Freja z Siedmiu Wysp/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Freja z Siedmiu Wysp
Podtytuł opowieść o płytkich wodach
Pochodzenie Między lądem a morzem
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze IGNIS S. A.
Data wyd. 1925
Druk Zakł. Graf. Drukarnia Polska
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. Freya of the Seven Isles
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V

Z historji następnych siedmiu tygodni to przedewszystkiem należy powiedzieć, że stary Nelson (czy Nielsen) nie złożył swojej dyplomatycznej wizyty. Kanonierka Neptun Jego Królewskiej Wysokości Króla Niderlandów, dowodzona przez znieważonego i rozjuszonego porucznika, opuściła zatokę o nieoczekiwanie wczesnej godzinie. Gdy ojciec Frei znalazł się na wybrzeżu, obejrzawszy swój cenny zbiór tytoniu, rozpostarty, jak się patrzy, na słońcu, kanonierka okrążała już przylądek. Stary Nelson bolał przez kilka dni nad utraconą sposobnością.
— I teraz nie wiem w jakiem usposobieniu ten człowiek odjechał — żalił się nieczułej córce. Zdumiony był jej nieczułością. Obojętność Frei przestraszała go niemal.
Dalej musimy zanotować, że tegoż dnia kanonierka Neptun, dążąc na wschód, przepłynęła obok brygu Bonito, unieruchomionego nawprost Carimaty, z dziobem również na wschód zwróconym. Jego kapitan, Jasper Allen, zatopiony w tkliwych, władczych marzeniach o swojej Frei, nie wstał z leżaka stojącego na tylnym pomoście, aby spojrzeć na Neptuna, który przejechał tak blisko, że kłęby dymu, zionące z krótkiego, czarnego komina, potoczyły się aż między maszty Bonita i zaciemniły na chwilę słoneczną białość żagli poświęconych służbie miłości. Jasper nie odwrócił nawet głowy, aby rzucić spojrzenie. Ale Heemskirk wszedł na pomost i patrzył już z oddali na bryg długo i usilnie, ściskając mocno mosiężną poręcz przed sobą, aż wreszcie ze zbliżeniem się obu statków stracił wiarę we własne siły i schronił się do kajuty z mapami, zatrzaskując drzwi za sobą. Przesiedział tam kilka głuchych godzin, rozmyślając gorzko ze ściągniętą brwią i ustami wykrzywionemi sardonicznym grymasem — niby spętany bezbożną żądzą Prometeusz, którego trzewia wydano na żer dziobowi i szponom upokorzonej namiętności.
Ten gatunek ptaka nie da się odstraszyć równie łatwo jak kurczę. Zwiedziony, oszukany, okpiony, wywiedziony w pole, zbeszczeszczony, wyśmiany — — Bez miłosierdzia. Złowrogi ptak! Porucznik nie miał wcale ochoty stać się pastwą języków na archipelagu jako oficer marynarki, który dostał w twarz od dziewczyny. Czy możliwe, aby kochała naprawdę tego łajdackiego kupczyka? Usiłował nie myśleć, ale dokładne wyobrażenia, gorsze od myśli, osaczyły go w jego schronieniu. Widzi ją — jasna, bliska, wyraźna, plastyczna, barwna, oświetlona zjawa — widzi ją zawieszoną u szyi tego chłystka. Zamyka oczy, aby się przekonać, że niema na to rady. Potem zaczyna ktoś grać na pianinie, blisko, bardzo wyraźnie; Heemskirk zatyka uszy palcami bez żadnego skutku. To wprost nie do zniesienia — nie do zniesienia w samotności. Wypada z kajuty i nawpół przytomnie zaczyna rozmawiać o obojętnych sprawach z oficerem trzymającym straż na pomoście — przy szyderczym wtórze niesamowitego pianina.
A teraz ostatnia rzecz, którą należy zapisać: porucznik Heemskirk, zamiast posuwać się w dalszym ciągu w stronę Temate, gdzie go oczekiwano, zboczył z drogi i zajechał do Madagaskaru, gdzie się go nikt nie spodziewał. Znalazłszy się tam, zgłosił się z pewnemi wyjaśnieniami do gubernatora, czy jakiejś innej władzy, i uzyskał zupełną swobodę postępowania w pewnych sprawach. Poczem Neptun, zaniechawszy podróży do Temate, popłynął na północ ku górzystym wybrzeżom Celebesu i, przebywszy szerokie cieśniny, zatrzymał się u niskich brzegów pokrytych dziewiczym lasem, nietkniętych i niemych — na wodach fosforyzujących nocą, a we dnie głęboko lazurowych, kędy widnieją lśniące, zielone plamy nad podwodnemi skałami. Przez cały szereg dni można było widzieć, jak Neptun ślizga się gładko tam i zpowrotem wzdłuż mrocznego wybrzeża, lub też wałęsa się czujnie w pobliżu srebrnych zakrętów ujść rzecznych — pod rozległem, jaskrawem niebem, które nigdy nie łagodnieje, nigdy się mgłą nie powleka i zalewa ziemię wieczystym blaskiem tropikalnego słońca — tego słońca, co w swej nieprzerwanej świetności niewymownym smutkiem kładzie się na duszę, bardziej dojmującym, bardziej przenikliwym i sięgającym głębiej niż szara melancholja mgieł północy.

