Garbus (Féval)/Część czwarta/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Garbus
Podtytuł Romans historyczny
Data wyd. 1914
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Bossu
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


TOM III.

IX.
ZASADZKA.

Wprowadzono Lagardera do gabinetu regenta. Było tam w tej chwili wiele osób, jakby zebranych na jaki sąd lub radę. Panowie: Lamoignon, Tresmas, Macholt stali koło regenta, który siedział przy stole. Inni wielcy panowie otaczali ich kołem. Przy drzwiach umieszczono straż a Bonnivet z tryumfem ocierał pot z czoła.
— Mieliśmy dużo kłopotu, ale go nareszcie trzymamy — mówił półgłosem. — A! dyabelski człowiek!
— Czy stawiał opór? — zapytał naczelnik policyi.
— Gdyby mnie tam nie było — odparł Bonnivet — Bóg wie, coby się stało!
W sali obecni byli prawie wszyscy uczestnicy rady familijnej, która dnia tego odbyła się u Gonzagi: był kardynał Bissy, Leblanc i inni. Navail, Choisy, Noci, Oriol i kilku jeszcze stronników Gonzagi także zdołało się tam dostać.
Chaverny rozmawiał z panem Brissac który spał stojąc, bo trzy już noce spędził na pijaństwie.
Kilkunastu zbrojonych ludzi stało za Lagarderem.
W gabinecie była obecna tylko jedna kobieta księżna Gonzaga, siedząca z prawej strony regenta.
— Panie, — rzekł Filip Orleański, gdy tylko ujrzał Lagardera — nie uwzględniliśmy w naszych warunkach, abyś pan mącił nam zabawę i w naszym własnym domu ubliżał najwierniejszemu synowi Francyi. Jesteś oskarżony o to że obnażyłeś szpadę w obrębie Palais-Royal. Czyn ten każe nam żałować naszej łaskawości względem pana.
Od chwili aresztowania twarz Lagardera była jakby wykuta z marmuru. Odpowiedział tonem zimnym i pełnym szacunku.
— Wasza królewska wysokość, nie boję się, aby powtórzono moją rozmowę z księciem Gonzagą. Co do drugiego oskarżenia, to prawda, że obnażyłem szpadę, ale dlatego, by bronić kobiety. Między tu obecnemi kilku mogłoby to zaświadczyć.
Było ich ze sześciu, ale tylko Chaverny od powiedział:
— To prawda.
Henryk spojrzał na niego ze zdziwieniem i zauważył że towarzysze młodego markiza robili mu wymówki. Ale regent który był zmęczony i śpiący, nie chciał się długo zatrzymywać na tej bagatelce.
— Wszystko to przebaczyliśmy łaskawie — mówił dalej, — ale jedna rzecz nie ujdzie ci bezkarnie. Przyrzekłeś księżnej Gonzadze że zwrócisz jej córkę. Czy to prawda?\
— Tak wasza królewska wysokość przyrzekłem.
— Przysłałeś mi pan posłańca, który w pańskim imieniu uczynił mi tę samą obietnicę. Przyznajesz się pan do tego?
— Tak, wasza królewska wysokość.
— Odgadujesz pan, myślę, iż stoisz przed sądem. Zwykli sędziowie nie mogliby znać czynionych panu zarzutów. Ale na honor! przysięgam, że uczynię sprawiedliwość! Gdzie jest panna Nevers?
— Nie wiem — odparł Lagarder.
— On kłamie — zawołała gwałtownie księżna.
— Nie, pani. To co przyrzekłem przechodzi moje siły, ot i wszystko.
W zgromadzeniu rozległ się szmer niezadowolenia Henryk mówił dalej, podnosząc głos i wodząc po obecnych wzrokiem spokojnym.
— Nie znam panny Nevers.
— To bezczelność! — zawołał książę Tresmer, naczelnik miasta Paryża.
— To bezczelność! — powtórzyli stronnicy Gonzagi.
Regent spojrzał surowo na Lagardera.
— Zastanów się pan dobrze nad tem, coś powiedział — rzekł.
— Wasza królewska — wysokość, zastanowię nie nic tu nie zmieni, mówię prawdę.
— Czy ścierpisz to, wasza królewska wysokość? — przerwała księżna, nie zdolna dłużej panować nad sobą. — Na mój honor, na zbawienie, on kłamie! On wie, gdzie jest moja córka, bo mi to mówił przed chwilą, o dziesięć stąd kroków, w ogrodzie.
