Gösta Berling (Lagerlöf, 1929)/Bal w Ekeby

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Selma Lagerlöf
Tytuł Gösta Berling
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


BAL W EKEBE.

O wy, piękne kobiety czasów minionych! Wspomina się was, jak szczęśliwość niebiańską. Samem jeno pięknem byłyście i samą światłością. Wiecznie młode i piękne, niby łagodne oczy matki, spoglądającej na dziecię swoje. Miękko, jak młode wiewióreczki, zawisałyście u szyi męża. Głos wasz nigdy nie drgał gniewem, czoło nie miało zmarszczki, a ręka miękka była zawsze. O wy słodkie, święte! Stałyście w świątyni domu, niby strojne posągi, przyjmując kadzidlane hołdy i modlitwy, miłość przez was czyniła cuda, a nad głową lśnił wam złocisty nimb poezji.
O, piękne kobiety czasów minionych, opowiem tu właśnie, jak to jedna z was udarowała Göstę Berlinga miłością swoją.

W dwa tygodnie po balu borskim odbył się bal w Ekeby A najwspanialsza w świecie zabawa. Wspominając ją, młodniały kobiety i odmładzali mężczyźni, w śmiechu wielkim i radości.
Kawalerowie byli w tym czasie jedynowładcami w Ekeby, majorowa bowiem wędrowała kędyś o kiju żebraczym, z sakwą dziadowską na plecach, zaś major mieszkał w Sjö. Nie mógł nawet uczestniczyć w balu, gdyż w Sjö właśnie wybuchła ospa, tedy nie chciał szerzyć dalej choroby.
Jakąż pełń uciechy zawarło w sobie tych dwanaście godzin, począwszy od pierwszego strzału korka butelki przy stole, aż do ostatniego tonu skrzypiec, późno, do północy. W otchłań przeszłości zapadły te godziny, uwieńczone diademem radości, rozpłomienione mocnem winem, wyszukanemi potrawami, uroczą muzyką, oraz przedziwnemi, żywemi obrazami. Przepadły kędyś, w zawrotnym, dzikim tańcu. Gdzież bo znaleźć tak gładkie posadzki, wykwintnych kawalerów i piękne damy!
O tak, zaprawdę, piękne kobiety minionych czasów, w salonach Ekeby roiło się od najpiękniejszych z pośród was! Była młoda hrabina Dohna, swawolnie wesoła, zawsze gotowa tańczyć i grać, jak przystało dwudziestolatce, były trzy piękne córki sędziego okręgowego z Munkerudu i wesołe panienki z Wergi, była też Anna Stjärnhök stokroć jeszcze piękniejsza teraz, bo owiana mgłą smutku od czasu onej nocy, kiedy ją ścigały wilki, było dużo, dużo innych, dotąd nie zapomnianych, które jednak niedługo niepamięć pochłonie, a była także piękna Marjanna Sinclair.
Zgodziła się łaskawie wziąć udział w zabawie kawalerów ta istota, słynna na cały świat, będąca gwiazdą dworu królewskiego i atrakcją hrabiowskich pałaców, królowa piękności, przyjmująca hołdy całego kraju, która zapalała serca miłością, samem zjawieniem się.
W oczach onych, honor Wermlandji jaśniał żywym blaskiem wielu świetnych nazwisk. Wesołe dzieci pięknej tej krainy mogły być dumne z niejednego, ile razy atoli wyliczano te skarby, nie zapomniano nigdy wymienić Marjanny Sinclair.
Kraj cały rozbrzmiewał sławą jej zwycięstw. Rozpowiadano o diademach hrabiowskich, unoszących się nad jej głową, miljonach, składanych u jej stóp, rycerskich mieczach i wieńcach laurowych, co na nią zlewały blask swój.
Była zaś nietylko piękna, ale sprytna i oczytana, a najmędrsi ludzie epoki rozmawiali z nią chętnie. Nie będąc sama autorką, wkładała wiele swych myśli w utwory piszących przyjaciół i ożywały one w poezji.
Rzadko przebywała w Wermlandji, krainie niedźwiedzi, podróżując przez większą część życia. Ojciec jej, bogaty Melchior Sinclair, siedział z żoną w domu, w Björnę, a Marjannę wysyłał ciągle do różnych wielkich miast, lub świetnych zamków i radował się, opowiadając, ile wydawała pieniędzy. Oboje starzy grzali się w promieniach sławy córki, Życie jej upływało na uciechach i hołdach. Powietrze wokół niej przepojone było miłością, miłość stanowiła jej światło i chleb powszedni.
Często, bardzo często kochała sama, ale nigdy tak długo, by z uczucia tego ukuć można było kajdany, wiążące na całe życie.
— Czekam, aż miłość przyjdzie jako zdobywca! — mawiała. — Dotąd nie przekroczyła nigdy wałów i nie przebyła rowu fortecznego. Czekam na miłość potężną, która mnie wzniesie ponad mnie samą, chcę zadrzeć przed potęgą miłości, a dotąd znam jeno miłość, z której się rozum mój natrząsa.
Obecność jej przydawała słowom ognia, a życia napojowi. Płomienna jej dusza wprawiała w szybszy ruch smyczek, taniec stawał się lotniejszy, bardziej uroczy i powiewny, gdy małą stopką dotknęła posadzki. Olśniewała w żywych obrazach, przepajały je tchem swym jej cudne usta...
Cicho, sza! Nie było to jej winą i nie miała wcale takiego zamiaru! Balkon, światło księżyca, welon koronkowy, rycerski strój i śpiew, oto wszystko. Młodzi ludzie byli całkiem niewinni.
Wszystko to, co tyle narobiło złego, w jak najlepszym podjęte zamiarze. Mistrz Juljusz, znający się na wszystkiem, urządził żywy obraz poto, by Marjanna mogła ujawnić w pełni swe powaby.
Przeszło stu widzów zasiadło przed sceną, ustawioną w wielkiej sali, patrząc na żółty, hiszpański księżyc, sunący po ciemnem niebie. Ulicami Sewilli przemykał pewien Don Juan i przystanął pod okrytym bluszczem balkonem. Przebrany był za mnicha, ale z rękawa wystawała koronka mankietu, zaś z pod habitu błyskał koniec szpady.
Jął nucić następującą pieśń:

