwili gdy olbrzym miał go już rzucić na ziemię, garbus wyprężył się, oparł stopę na kolanie żołnierza i wskoczył mu na plecy ze zręcznością kota. Nikt nie umiałby dobrze powiedzieć, jak się to stało tak ruch był prędki; to pewne, że Jonasz siedział jak na koniu na grubej szyi Wieloryba i wciąż się śmiał. W tłumie rozległ się szmer zadowolenia.
Ezop II rzekł spokojnie:
— Żołnierzu, poddaj się, albo cię uduszę.
Olbrzym charczał, pienił się, pocił, czyniąc szalone wysiłki, aby uwolnić swą szyję, Ezop II ścisnął mocniej kolana: Wieloryb poczerwieniał, potem zsiniał, widocznie garbus miał silne mięśnie. Po kilku chwilach olbrzym zaklął po raz ostatni i zduszonym głosem zawołał o łaskę. Natychmiast Jonasz uwolnił go, zeskoczył lekko na ziemię i rzuciwszy złotą monetę na kolana zwyciężonego, poszedł po deskę i kałamarz.
— Do pracy, panowie! — zawołał wesoło.

∗             ∗

Aurora Kajlus, wdowa po Neversie, żona księcia Gonzagi siedziała na pięknym fotelu, o prostym oparciu z czarnego hebanu, jak wszystkie meble w jej oratoryum. Miała na sobie strój żałobny i dokoła niej wszystko obleczone było żałobą. Jej ubiór, skromny, aż do surowości, dobrze pasował do surowej prostoty pokoju.
Na przeciwko księżnej wznosił się ołtarz, a nad nim wisiał portret Filipa Neversa w wieku lat dwudziestu. Książę miał na sobie strój generała gwardyi szwajcarskiej. Dokoła ram udrapowana była czarna krepa.
Od osiemnastu już lat Aurora Kajlus była żoną księcia Gonzagi, a można powiedzieć, że go wcale nie znała; nie chciała nigdy ani go widzieć, ani słyszyć.
Gonzaga czynił wszystko, aby otrzymać od niej jedną chociaż chwilę rozmowy. Gonzaga kochał ją naprawdę; może kochał ją jeszcze teraz na swój sposób. Miał o sobie dobrą opinię i zresztą zupełnie słusznie. Tak był pewien swojej wymowy, iż sądził, że gdyby księżna raz zgodziła się go wysłuchać, wyszedłby zwycięski z tej próby.
Ale Aurora, nieugięta w rozpaczy, nie chciała być pocieszoną. Była samą na świecie, upodobała sobie to opuszczenie. Nie miała ani przyjaciela, ani powiernicy nawet jej spowiednik znał tylko tajemnicę jej grzechów.
Była to kobieta dumna i zatwardziała w cierpieniu. Jedno tylko uczucie pozostało żywem w jej udręczonem sercu: miłość macierzyńska. Kochała wyłącznie, namiętnie wspomnienie swej córki. Pamięć o Neversie była dla mej religią. Myśl o córce wracała ją do życia i sprowadzała mgliste marzenia o przyszłości.
Otoczona służbą, której zabraniała przemawiać do siebie i żyjąc między obrazami niemymi i ponurymi, księżna straciła dawną inteligencyę i uczuciowość.
— Jestem kobietą umarłą — mówiła niekiedy do swego spowiednika.
I była to prawda. Przechodziła prze życie, jak widmo. Istnienie jej robiło wrażenie przykrego snu. Rano gdy wstawała, ciche służebne pomagały jej w ponurym stroju; potem lektorka otwierała pobożną książkę. O dziewiątej kapelan wychodził odprawiać mszę żałobną. Resztę dnia księżna siedziała nieruchoma, zimna, samotna.
Od czasu ślubu, ani razu nie wyszła z pałacu. Powszechnie uważano ją za obłąkaną. Mało brakowało, aby dwór nie wystawił ołtarza Gonzadze za jego poświęcenie małżeńskie. Rzeczywiście z usta jego nie wyszła nigdy skarga.
Razu pewnego księżna powiedziała do swe go spowiednika, który ujrzał ją z oczami zaczerwienionemi od łez:
— Śniło mi się, że odnalazłam córkę. Nie była godną nosić nazwiska Neversa!....
— I coś uczyniła we śnie? — zapytał ksiądz.
— Zrobiłam to, co zrobiłabym w rzeczywistości, wypędziłam ją! — odrzekła księżna śmiertelnie blada.