— Odpowiedz pan! — rozkazał regent.
— Wówczas, jak i teraz mówiłem prawdę — odrzekł Lagarder, — wówczas miałem jeszcze nadzieję, że będę mógł spełnić obietnicę.
— A teraz? — zapytała z rozpaczą księżna.
— Teraz nie mam już tej nadziei:
Księżna Gonzaga padła wyczerpana na fotel.
Poważni członkowie zgromadzenia: ministrowie, deputowani, książęta patrzyli z ciekawością na tego dziwnego człowieka, którego imię tyle razy obiło im się w młodości o uszy: piękny Lagarder, dzielny Lagarder! Ta twarz inteligentna i spokojna nie pasowała zupełnie do zwykłego awanturnika.
Niektórzy z obecnych starali się przeniknąć pozorną obojętność tej twarzy. Było w niej jakby jakieś głębokie i smutne postanowię nie. Stronnicy Gonzagi czuli się tu zbyt mali, aby mogli robić dużo hałasu. Weszli tutaj dzięki imieniu ich protektora, interesowanego w tej sprawie, ale Gonzaga nie ukazał się jeszcze.
Regent tymczasem badaj jeszcze.
— I to na zasadzie tej niepewnej nadziei pisałeś do regenta Francyi? Gdyś mi kazał powiedzieć: “Córka Neversa zostanie wam oddana...”
— Miałem nadzieję, że się tak stanie rzeczywiście.
— A, miałeś nadzieję!
— Człowiek jest omylny.
Regent radził się wzrokiem księcia Tresmes i Maszolta.
— Ależ, wasza królewska wysokość — wołała księżna, załamując ręce, — czy nie widzicie, że on mi kradnie dziecko! On ją ma przysięgam na to! Trzyma ją w ukryciu! Jemu to oddałam córkę w noc zbrodni, przypominam sobie! Wiem to, przysięgam!
— Słyszysz pan? — zapytał regent.
Ledwo dostrzegalny dreszcz wstrząsnął Lagarderem, krople potu wystąpiły mu na czoło, odpowiedział jednak, nie zdradzając wzruszenia:
— Księżna pani się myli.
— Och! — zawołała. — I nie módz pokonać tego człowieka!
— Potrzebaby tylko jednego świadka.... — zaczął regent.
Przerwał bo Henryk wyprostował się nagle i wyzywał spojrzeniem Gonzagę, który właśnie w tej chwili ukazał się we drzwiach. Wejście jego wywołało chwilowe zamięszanie. Książę skłonił się zdaleka żonie i regentowi i pozostał przy drzwiach.
Spojrzenie jego skrzyżowało się ze wzrokiem Henryka, który powiedział ze wzgardą:
— Niech więc ukaże się świadek i niech ośmieli się mnie poznać.
Oczy Gonzagi opadły, jakby nie mógł znieść wzroku oskarżonego. Wszyscy widzieli to dobrze, ale Gonzaga, zdołał znów przywołać uśmiech na usta, mówiono więc sobie:
— Może się nad nim lituje?
Tymczasem w sali panowała cisza. Za drzwiami dał się słyszeć lekki szelest. Gonzaga wychylił się przez drzwi i ujrzał za innemi żółtą twarz Pejrola.
— Jest naszą! — szepnął służalec.
— A papiery?
— Papiery także.
Gonzaga poczerwieniał z radości.
— Na wszystkich dyabłów! — rzekł cicho. — Czy nie miałem racyi, mówiąc ci, że ten garbus wart tyle złota, ile sam waży?
— Przyznaję — odparł Pejrol, że źle go sądziłem. Dobrze nam pomaga!
— Nikt nie odpowiada — mówił tymczasem Lagarder. — Ponieważ jesteście sędzią wasza królewska wysokość, bądźcie sprawiedliwi. Kto przed wami stoi w tej chwili? Biedny szlachcic zawiedziony jak niejednokrotnie i wy wszyscy w swych nadziejach. Zdawało mi się, że mogę liczyć na uczucie, ale zazwyczaj jest najczystsze i najsilniejsze ze wszystkich. Przyrzekałem z lekkomyślnością człowieka, który pragnie nagrody....