Nie nęci mnie rozkoszny nektar wina,

Całusem nie czaruje mnie dziewczyna,
O nie! O nie!
Jam mnich, wielbiciel jest Madonny,
Świat ponęt jest mi dzisiaj całkiem płonny,

Wciąż modlę się!
Więc, choć miłości nocna sprzyja pora,

Nie wychodź tu, nie wychodź, o senora,
Daremny trud!
Jam mnich, jam czciciel jeno jest Madonny,
Me serce pokarm dla cię całkiem płonny,

Bo jest jak lód!

Gdy przebrzmiał ostatni dźwięk, wyszła na balkon Marjanna w aksamitnej sukni, okryta koronkowym welonem. Pochylona przez parapet balkonu, zanuciła powoli, z ironją:

Pod balkon, żadni mnisi, ni prorocy,

Nie zwykli chodzić nigdy o północy,

Idź tedy precz!

Ale nagle dodała porywczo, z gorączkowem napięciem:

Błyszczącą szpadę, widzę, Boże drogi,

W strofach piosenki dzwonią mi ostrogi,

To dziwna rzecz!

Na te słowa zrzucił mnich fałdzisty płaszcz i ukazał się Gösta, w stroju rycerskim, z jedwabiu i złota. Nie bacząc na słowa pięknej damy, wspiął się na jeden z filarów balkonu, przekroczył balustradę, i padł, jak to zarządził mistrz Juljusz, do stóp Marjanny.
Uśmiechnęła się do niego uroczo, podała do pocałunku rączkę, potem zaś zatonęli w sobie rozkochanem spojrzeniem, a zasłona powoli opadła.
Patrzył na nią Gösta napoły jak poeta, napoły jak zwycięzca, a w spojrzeniu tem była głębia i szelmostwo jednocześnie. Błagał i groził jej oczyma, silny i giętki, płomienny i czarujący zarazem.
Zmowu podniesiono zasłonę i opuszczono ją, a przez ten cały czas oboje trwali w bezruchu zupełnym.
Wkońcu umilkły oklaski, zasłona zwisła i nikt ich nie widział.
Nagle pochyliła się piękna Marjanna i pocałowała Göstę. Nie wiedziała, czemu to czyni, ale działała pod przymusem. Otoczył ramieniem jej szyję i przycisnął ją do siebie, ona zaś całowała go raz po raz.
Winę ponosił księżyc, koronkowy welon, strój rycerski, śpiew, oklaski, słowem wszystko, zaś te biedne dzieci były zgoła niewinne. Nie zamierzali tego wcale uczynić. Ona nie odtrąciła wcale dla Gösty wirujących nad głową diademów hrabiowskich, ni miljonów składanych u jej stóp, on zaś nie zapomniał jeszcze Anny Stjärnhök. Nie, nie byli winni, żadne bowiem nie żywiło tego zamiaru.
Łagodny Löwenberg, załzawiony i uśmiechnięty jak zawsze, podnosił dnia tego i opuszczał zasłonę, jak mu to polecono. Przygnębiony wspomnieniem wielu przykrych przejść, nie zwracał uwagi na sprawy tego świata i nie znał ich jak należy. Spostrzegłszy, że Gösta i Marjanna przybrali inną pozycję, pewny był, że jest to nowy żywy obraz i podniósł raz jeszcze zasłonę.
Młoda para na balkonie zorjentowała się dopiero w chwili, kiedy zagrzmiały ponowne oklaski.
Marjanna drgnęła i chciała się cofnąć, ale Gösta przytrzymał ją, szepcąc:
— Nie ruszaj się! Wszyscy pomyślą, że jest to dalszy ciąg żywego obrazu.
Czuł, jak drży ze strachu, a żar pocałunków zagasł na jej ustach.
— Nie bój się! — szepnął drugi raz. — Pięknym ustom całować wolno!
Nie mogli się poruszyć, bo zasłona opadła i podniosła się znowu, a za każdym razem sto par oczu na nich patrzyło i sto par rąk dawało oklaski.
Podniosły to widok para kochanków. Nikt też nie przypuszczał, by było w tem coś innego, nad teatralny efekt, nikt nie wiedział, że senora płonie od wstydu, a rycerz drży ze wzburzenia. Wszyscy pewni byli, iż tak wypada z programu.
Nakoniec znaleźli się za sceną. Marjanna odsunąła z czoła włosy i rzekła z westchnieniem:
— Nie rozumiem samej siebie!