Od tego czasu była jeszcze smutniejsza. Myśl ta prześladowała ją bezustanku.
Nie przestawała jednak robić energicznych poszukiwań we Francyi i zagranicą. Kasa Gonzagi zawsze była otwarta na potrzeby jego żony. Tylko tak to urządził, aby wszyscy wiedzieli o jego wspaniałomyślności.
Przed kilku miesiącami spowiednik księżnej umieścił przy niej kobietę w jej wieku, tak że wdowę która ją zainteresowała. Kobieta ta nazywała się Magdalena Girana. Była łagodną i przywiązaną.
Tego rana Magdalena miała dużo roboty. Wbrew zwyczajowi liczni goście chcieli widzieć się z księżną Gonzaga. Byli to ludzie poważni i znaczni. Między innymi znajdował się kanclerz Lamoignon i kardynał Bissy. Przychodzili z powodu uroczystego zebrania rodzinnego, które miało się dziś odbyć i którego byli członkami.
Nie umawiając się przedtem, każdy z nich chciał poznać obecne położenie księżnej i dowiedzieć się, czy nie ma jakiej skargi przeciw, swemu mężowi.
Ale księżna przyjęła tylko jednego: starego kardynała Bissy, który przychodził w imieniu regenta. Filip Orleański polecił powiedzieć żonie swego przyjaciela, że wspomnienie Neversa żyje w jego sercu zawsze i zapewnie, iż cokolwiek może on, regent zrobić na korzyść wdowy po Neversie będzie spełnione.
— Mówcie księżno, — dokończył kardynał, — czego sobie życzycie?
— Nie chcę niczego — odrzekła Aurora.
Kardynał próbował ją wybadać. Starał się wywołać skargę, ale księżna uparcie milczała więc wyszedł z wrażeniem, że jest to kobieta napół obłąkana, i bolał nad losem Gonzagi.
Po wyjściu kardynała księżna pozostała nieruchoma i smutna, jak zwykle. Oczy jej patrzyły bezmyślnie; wyglądała, jak marmurowy posąg. Nie widziała nawet, że przez pokój przeszła Magdalena i położyła na klęczniku książeczkę do nabożeństwa, którą przyniosła ukrytą pod płaszczem. Potem stanęła przed swą panią z rękami skrzyżowanemi na piersiach, czekając na jakieś słowo lub rozkaz.
Księżna podniosła na nią martwe oczy.
— Skąd powracasz, Magdaleno? — zapytała.
— Z mojego pokoju — odrzekła służąca.
Oczy księżnej nakryły się powiekami. Przed chwilą, gdy wstała, aby pożegnać kardynała, ujrzała prze okno Magdalenę w ogrodzie w tłumie kupców. Było to dosyć, aby obudzić nieufność i podejrzenia.
Magdalena siliła się widocznie, aby coś powiedzieć, lecz nie śmiała. Była to dobra kobieta i miał szczere i pełne szacunku współczucie dla tej wielkiej boleści.
— Czy księżna pani pozwoli coś sobie powiedzieć? — zapytała szeptem.
Aurora gorzko się uśmiechnęła.
— Jeszcze jedna opłacana za kłamstwo! — pomyślała.
Była tak często oszukiwaną!
— Mów! — dodała głośno.
— Księżno pani — zaczęła ze wzruszeniem Magdalena — mam jedno dziecko, to moja życie. Oddałabym wszystko na święcie, z wyjątkiem mego dziecka, aby księżna pani była rów*nie jak ja szczęśliwą matką.
Księżna nic nie odpowiedziała.
— Jestem biedna — mówiła dalej Magdalena — i, gdyby nie dobroć księżnej, mojemu Karolkowi brakowałoby wielu rzeczy. Ach, gdy bym mogła odpłacie się księżnej pani za wszystkie dobrodziejstwa, jakie mi robiła.
— Czy potrzebujesz czego, Magdaleno?
— Nie! Och, nie! — zawołała biedna kobieta. — Tu o księżnę panią chodzi tylko o nią. Ta rada familijna....
— Zabraniam ci umówić o tem, Magdaleno.
— Pani moja droga pani! Gdybyś mnie nawet miała wypędzić.
— Wypędzę cię, Magdaleno.
— Spełnię swój obowiązek i powiem ci pani: Czy nie chcesz odnaleźć swego dziecka!
Księżna drżąca i blada oparła obie ręce na ramionach fotelu i uniosła się ciężko. Podczas tego ruchu upadła jej chustka. Magdalena prędko się schyliła, aby ją podnieść. W kieszonce jej fartucha rozległ się dźwięk metaliczny.