— Zatrzymał się, potem dokończył z wysiłkiem:
— Myślałem bowiem, że zyskam prawo do nagrody.
Mimowoli jednak spuścił oczy i głos uwiązł mu w gardle.
— Co jest w tym człowieku? — zapytał Villeroy wice-kanclerza.
A wice-kanclerz odpowiedział:
— Ten człowiek ma albo najszlachetniejsze serce, albo jest najnędzniejszym łotrem.
Lagarder uczynił nadludzki wysiłek i mówił dalej:
— Los zadrwił sobie ze mnie, wasza królewska wysokość, oto cała moja zbrodnia. To, co zdawało mi się, że trzymam wymknęło się z rąk moich. Karę sam sobie wymierzę: wracam na wygnanie.
— Ot, to jest wygodne! — wtrącił Navail.
Maszolt szeptał coś na ucho regentowi.
— Klękam przed waszą królewską wysokością... zaczęła księżna.
— Poczekaj pani! — przerwał Filip Orleański.
Stanowczym ruchem nakazał wszystkim milczenie i gdy cisza zaległa salę zaczął mówić zwracając się do Lagardera:
— Jesteś pan szlachcicem, a przynajmniej tak się sam nazywasz. To coś zrobił nie godne jest szlachcica. Bądź ukarany własnym wstydem. Pańska szpada!
Lagarder otarł czoło zroszone potem. W chwili, gdy odpinał pas od szpady, łza stoczyła mu się po policzku.
— Na rany Boskie! — zawołał Chaverny, który był w gorączce sam nie wiedząc dla czego. — Wolałbym żeby go zabili!
W chwili gdy Lagarder oddawał szpadę markizowi, Bonnivet, Chaverny odwrócił oczy.
— Nie żyjemy w czasach — mówił dalej regent, — gdy się łamie ostrogi rycerzy, którym dowiedziono wiarołomstwa, ale dzięki Bogu szlachectwo istnieje i degradacya jest najstraszniejszą karą dla żołnierza. Nie masz już pan prawa nosić szpady. Odsuńcie się, panowie i dajcie mu przejść. Ten człowiek nie jest godny oddychać tem samem co my powietrzem.
W jednej chwili zdawało się, że Lagarder wstrząśnie jak Samson kolumnami sali i zmiażdży tych Filistynów. Jego piękne męskie oblicze wyrażało gniew tak straszliwy że usuwano mu się z drogi więcej z bojaźni, niż z posłuszeństwa regentowi. Ale po chwili gniew zmienił się w głęboką boleść, a i ta natychmiast ustąpiła miejsca zimnej zaciętości, jaką okazywał od czasu zaaresztowania.
— Przyjmuję wyrok waszej królewskiej wysokości — rzekł, kłaniając się z szacunkiem — i nie będę apelował.
Przed oczami stanął mu obraz spokojnego życia z Aurorą i je miłość. Czyż to nie było warte chwilowej męki? Skierował się ku drzwiom wśród ogólnego milczenia. Regent szepnął tylko do księżnej:
— Nie bój się pani, będziemy go śledzić.
Doszedłszy do środka sali, Lagarder spotkał się z księciem Gonzagą, który tylko co rozstał się z Pejrolem.
— Wasza królewska wysokość — rzekł Gonzaga zwracając się do Filipa Orleańskiego. — zagradzam drogę temu człowiekowi.
Chaverny był nadzwyczajnie podniecony. Zdawało się, że ma ochotę rozszarpać Gonzagę.
— Ach! — szepnął. — Gdyby Lagarder miał jeszcze szpadę!
Taranne trącił Oriola.
— Chaverny zwaryował — rzekł mu cicho.
— Dlaczego zagradzasz mu drogę? — zapytał regent.
— Ponieważ oszukano dobrą wiarę waszej królewskiej wysokości — odparł Gonzaga — degradacja nie jest karą dla zbrodniarzy!
W sali zapanowało wielkie wzburzenie, regent powstał.
— A on jest zbrodniarzem! — dokończył Gonzaga, kładąc gołą szpadę na ramieniu Lagardera.
Henryk nie próbował go rozbroić.
Tumult wzrastał ciągle, bo stronnicy Gonzagi wydawali okrzyki gniewu i oburzenia.