— A fe, panno Marjanno! — zawołał Gösta, krzywiąc się i czyniąc gest niechęci. — Cóż to za gust całować Göstę Berlinga? Fe, do licha!
Roześmiała się mimowoli.
— Wszyscy wiedzą, — powiedziała — że Göście Berlingowi oprzeć się niesposób. Moja wina nie jest tedy większa od winy innych dziewcząt.
Ułożyli, że zbagatelizują to, by nikt nie powziął podejrzenia, jak było istotnie.
— Czy mogę zaufać, że nigdy prawda nie wyjdzie na wierzch, panie Gösto? — spytała, zanim się udali na widownię.
— W zupełności, panno Marjanno! — odparł. — Rezydenci umieją milczeć, ręczę za nich!
Spuściła oczy, a dziwny uśmiech wybiegł na jej wargi.
— A gdyby, mimo wszystko wyszło na jaw, cóż wówczas pomyślą o mnie ludzie, panie Gösto?
— Nie nie pomyślą. Pewni byli, że tak wypadało w roli i ześmy dalej grali!
Jedno jeszcze pytanie niepokoiło ją, to też spytała z wymuszonym uśmiechem, spuszczając oczy:
— A co sądzi o tem sam pan Gösta?
— Sądzę, że panna Marjanna zakochała się we mnie! — odparł ze śmiechem.
— Proszę tak nie myśleć! — powiedziała, śmiejąc się także. — Chyba muszę przebić pana tym sztyletem hiszpańskim, by dać dowód, że tak nie jest.
— Pocałunki kobiet drogie są! — rzekł Gösta. — Czyż za pocałunki panny Marjanny trzeba płacić życiem?
Nagle padło nań z ócz pięknej dziewczyny spojrzenie, które odczuł istotnie, jak pchnięcie sztyletu.
— Radabym pana tu widzieć martwym, panie Berling! Martwym, rozumiesz pan? — zawołała.
Słowa te obudziły dawną tęsknotę poety.
— Ach! — powiedział. — Czemuż to jeno słowa, a nie strzały padające z ciemności, czemuż nie sztylety, czy trucizna? Szkoda, że nie mogą zniweczyć nikczemnego ciała i uwolnić duszy?
Odzyskawszy równowagę, uśmiechnęła się i powiedziała:
— Frazesy! — potem zaś przyjęła podane ramię i poszli do gości.
Pozostali w kostjumach i triumf ich ponowił się, gdy zostali dostrzeżeni przez zebranych na sali. Zasypano ich pochwałami, a nikt nie miał najlżejszego podejrzenia.
Bal szedł swym torem dalej, ale Gösta uciekł z sali tanecznej. Spojrzenie Marjanny zraniło, jak stal, jego serce. Zrozumiał, co miała na myśli. Kochać go było wstydem, rzeczą gorszą, niż śmierć. Postanowił zaprzestać tańca i nie patrzyć na piękne kobiety. Wiedział dobrze, że nie dla niego lśniły te oczy i kraśniały twarzyczki, nie dla niego płynęły rytmicznym tanem lekkie nóżki i nie dla niego brzmiał tłumiony śmiech. Można było z nim tańczyć i bawić się, ale żadna nie chciałaby na serjo pójść z nim przez życie.
Poeta poszedł do starszych panów, do palarni i siadł przy stole gry. Natrafił przypadkowo na stół, przy którym siedział potężny władca Björne. Grał, to znów trzymał naprzemian bank i zgromadził przed sobą całą górę monet sześcio- i dwunasto-szylingowych.
Grano wysoko, ale Gösta podniósł jeszcze bardziej stawki, zielone papierki migotały, a góra pieniędzy przed potężnym Melchiorem Sinclairem rosła z każdą minutą.
Przed Göstą wyrosła jednak także kupka monet i banknotów i niedługo on sam jeden tylko podtrzymywał walkę z właścicielem Björne. Po pewnym czasie stało się nawet tak, że wielka góra pieniędzy, przeszła od Sinelaira do Gösty.
— Ano, Gösto! — zawołał bogacz ze śmiechem, przegrawszy wszystko co miał w sakiewce i portfelu. — Cóż teraz poczniemy? Wypróżniłeś mi kieszenie, a nie grywam nigdy pożyczonemi pieniędzmi, bo przyrzekłem tak matce mojej.