— Masz pieniądze! — wyszeptała.
Potem ruchem nie odpowiadającym ani jej wysokiemu urodzeniu, ani urodzonej dumie, ruchem podejrzliwej kobiety, która chce się upewnić za wszelką cenę, zanurzyła ręce w kieszeni Magdaleny.
Magdalena płacząc, złożyła ręce. Księżna wyciągnęła garść złota. Moneta była hiszpanska.
— Książę Conzaga powrócił z Hiszpanii — wyszeptała.
Magdalena padła na kolana.
— Pani, pani! — wołała z płaczem. — Mój Karolek będzie się uczył dzięki tym pieniądzom. Ten, kto mi je dał, wrócił także z Hiszpanii. W imię Boga, pani, nie wypędzaj mnie, wysłuchaj najpierw!
— Idź precz! — rozkazała księżna.
Magdalena chciała ją jeszcze błagać.
Księżna wskazała drzwi rozkazującym ruchem i powtórzyła:
— Precz!
Zakryła twarz białemi, szczupłemi rękami.
Gdy służąca wyszła, Aurora padła na fotel.
— Mogłam była pokochać tę kobietę! wyszeptała z dreszczem wstrętu.
— Och! — myślała, z twarzą zmienioną głęboką rozpaczą. — Nikogo nie mam nikogo! Boże mój spraw, abym nie ufała już nikomu!
Gwałtowne łkanie wstrząsnęło całą jej istotą.
— Moja córka! Moja córka! — zawołała rozdzierającym głosem. — Panno Święta, niech ona nie żyje! Przynajmniej tam przy Tobie odnalazłabym ją!
Gwałtowne wybuchy rzadko się zdarzyły u tej zagasłej natury, lecz gdy im uległa, przez długi czas była zgnębioną i złamaną.
— Śmierci, Zbawicieli! Daj mi śmierci! — błagała.
Potem patrząc na krucyfiks, wiszący nad ołtarzem, modliła się dalej.
— Boże, czyż nie dosyć już cierpiałam? Jak długo będzie jeszcze trwało to męczeństwo?
Wyciągnęła ręce i z wybuchem namiętnej rozpaczy:
— Śmierci! Panie! — powtórzyła. — Chryste Święty, przez Twe Rany, przez Mękę na Krzyżu! Matko Boża, przez Twe łzy gorzkie, błagam ześlijcie mi śmierć!
Opuściła ramiona, przymknęła oczy i osunęła się bezwładnie na oparcie fotelu. Przez chwilę myślała, że niebo ulitowało się nad nią i kona ale wkrótce dreszcz wstrząsnął jej ciałem ręce drgnęły. Otworzyła oczy i spojrzała na portret Neversa. Potem suche i jakby zamarłe źrenice padły na klęcznik.
W książce do nabożeństwa, którą Magdalena położyła na klęczniku, była jedna stroniczka na której książeczka sama się otwierała, bo na niej księżna najczęściej się modliła. Było to tłómaczenie psalmu Miserere mei Domine.
Uspokoiwszy się nieco, księżna wyciągnęła rękę po książkę, która jak zwykle otworzyła się na kartce z psalmem. Przez chwilę zmęczone oczy księżnej nic nie widziały, lecz nagle zadrżała i wydała lekki okrzyk.
Przetarła oczy, powiodła wzrokiem dokoła siebie, aby się przekonać, czy nic śpi.
— Książki tej nikt przecie nie ruszył stąd, — wyszeptała.
Nie widziała książki w ręku Magdaleny i uwierzyła w cud. Wspaniała jej postać wyprostował się nagle w oczach zapalił się ogień. Była piękną, jak w czasach swej młodości. Piękną, dumną i silną.
Upadła na kolana i po raz dziesiąty czytała skreślone nieznaną ręką na marginesie słowa, jakby odpowiadające na pierwsze wiersze psalmu — “Miej litość nademną, Panie.” Nieznane pismo mówiło: “Bóg będzie miał litość nad tobą jeżeli będziesz mu ufała. Miej odwagę, aby bronić swej córki; idź na zebranie rodzinne chociażbyś była chorą lub umierającą.... i pamiętaj o umówionym niegdyś haśle między tobą a Neversem.”
— Jego hasło? — wyszeptała Aurora — “Jestem!” Moje dziecko! — mówiła ze łzami w oczach. — Moja córka!
Potem z nagłym wybuchem zawołała:
— Odwagi, aby ją bronić? Mam odwagę i obronię ją!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.