Lagarder wybuchnął konwulsyjnym śmiechem. Odsunął szpadę Gonzagi i schwycił go tak silnie za rękę, że bron padła na ziemię. Przyprowadził, a właściwie przyciągnął księcia i ukazując na dłoń, która rozwarła się z bólu, rzekł położywszy palec na bliźnie:
— Mój znak! Poznaję mój znak!
Twarz regenta spochmurniała. Wszyscy powstrzymali oddech.
— Gonzaga jest zgubiony! — wyszeptał Chaverny.
— Wasza królewska wysokość — przemówił Gonzaga z genialną bezczelnością — oto lat siedemnaście czekałem na tę chwilę. Filipie, brat twój zostanie pomszczony! Ranę tę otrzymałem, broniąc życia Neversa.
Lagarder puścił rękę księcia i ramiona opadły mu wzdłuż ciała. Stał chwilę jak ogłuszony, a w sali rozległ się jeden okrzyk.
— Morderca Neversa! Morderca Neversa!
A Navail, Noce, Oriol i inni dodawali:
— Ten dyabelski garbus miał racyę!
Księżna ze wstrętem przysłoniła twarz rękami i ledwie żywa, oparła się o poręcz fotelu.
Lagarder oprzytomniał, gdy żandarmi z Bonnivetem na czele otoczyli go na rozkaz regenta.
— Nikczemność! — krzyknął Henryk, jak lew raniony. — Nikczemność! Nikczemność!
Odrzucił na dziesięć kroków Bonniveta, który chciał mu położyć rękę na ramieniu.
— Precz! — zawołał grzmiącym głosem. — I biada temu, kto mnie ruszy!
Potem, zwracając się do regenta, dodał:
— Mam list bezpieczeństwa od waszej królewskiej wysokości.
Mówiąc to, wyjął z kieszeni pergamin.
— Wolny, cokolwiek się stanie! — przeczytał głośno. — Wasza królewska wysokość sam to napisał i podpisał.
— Podstęp! — wtrącił Gonzaga.
— W wypadkach odkrycia zdrady — zaczął Maszolt. Regent jednym ruchem nakazał milczenie.
— Czyż chcecie przyznać racyę tym, co twierdzą, że Filip Orleański może złamać dane słowo? zawołał. — Tam napisane. Ten człowiek jest wolny. Ma czterdzieści osiem godzin czasu, aby przejść granicę.
Lagarder nie ruszał się z miejsca.
— Słyszysz mnie pan — rzekł twardo regent — odejdź!
Lagarder począł powoli drzeć pergamin i rzucił go w kawałkach pod nogi regenta.
— Wasza królewska wysokość mnie nie zna — rzekł, — zwracam słowo waszej wysokości. Z ofiarowanej mi wolności, która mi się należy, biorę tylko dwadzieścia cztery godzin. To wszystko, co mi potrzeba, aby zdemaskować nikczemnika i aby zatryumfowała sprawiedliwość. Dosyć tych upokorzeń! Podnoszę głowę i, na honor mego imienia! słyszycie, panowie? Na mój honor, honor, Henryka Lagardera który wart jest waszego, przyrzekam przysięgam że jutro o tej samej porze, księżna Gonzaga będzie miał córkę i Nevers zostanie pomszczony albo ja sam oddam się w niewolę waszej królewskiej wysokości! Możecie zebrać sędziów.
Skłonił się regentowi i odsunął zastępujących mu drogę.
— Ustąpcie, korzystam z praw moich — rzekł.
Gonzaga wyszedł wcześniej przed nim.
— Ustąpcie, panowie — powtórzył Filip Orleański. — A pan jutro o tej porze staniesz przed sędziami i na Boga, uczynię sprawiedliwość!
Stronnicy Gonzagi pospiesznie opuścili salę, rola ich była już tutaj skończona.
Regent pozostał przez chwilę zamyślony z czołem opartem na ręku.
— Oto dziwna spraw, panowie! — rzekł w końcu.
— Zuchwały hultaj! — odparł naczelnik policyi.
— Albo bohater dawnych czasów — wyszeptał regent, a głośno dodał — zobaczymy to jutro.
Lagarder schodził sam i bezbronny po wielkich schodach pawilonu. Na dole ujrzał wszystkich pochlebców Gonzagi: Pejrola, Taranna, Montoberta, Gironna i innych. Trzech zbirów czuwało nad korytarzem prowadzącym do budki Breana. Gonzaga stał na środku sieni z obnażoną szpadą w ręku. Wielkie drzwi, na ogród były otwarte. Wszystko to wyglądało na zasadzkę. Lagarder szedł z podniesioną głową. Miał wadę ludzi odważnych: uważał się za niepokonanego.