Znalazł jednak po chwili wyjście. Przegrał zegarek, bobrowe futro i zamierzał postawić na kartę konia i sanki, gdy go powstrzymał Sintram.
— Postaw lepiej odrazu coś większego! — zawołał złośliwy właściciel Forsu. — Coś, co przełamie fatalny los!
— Djabeł wie, co mam postawić?
— Zagraj o serdeczną krew serca swego, Melchiorze, postaw na kartę córkę swoją!
— Może sobie pan Sinclair śmiało na to pozwolić! — zaśmiał się Gösta. — Tej wygranej nie zainkasuję nigdy!
Potężny Melchior nie mógł się również oprzeć wesołości. Niemiło mu było słyszeć tu, przy stole gry imię
Marjanny, ale pomysł był tak szalony, że rozbroił wszelki gniew. Hm... oczywiście, mógł sobie na to pozwolić, by przegrać Marjannę do Gösty.
— Pamiętajże, Gösto, — objaśnił — że czynię to pod warunkiem uzyskania przez ciebie jej przyzwolenia! Ja stawiam na kartę jeno swe błogosławieństwo ojcowskie
Gösta postawił ze swej strony całą wygraną, gra się zaczęła i wypadła na korzyść Gösty. Melchior Sinclair wstał. Trudno było oczywiście walczyć dalej z fatalizmem.,
Jakżeżto, Gösto, czy wobec tego wszystkiego nie zabiło ci serce? Czyż nie rozumiesz woli losu? Cóż znaczyły pocałunki Marjanny? Cóż oznaczał jej gniew? Czyżeś już przestał być znawcą serc kobiecych? A w dodatku ta wygrana! Zrozumże, czego chce los, czego się domaga miłość! Dalejże, do dzieła, Gösto!
Ale Gösta nie był dnia tego w zdobywczym nastroju. Szemrał przeciw niezłomności losu. Czemuż, myślał — miłość syci się jeno miłością? Wiedział zresztą, jak się kończą te wszystkie słodkie piosenki. Miłość mógł uzyskać, ale nie żonę. Daremnie próbować.
Tymczasem minęła północ, policzki pięknych dam zaczęły blednąć, loki się rozkręcały, koronki wymięły. Starsze niewiasty wstały z kanap i oświadczyły, że bal trwał już dwanaście godzin, więc już czas do domu.
Skończyłaby się też była zaraz wesoła zabawa gdyby nie to, że sam Liliencrona ujął skrzypce i zagrał ostatnią polkę. Sanki podjeżdżały, stare damy przywdziewały futra i kapuzy, panowie wiązali na szyjach szale i zapinali futrzane papucie.
Ale młodzież nie mogła się oderwać od tańca. Tańczono w ciepłych okryciach, szaleńczo, bez zastanowienia. Ile razy któryś z kawalerów sadzał damę, porywał ją natychmiast drugi.
Nawet osępiały Gösta został pociągnięty w ten wir. Chciał zapomnieć w tańcu o trosce i upokorzeniu, chciał się upoić życiem i rozweselić jak inni. Tańczył też tak, że mu wirowały w oczach ściany sali i myśli w głowie.
Jakąż to damę porwał z sobą? Lekka była, gibka i zdawało się, że płyną przez nich prądy ogniste, że trzaskają błyskawice od niej do niego i zpowrotem. Tańczył z Marjanną.
Tymczasem w podwórzu siedział już w saniach Sintram z Forsu, zaś obok niego stał Melchior Sinclair. Możnowładcę niecierpliwiło, że musi czekać na Marjannę. Tupał po śniegu futrzanemi butami i zabijał ramionami, gdyż mróz nastał tęgi.
— Niedobrze się stało, Melchiorze, żeś przegrał Marjannę do Gösty! — powiedział Sintram. — On ci ją zabierze naprawdę!
— Co takiego?
Sintram ujął cugle, podniósł bicz, potem zaś rzekł:
— To całowanie w żywym obrazie wcale nie było w programie przedstawienia!
Potężny obszarnik wzniósł pięść do druzgoczącego ciosu, ale Sintrama już nie było. Ruszył pędem, smagając konia, i nie śmiał spojrzeć poza siebie. Gnał jak szalony, wiedział bowiem, że Melchior Sinclair ma krzepką dłoń, a małą cierpliwość.
Właściciel Björne wrócił do sali balowej i zobaczył córkę tańczącą z Göstą.