* * *

Handlowy bryg Bonito ukazał się z za mrocznego, odzianego lasem przylądka, na tle srebrzystego ujścia wielkiej rzeki. Dech powietrza, który w ruch go wprawiał, nie zachwiałby płomieniem pochodni. Wymknął się na wolną przestrzeń z poza zasłony nieruchomego listowia — tajemniczy, milczący, biały jak duch i uroczyście a niepostrzeżenie dążący naprzód; Jasper zaś, z łokciem wspartym o główne olinowanie i głową w dłoni, rozmyślał o Frei. Wszystko w świecie mu ją przypominało. Piękność ukochanej kobiety żyje w pięknie natury. Wzdymające się zarysy wzgórz, falistość wybrzeża; swobodne zakręty rzeki mniej są urocze od harmonijnych linij jej ciała; a gdy sunie lekko naprzód, wdzięk jej ruchów przywodzi na myśl potęgę tajnej władzy, która sprawuje rządy nad czarem widzialnego świata.
Jasper — zależny od rzeczy tak jak i wszyscy ludzie — kochał bryg, przybytek swoich marzeń. Zdawało mu się, że coś z duszy Frei wcieliło się w okręt. Jego pokład był ostoją ich szczęścia. Władanie brygiem łagodziło namiętność Jaspera kojącem przeświadczeniem, że szczęście jest już w jego mocy.
Księżyc w pełni wytoczył się na niebo, wspaniały i pogodny, i płynął w powietrzu spokojnem i przejrzystem jak spojrzenie Frei. Najlżejszy szmer nie mącił ciszy na pokładzie.
— Będzie tu stała przy moim boku w takie jak dziś wieczory — myślał z uniesieniem.
I oto właśnie w tej chwili, wśród tej ciszy, wśród tej pogody, pod szeroko rozwartem, dobrotliwem spojrzeniem księżyca sprzyjającego kochankom, na morzu bez zmarszczki, pod niebem bez chmurki — jak gdyby cała natura przybrała najłaskawszy swój wygląd w bezlitosnem szyderstwie — kanonierka Neptun, odrywając się od ciemnego wybrzeża, pod którem tkwiła niewidzialna, wypłynęła aby przeciąć drogę handlowemu brygowi Bonito, zdążającemu w stronę morza.
Natychmiast po rozpoznaniu kanonierki, wynurzającej się z zasadzki, Schultz o czarownym głosie zdradził dziwne zaniepokojenie. Przez cały ów dzień, począwszy od chwili, gdy bryg opuścił malajskie miasteczko w górze rzeki, Schultz spełniał zwykłe obowiązki z twarzą ponurą, jak człowiek, któremu coś cięży na duszy. Jasper zauważył to, ale pomocnik odwrócił się zmieszany, jakby nie chciał, aby mu się przyglądano, i mruknął coś o migrenie i ataku febry. Musiał się czuć bardzo źle w chwili, gdy kręcąc się za kapitanem, zapytał głośno: „Czego ten drab chce od nas?“... Nagi człowiek, stojący w lodowatym podmuchu i wysilający się, aby nie dygotać, nie mógłby przemówić bardziej ochrypłym i niepewnym głosem. Ale była to prawdopodobnie febra — silny atak dreszczów.
— Chce mi poprostu dokuczyć — odrzekł Jasper z niezamąconym dobrym humorem. — Usiłował to robić już przedtem. No, zobaczymy.
I rzeczywiście oba statki zbliżyły się niebawem na odległość głosu. Bryg o pięknych linjach i białem ożagleniu wyglądał mglisto i zwiewnie w świetle księżyca. Krótka i przysadzista kanonierka o krępych, ciemnych masztach, nagich jak martwe pnie i rysujących się wyraźnie na świetlistem niebie przepysznej nocy, rzucała ciężki cień na szlak wodny między dwoma statkami.