Pod Lagarderem drgnęły kolana; już miał się rzucić na księcia, ale ów błysnął szpadą między jego oczami, wołając na obecnych:
— Baczność wy tam!
Szedł prosto na Gonzagę, który szpadą zagrodził mu drogę.
— Nie spieszmy się tak, panie Lagarderze, — rzekł — mamy z sobą do pomówienia. Wszystkie wyjścia zamknięte i nikt nas nie słucha z wyjątkiem mych wiernych przyjaciół, może my więc mówić z sobą otwarcie.
Śmiał się złym i sarkastycznym śmiechem. Lagarder stanął, skrzyżowawszy ręce na piersiach.
— Regent otwiera drzwi przed tobą — ciągnął dalej Gonzaga — ale ja je zamykam! I ja, równie jak regent byłem przyjacielem Neversa; ja także mam prawo pomścić jego. Nie nazywaj mię podłym nie, to na nic: wszyscy wiemy, iż przegrywający przeklinają zawsze grę. Panie Lagarderze czy chcesz, żebym ci powiedział coś, co uspokoi twoje sumienie? Oto zdawało ci się, że popełniasz kłamstwo, wielkie kłamstwo, mówiąc, iż Aurora nie jest w twojej mocy....
Oblicze Henryka zaniepokoiło się mocno...
— A więc, — mówił Gonzaga, z okrucieństwem rozkoszując się swym tryumfem — popełniłeś zaledwie tylko małą niedokładność, głupstwo, drobiazg! Gdybyś był powiedział zamiast: Aurora nie jest w mojej mocy, nie jest już w mojej mocy....
— Gdybym mógł wierzyć. zaczął Lagarder, zaciskając pięści. — Ale nie! Ty kłamiesz — poprawił się. — Znam ciebie!
— Gdybyś był tak powiedział — kończył spokojnie Gonzaga — byłaby to dopiero dokładna i czysta prawda.
A potem znów zaczął szyderczym tonem:
— Tak, tak — Dzięki Bogu, wygraliśmy ładną grę. Aurora jest w naszej mocy....
— Aurora! — krzyknął Lagarder zdławionym głosem.
— Aurora i pewne przedmioty...
Nie dokończył — padł ciężko na wznak. Jednym skokiem Lagarder przeskoczył przez leżącego i wpadł jak piorun do ciemnego ogrodu.
Gonzaga tymczasem podniósł się ze śmiechem.
— Niema żadnego wyjścia? — zapytał stojącego na progu Pejrola.
— Żadnego.
— A ilu ich tam jest?
— Pięciu — odpowiedział Pejrol, nadsłuchując.
— To dobrze. To dosyć. Wszakże nie ma przy sobie żadnej broni.
I wyszli obaj razem, aby lepiej słyszeć. Pod drzwiami w wielkiej sieni stali dworacy księcia, bladzi, pomieszani i pełni trwogi. Oni również nadsłuchiwali. Na jakąż bo to drogę weszli od wczoraj? Dotychczas jedynie złoto kalało im ręce: a teraz Gonzaga chce ich oswoić z zapachem krwi. Pochyłość stała się śliską, a oni schodzili.
Gonzaga i Pejrol zatrzymali się na tarasie.
— Jakże tam marudzą! — niecierpliwił się Gonzaga.
— Czas się dłuży — odrzekł Pejrol — oni są tam poza namiotem indyjskim.
A ogród był czarny, jak otchłań. Do uszu nadsłuchujących dolatywał cichy i smutny szelest liści, poruszanych wiatrem jesiennym.
— Gdzieście schwytali dziewczynę? — zapytał Gonzaga, chcąc rozmową uśmierzyć niecierpliwość.
— Na ulicy Chantre pod samą bramą jej domu.
— Czy mocno ją broniono?
— Jakieś dwie tęgie szpady, ale obaj natychmiast uciekli, gdy powiedzieliśmy, im, że Lagarder ujęty.
— Nie widziałeś ich twarzy?
— Nie, byli do samego końca zamaskowani.
— A papiery, gdzie były?