Ostatnia polka dzika była i namiętna. Kilka par pobladło, inne oblały się ciemnym rumieńcem. Kurz płynął, niby dym po sali, nisko spalone świece migotały w świecznikach, a pośród całego tego niesamowitego otoczenia sunęli Gösta i Marjanna niezmordowani, silni, królewscy, bez skazy w piękności swej, szczęśliwi, że mogą całą duszą i ciałem oddać się szałowi zawrotnego wiru.
Gdy Marjanna skończyła tańczyć i zapytała o rodziców, powiedziano jej, że odjechali do domu. Nie dała poznać zdziwienia, ubrała się spokojnie i wyszła. Damy w garderobie pewne były, że pojedzie własnemi sankami.
Ona zaś ruszyła gościńcem w cienkich, jedwabnych pantofelkach, nie żaląc się przed nikim. Nikt z gości nie poznał jej w ciemności. Niktby też nie przypuścił, że ta samotna podróżniczka, którą sanki raz po raz spychały w głębokie zaspy śnieżne nad rowem, jest Marjanną Sinclair. Gdy tylko mogła bez przeszkody iść środkiem gościńca, zaczęła biec. Biegła, póki jej starczyło tchu, potem zwolniła i biegła znowu. Pędził ją niesamowity, bolesny strach.
Odległość z Ekeby do Björne wynosiła zaledwo ćwierć mili. Marjanna dotarła też niedługo do domu, ale przybywszy, doznała wrażenia, że zabłądziła. Wszystkie drzwi od podwórza były zamknięte i światła pogaszone, tak że zaczęła przypuszczać, iż rodzice jeszcze nie wrócili.
Podeszła do drzwi wejściowych i zastukała kilka razy mocno. Chwyciła klamkę i zaczęła szarpać, tak że echo rozbrzmiało po całym domu. Nikt nie przyszedł, kiedy jednak chciała puścić żelazną klamkę, zerwała sobie z ręki skórę, przymarzłą do metalu.
Potężny pan, Melchior Sinclair podążył do domu, by zamknąć przed córką drzwi. Oszołomiły go trunki, a gniew uczynił srogim. Nienawidził córki za to, że pokochała Göstę. Zamknął służbę w kuchni, a żonę w sypialni. Przysiągł uroczyście, że zabije tego, ktoky się poważył wpuścić Marjannę. A wiedzieli wszyscy, że słowa dotrzyma.
Nie widziano go jeszcze w takim gniewie. Nie zaznał też większego bólu w życiu. Gdyby Marjanna stanęła przed nim, zabiłby ją może.
Dawał jej złote ozdoby, jedwabne suknie, wykształcił ja i wyhodował jak najstaranniej. Była jego dumą i sławą. Podnosił na nią oczy z czcią, jakby miała koronę na głowie. Ach, ta królowa, ach ta bogini, ta ubóstwiana, piękna, dumna Marjanna! Czyż szczędził kiedykolwiek grosza dla niej? Czyż nie czuł się niegodnym być jej ojcem? Ach, Marjanno, Marjanno!
Musiał ją znienawidzić, gdyż zakochała się w Göście i całowała go! Musiał ją odepchnąć, gdyż kochając takiego człowieka, ubliżyła jego dumie! Niechże sobie wraca do Ekeby, niech błaga sąsiadów o nocleg, niechaj śpi w śniegu... wszystko jedno... i tak została już splugawioną piękna Marjanna. Przepadła jej świetność! Przepadło też dostojeństwo jego własnego życia!
Leży w łóżku i słyszy jej pukanie do drzwi domu. Cóż go to obchodzi? On śpi! Tam, na dworze stoi ulicznica, która chce wyjść za wypędzonego proboszcza. Niema tu dla niej przytułku. Mógłby ją wpuścić, gdyby ją mniej kochał i mniej był z niej dumny.
Tak, tak, nie może jej odmówić ojcowskiego błogosławieństwa. Przegrał ją. Ale za nie nie otworzy jej drzwi domu. Ach, Marjanno!
Dziewczyna stała dalej u drzwi. Wstrząsała w bezsilnym gniewie klamką, to znów padała na kolana, składając poranione dłonie i błagając przebaczenia.
Nikt jej nie słyszał, nie odpowiadał, nie otwierał.