Pejrol nie zdążył odpowiedzieć, gdy z poza namiotu indyjskiego, od strony budki Breana rozległ się straszny krzyk konającego. Włosy na głowie Gonzagi stanęły dębem.
— Ale to może ktoś z naszych? — szepnął trzęsący się, jak w febrze, Pejrol.
— Nie, — odrzekł książę — poznałem jego głos.
W tejże samej chwili pięć czarnych cieni wysunęło się z placyku Diany.
— Kto prowadzi? — zapytał Gonzaga.
— Żandry — odpowiedział Pejrol.
Żandry był to silny ogromny chłop, dawny kapral w gwardyi.
— Skończone — rzekł. — A teraz nosze i dwóch ludzi: zaraz go zabierzemy.
Czatujący w wielkiej sieni młodzi hulacy, służalcy Gonzagi słyszeli te słowa. Krew skrzepła im w żyłach. Oriol szczękał głośno zębami.
— Oriol! — zawołał Gonzaga. — Montobert.
Zbliżyli się obaj.
— Wy, we dwóch, poniesiecie nosze! — rozkazał książę.
A kiedy się ociągali dodał:
— Zabiliśmy wszyscy gdyż z zabójstwa skorzystamy wszyscy.
Trzeba było się spieszyć zanim regent oddali swych gości, aby się z nimi nie zetknąć.
Oriol z mdlejącem sercem i Montobert pełen wstrętu, ujęli z dwóch stron za nosze; Żandry szedł naprzód, szukając w ciemnościach.
— No, no!! — mruczał do siebie chodząc dokoła namiot indyjski. — A przecież leżał nieżywy!
Oriol i Mintobert już, mieli ochotę uciekać Montobert był szlachcicem wcale nie tchórzliwym, zdolny do męstwa, nie lękający się niebezpieczeństwa, ale dotychczas nawet myślą nie popełnił zbrodni. Oriol, tchórz miłujący spokój, ale poczciwy chłopak, miał wstręt do przelewu krwi. I oto obaj mają się poddać takiej ciężkiej próbie. Taranne, Albret Choisy, Gironno stali w milczeniu, czekając swojej kolei. Oddali się Gonzadze i nie istnieli bez niego. Cofnąć się już było za późno, wszędzie dosięgłaby ich zemsta tego żelaznego człowieka.
Gdyby z początku ktoś im ukazał przyszłość, mówiąc: “dotąd dojdziecie” — ani jeden z nich nie zrobiłby pierwszego kroku na tej drodze. A po pierwszym kroku, trzeba było zrobić drugi. I nie mieli odwagi się cofnąć. Zresztą napewno byliby się cofnęli przed zbrodnią którąby musieli spełnić własnemi rękami, ale nie mieli dość siły moralnej, aby głośno sprzeciwie się zbrodni spełnionej przez kogoś innego.
Tymczasem Żandry wciąż szukał zabitego.
— Musiało to być chyba trochę dalej — mówił do siebie. Macał dokoła ziemię, czołgając się na kolanach i rękach. Tym sposobem odszedł dokoła budkę stróża, drzwiczki jej były zamknięte. Nareszcie zawołał:
— A! Oto jest!
Oriol i Montobert zbliżyli się z noszami.
— Cóż zrobić! — rzekł Montobert. Zabity.... My mu nic złego już nie zrobimy.
Oriol milczał. Obaj pomogli Żandremu złożyć trupa, leżącego w krzakach, na noszach.
— Patrzcie! On jest jeszcze ciepły — zawołał były kapral. — Ruszajcie!
Oriol i Montobert ruszyli i zbliżyli się do pawilonu. Dopiero wtedy przyjaciele Gonzago dostali pozwolenie na wyjście.
Coś przestraszyło ich po drodze. Gdy przechodzili koło budki Breana, usłyszeli lekki szelest zeschłych liści. Mogliby przysiądz, że goniły ich jakieś niespokojne szybkie kroki. Obejrzeli się i dostrzegli tuż za sobą garbusa. Był blady i zaledwie trzymał się na nogach, ale śmiał się jak zawsze złośliwie, skrzecząco. Gdyby nie Gonzaga, uczynionoby mu napewno co złego.
— A co? Przyszedł jednak! — rzekł głosem wzburzonym, na co Gonzaga nie zwrócił uwagi tylko wskazał palcem na trupa, którego Żandry nakrył był płaszczem.
Gonzaga uderzył po ramieniu garbusa; ów, zadrżał tak, że o mało nie upadł na ziemię.
— Pijany! — rzekł Gironne.
Stali przed bramą, odźwierny Brean nie pytał nawet o imię szlachcica, którego niesiono na noszach, bo w Palais-Royal umiano być dyskretnym, a przytem Brean zjadł dobrą kolacyę.
Była czwarta rano. Latarki kopciły, ale nie nie oświetlały. Gromada hulaków rozpierzchła się na wszystkie strony. Gonzaga wraz z Pejrolem udał się do swego pałacu. Oriol, Montobert i Żandry mieli polecone odnieść trupa do Sekwanny. Gdy doszli jednak do rzeki, zabrakło im odwagi. Za cenę dwóch pistolów były kapral pozwolił im złożyć trupa na kupie śmieci. Poczem Żandry ściągnął zeń płaszcz odniósł nosze i poszedł spać do siebie.
Oto dlaczego na drugi dzień rano baron Barbanszoa, niewinny naturalnie temu, co się działo za namiotem, obudził się w rynsztoku jakiejś uliczki w stanie, którego nie trzeba było chyba opisywać. On to był bowiem domniemanym trupem, którego Oriol i Montobert nieśli na noszach.
Pan baron nie chwalił się przed nikim ze swej przygody, ale jego nienawiść do regencyi jeszcze się wzmogła i wracając do pani baronowej bezwątpienia bardzo o niego niespokojnej, powtarzaj jeszcze:
— Co za czasy, co za obyczaje! Urządzić podobny kawał takiemu jak ja człowiekowi! Pytam się gdzie my idziemy!
Garbus wyszedł ostatni przez małe drzwiczki Breana. Powoli przeszedł dziedziniec; na rogu ulicy św. Honoraryusza musiał odpoczywać kilka razy, oparłszy się o ściany domów. Gdy ruszał, z piersi wyrywały mu się ciche jęki. Omylono się w sieni: garbus nie był pijany. Gdyby Gonzagę nie zajmowały tak inne myśli, spostrzegłby napewno, że śmiech garbusa nie był tej nocy naturalny.
Od pałacu do mieszkania Lagardera było zaledwie dziesięć kroków, garbus przeszedł te dziesięć kroków w dziesięć minut. Nie miał więcej siły. Czołgając się już tylko na rękach i nogach, zdołał wgramolić się po schodach do pokoju mistrza Ludwika. Przechodząc, zobaczył, że główne drzwi były wyłamane; drzwi do pokojów mistrza Ludwika zastał też szeroko otwarte. Wszedł do pierwszego pokoju: drzwi gabinetu leżały na ziemi wyłamane. Oparł się o ścianę dyszał ciężko. Próbował wołać na Franciszkę i Janka, ale głos nie mógł mu przejść prze gardło. Opadł na kolana i począł się czołgać do szkatułki, gdzie chował kopertę zamkniętą na trzy wielkie pieczęcie.
Szkatułka rozbita była siekierą, a koperta zniknęła. Garbus runął całem ciałem na ziemię, jak gdyby otrzymał cios ostatni.
Piąta godzina wybiła na zegarze Luwru. Poczęło świtać.
Powoli, bardzo powoli podnosił się garbus; wreszcie oparł się na ręku. Zdołał rozpiąć czarne ubranie i wyciągnął z pod niego biały atłasowy płaszcz, strasznie okrwawiony. Widocznie ten piękny płaszcz zmięty i zgnieciony służył do zatamowania krwi z głębokiej rany.
Jęcząc z cicha, garbus dowlókł się do umywalni, gdzie znalazł ręcznik i wodę. Mógł przynajmniej obmyć ranę, która tak okrwawiła biały płaszcz.
Płaszcz był Lagardera, ale rana krwawiła się na ramieniu garbusa.
Opatrzył ranę i wypił łyk wody. Potem usiadł, doznawszy pewnej ulgi.
— Nic! — wyszeptał. — Samotny! Wszystko mi wzięli, moją broń, i moje serce!
Głowa opadła mu ciężko na ręce. Potem wyprostował się:
— O Boże, dopomóż mi! — wyszeptał. — Mam dwadzieścia cztery godziny, by zacząć od początku pracę lat osiemnastu!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.