Straszna chwila. Dreszcz mnie przejmuje gdy to opowiadam. Wróciła z balu, którego była królową. Dumna, bogata, szczęśliwa, w chwilę później popadła w bezgraniczną niedolę. Wygnana została z domu na straszny mróz. Nie bito jej, nie szydzono z niej, nie przeklinano, jeno wygnano z lodowatem, bezlitosnem okrucieństwem.
Przywodzę sobie na myśl tę mroźną, wygwieżdżoną noc, która ją otaczała, tę niezmierną, białą noc, o pustych rozłogach śniegu i cichych lasach. Wszystko spało, ona jeno stanowiła punkt żywy wśród tej śnieżnej bieli, a cały ból świata skupił się w tym punkcie właśnie. Ach Boże... to strasznie tak cierpieć samotnie, pośród stężałego w zamrozie świata!
Po raz pierwszy poznała okrucieństwo. Matce nie chciało się wyjść z łóżka, by ją ocalić, starzy służący, którzy kierowali pierwszemi jej krokami, słyszeli dobrze, a żaden nie ruszył palcem.
Jakiejże dopuściła się zbrodni i gdzie miała szukać miłosierdzia, jeśli nie tu? Nawet po dokonanem morderstwie, pukając tu, wierzyć mogła chyba w przebaczenie, nawet jako ulicznica, okryta łachmanem, mogła przecież liczyć na serdeczne przyjęcie. Wszakże za temi drzwiami był jej dom i miłość ją czekać musiała.
A może ojciec uzna, że dość kary i otworzy?
— Ojcze! — wołała. — Wpuść mnie, drżę z zimna. Tutaj tak strasznie!
— Matko! Matko, któraś się tyle nachodziła koło mnie, uczyń kilka kroków dziś! Ty, któraś tyle przeczuwała nocy, zbudź się, zbudź, dziś tylko, już ei nie sprawię przykrości nigdy!
Tak woła i nasłuchuje bez tchu, ale nikt nie nadchodzi, nie odpowiada.
Załamuje rozpacznie ręce, ale w oczach jej niema łez.
Niesamowicie cichy jest ten długi dom, o zamkniętych drzwiach i czarnych oknach. W cóż się teraz obróci opuszczona, napiętnowana na całe, całe życie? I to własny ojciec wypalił jej znak hańby na ramieniu!
— Ojcze! — zawołała ponownie. — Cóż się ze mną stanie? Ludzie mnie posądzą o najgorsze rzeczy!
Płakała teraz i lamentowała, a ciało jej sztywniało od mrozu.
Dziwne, że spaść może tak wielka niedola na człowieka, który stał przed chwilą tak wysoko! Łatwa to rzecz! Straszne jest życie! Któż bezpieczny w tej łodzi? Wkoło nas szaleją fale zatraty, jak fale morza wśród burzy, spinają się łakomie po ścianach wątłego stateczku. Chcą go przewrócić. Nigdzie oparcia, nigdzie lądu, nigdzie pewnego okrętu nawet, jak okiem sięgnąć sam tylko niezbadany przestwór nieba ponad oceanem zła.
Cicho! Cicho! Nareszcie. W sieni szeleszczą lekkie kroki.
— Czy to ty, mamo? — pyta.
— Ja, dziecko drogie!
— Czy mogę wejść?
— Djciec nie chce cię wpuścić.
— Przybiegłam z Ekeby w cienkich trzewikach po śniegu, stoję tu już od godziny, zmarznę na śmierć. Czemuście odjechali?
— Dziecko moje, dziecko, czemuż całowałaś Göstę?
— Powiedzże, mamo, ojcu, że go mimo to nie kocham. To był żart. Nie myślę wychodzić za Berlinga!
— Idź, dziecko, na folwark i proś, by cię przenocowano. Ojciec pijany i nie można z nim dojść do ładu. Zamknął mnie na górze, wymknęłam się, gdy zasnął. Zabije cię, gdy wrócisz teraz do domu.
— Matko, czyż mam iść do obcych? Jesteś więc równie okrutną jak ojciec? Jakże mogłaś pozwolić, by mnie wygnał? Jeśli nie otworzysz, położę się w śniegu!
Matka położyła dłoń na kluczu. W tej samej jednak chwili zatętniły schody pod ciężkiemi krokami i zabrzmiał ostry głos.
Marjanna usłyszała, że matka odchodzi, a ojciec ją klnie... potem zaś...
Usłyszała coś strasznego... w cichym domu wszystko słychać było wyraźnie.
Pochwyciła słuchem odgłos ciosu kijem, czy policzka, potem słaby szelest i znowu cios.
Bił matkę, straszliwy, mocarny Melchior Sinclair bił swoją żonę!
Pobladła z przerażenia, rzuciła się na ziemię i płakała, a łzy marznące w lód padały na próg rodzinnego domu.
— Łaski! — błagała. — Miłosierdzia! Wpuśćcież mnie, bym mogła podać grzbiet na ciosy! Ach, jakże on mógł bić matkę zato, że nie chce dopuścić, by jej dziecko zamarzło w śniegu?
Straszne było tej nocy upokorzenie Marjanny. Niedawno uważała się za królewnę, teraz zaś leżała tu, jak smagana niewolnica.
Nagle ogarnął ją chłodny gniew. Raz jeszcze uderzyła zranioną ręką w drzwi i krzyknęła:
— Posłuchaj ty, który bijesz matkę moją! Posłuchaj, Melchiorze Sinclair! Będziesz niedługo płakał, tak, będziesz płakał gorzko!
Piękna Marjanna wyszła na gościniec, zdjęła futro i legła w śniegu, w czarnej, jedwabnej sukni, tworząc na bieli jaskrawą plamę. Leżąc, wyobrażała sobie, jak ojciec wyjdzie rano z domu i znajdzie ją tu. Pragnęła już tego tylko, by ją znalazł sam.
O śmierci, biały przyjacielu, więc prawdą jest, że przyjdziesz do mnie? O jakże to dobrze! Przyjdziesz i do mnie, najleniwszego z pracowników ziemi, ściągniesz mi z nóg trzewiki, wyjmiesz łyżkę z ręki, odbierzesz donicę z mąką i zedrzesz z mego ciała roboczą odzież. Rozciągniesz mnie łagodnie na łóżku zdobnem w koronki i przystroisz w długie, haftowane, białe szaty.
Nogi moje nie potrzebują już trzewików, ale ręce okryją śnieżne rękawiczki, których żadna praca nie zawala. Ukojona cudownie, prześnię tysiąc lat.
O wybawco, jam to najleniwszy pracownik tej ziemi, który marzy z rozkoszą o chwili, która go wprowadzi w królestwo twoje.
Położyłeś piękną Marjannę na swem łożu i usiadłeś obok niej, jak piastunka, usypiająca dziecko. Wie ta wierna starowina, co dobre dla ludzkich dzieci, bardzo musiało ją rozgniewać, że towarzysze zabaw wpadli z krzykiem i zbudzili napoły zaśnioną dziecinę. Ogarnął ja też gniew wielki, gdy kawalerowie podnieśli Marjannę, a jeden z nich, przycisnąwszy ją do piersi, zrosił łzami lodowatą twarz dziewczyny.
Pogasły światła w Ekeby, goście wyjechali, a rezydenci obsiedli ostatnią, do połowy wypitą wazę ponczu.
Powstał Gösta, zadzwonił i wygłosił mowę ku czci dam przeminionych czasów.
— O was mówić należy, jak o niebiańskiej szczęśliwości, jesteście bowiem samem jeno pięknem i światłem. Wieczyście młode, urocze i słodkie, jak oczy matki, patrzącej na dziecię swoje. Miękko, niby wiewióreczki, zwisacie u szyi męża. Nigdy gniewem nie drga wam głos, nigdy czoła nie kryją zmarszczki troski, a ręka wasza zawsze miękka i delikatna. Dobre, święte jesteście, strojne posągi, w domowej kaplicy. Mężczyźni leżą u nóg waszych, składając ofiary kadzidlane i modły zanoszące. Przez was to miłość cuda spełnia, a nimb poezji promienisty nad waszą głową polata.
Zerwali się kawalerowie podnieceni winem i temi słowami, a krew zawrzała im na nowo uciechą. Nawet stary wuj Eberhard i leniwy kum Kristoffer jęli żartować. Zaprzężono co prędzej konie do sanek i wszyscy ruszyli w ciemną noc, by złożyć hołd tym, którym nigdy dosyć hołdować nie można, by odegrać serenadę damom, których jasne oczy i rumiane policzki lśniły przed kilku jeszcze godzinami w wielkiej sali Ekeby.
Ale niedaleko zajechali kawalerowie, gdyż zaraz pod Björne znaleźli piękną Marjannę, leżącą na śniegu pod bramą wjazdową rodzinnego dworu.
Zadrżeli z gniewu, jakby znaleźli świętość, wyrzuconą za drzwi kościoła, wydało im się, że jakiś łotr poszarpał struny skrzypiec Stradivariusa i połamał smyczek.
Gösta pogroził pięścią ciemnemu domowi i krzyknął:
— O, wy dzieci pomsty i gradu, wichry północne i niszczyciele raju boskiego!
Baerencreutz zaświecił rogową latarką, a kawalerowie ujrzeli śmiertelnie bladą Marjannę, poranione ręce i łzy, zamarłe na jej twarzy, oraz rzęsach. Zaczęli lamentować jak dzieci, gdyż była nietylko świętością, nietylko skrzypcami, ale także piękną kobietą, która radowała ich serca.
Gösta padł obok niej w śnieg.
— Patrzcie! — zawołał. — Tu leży oblubienica moja! Przed paru godzinami dała mi pocałunek miłosny, a ojciec przyrzekł błogosławieństwo swoje. Leży i czeka na mnie w białem łożu.
Podniósł ją w silnych ramionach.
— Zawieziemy ją do Ekeby! — powiedział. — Jest teraz moją. W śniegu ją znalazłem i nie oddam już nikomu. Nie budźmy tych śpiących ludzi, nie jej miejsce bowiem poza drzwiami, o które poraniła sobie ręce!
Przystali ochotnie, Gösta złożył Marjannę w pierwszych saniach i usiadł obok niej, a Baerencreutz stanął z tyłu i ujął lejce.
— Natrzyj ją śniegiem! — rozkazał.
Zimno poraziło tylko jej członki, ale dzikie, nieposkromione serce biło mocno. Nie utraciła nawet przytomności i wiedziała całkiem dobrze, że ją kawalerowie znaleźli, nie mogła się tylko ruszyć. Sztywna i nieruchoma leżała w sankach, podczas gdy Gösta nacierał ją śniegiem, to całując, to oblewając łzami. Pragnęła jeno bodaj podnieść rękę, by odwzajemnić jego pieszczoty.
Pamiętając wszystko, co zaszło, i myśląc tak jasno, jak nigdy przedtem, leżała jak martwa. Czuła teraz, że kocha Göstę. Czy to może kaprys tej jeno nocy, który rychło minie? Nie, kochała go już od długich lat... tak kochała go!
Porównała siebie samą z nim i innymi ludźmi Wermlandji. Wszyscy ci ludzie byli jak dzieci, poddające się każdej bieżącej zachciance. Żyli zewnętrznem życiem, a nie nie sięgło w głąb ich dusz. Ona zaś żyła, jakby pośród obcych, nigdy niezdolna zatonąć w czemś całkowicie. Kiedy kochała, to mimo największego wysiłku czuła, że połowa jej jaźni stoi niejako z boku i przygląda się jej z chłodnym, szyderczym uśmiechem. Tęskniła za namiętnością, któraby jej odebrała zmysły i porwała jak huragan. I tak się stało. Całując Göstę, po raz pierwszy utraciła panowanie nad sobą.
Ogarnęła ją teraz na nowo namiętność, a serce biło tak, że słyszała jego uderzenia. Czyż nie odzyska władzy w członkach? Dzikiej doznała radości na myśl, że ją wygnano z domu, i bez namysłu postanowiła poślubić Göstę. Czemuż była tak głupia i po całych latach zwalczała miłość swoją? Cóż to za rozkosz poddać się miłości i czuć szum krwi! Ach, czyż nigdy nie opadnie z niej ta martwota? Przedtem była lodem w sercu, a płomieniem z wierzchu, teraz przeciwnie, ognista dusza tliła w ciele objętem zamrozem.
Nagle uczuł Gösta na szyi ramiona i słabiutki uścisk.
Ledwo to zdołał rozpoznać, Marjannie zaś wydało się, że w dzikiem objęciu wyzwoliła tłumioną zdawna na*miętność.
Gdy to ujrzał Baerencreutz, podniósł oczy ku niedźwiedzicy, błyszczącej na niebie, i patrzył na nią uparcie, pozwalając koniowi biec jak chciał, po znanej drodze.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Selma Lagerlöf i tłumacza: Franciszek Mirandola.