Freja nawiedzała obu tych mężczyzn jak jakiś duch wszechobecny, jak gdyby była jedyną w świecie kobietą. Jasper miał wciąż w pamięci jej poważne upomnienia, aby przestrzegał rozwagi i przezorności we wszystkich czynach i słowach, gdy się zdala od niej znajduje. W chwili tego zupełnie nieoczekiwanego spotkania uczuł wprost na uchu jej oddech i wspomniał, jak w ostatniej chwili szeptała mu śpiesznie pożegnalne przestrogi, zakończone nawpół żartobliwem: „Pamiętaj, mały, nigdybym ci tego nie darowała!“ Czuł także na ramieniu krótki uścisk jej ręki, na który odpowiedział spokojnym, pewnym siebie uśmiechem. Heemskirka nawiedzała Freja w sposób zupełnie odmienny. Nie słyszał szeptów; zato prześladowały go obrazy. Widział dziewczynę zawieszoną u szyi podłego włóczęgi — tego włóczęgi — włóczęgi, który odpowiedział właśnie na jego okrzyk. Widział ją, skradającą się boso przez werandę z wielkiemi, jasnemi, szeroko rozwartemi oczyma, pragnącemi spojrzeć na bryg — na ten bryg. Gdyby była krzyknęła, gdyby go była zwymyślała!... Ale ona poprostu odniosła nad nim triumf. To wszystko. Zwiedziony (wierzył w to niezachwianie), znieważony, uderzony, wyśmiany. — Bez miłosierdzia! Ci dwaj ludzie, nawiedzani przez Freję tak odmiennie, nie byli sobie równi jako przeciwnicy.
W tej głuchej, jakby sennej ciszy, która zawisła nad obu statkami, w świecie, co tylko zwiewnym snem się zdawał, łódka z jawajskimi wioślarzami przecięła ciemny szlak wody i podpłynęła do brygu. Siedzący w niej biały oficer, prawdopodobnie kanonier, wspiął się na pokład. Był to krępy człowiek o okrągłym brzuchu i głosie zasapanym. Nieruchoma, tłusta jego twarz zdawała się martwą w świetle księżyca; grube ramiona zwisały, odstając od tułowia, jak gdyby był wypchany. Przebiegłe, małe oczy połyskiwały niby kawałeczki miki. W łamanej angielszczyźnie zwrócił się do Jaspera z żądaniem, aby kapitan zjawił się na pokładzie Neptuna.
Jasper nie oczekiwał czegoś tak niezwykłego. Ale po krótkim namyśle postanowił nie okazać ani niecierpliwości, ani nawet zdziwienia. Rzeka, z której wracał, była przez parę lat widownią politycznych zaburzeń i wiedział, ze te jego wizyty wzbudzają pewną podejrzliwość. Ale mało sobie robił z niezadowolenia władz, tak strasznych dla starego Nelsona. Przygotował się więc do opuszczenia brygu. Schultz poszedł za nim aż do burty, jakby chcąc mu coś powiedzieć, ale koniec końców stanął obok niego w milczeniu. Jasper, przełażąc przez burtę, zauważył jego trupio-bladą twarz. Oczy człowieka, dla którego bryg stał się wybawieniem i ucieczką przed skutkami dziwnych psychologicznych powikłań, te oczy patrzyły w Jaspera z niemym, błagalnym wyrazem.
— Cóż tam znowu? — spytał Jasper.
— Chciałbym wiedzieć, jak to się skończy — rzekł właściciel przepysznego głosu, którym urzekł nawet trzeźwą Freję. Ale gdzież się podział jego dźwięk czarowny? Słowa Schultza zabrzmiały jak krakanie kruka.
— Pan jesteś chory — rzekł Jasper stanowczo.
— Bodajem nie żył! — oświadczył Schultz rozpaczliwie, snać doprowadzony do ostateczności tajemniczą jakąś troską. Jasper rzucił mu przenikliwe spojrzenie, ale nie była to chwila odpowiednia do badań nad gorączkowym wybrykiem chorego człowieka. Nie wyglądał właściwie na nieprzytomnego i to musiało narazie Jasperowi wystarczyć. Schultz rzucił się ku niemu.
— Ten człowiek knuje coś złego! — zawołał rozpaczliwie. — Knuje coś przeciwko panu, panie kapitanie. Ja to czuję i — —
Zatchnął się od niezrozumiałego wzruszenia.
— Dobrze, dobrze, panie Schultz. Nie dam mu okazji do zaczepki — uciął krótko Jasper i spuścił się do łodzi.
Na pokładzie Neptuna Heemskirk stał z rozkraczonemi nogami w zalewie księżycowego światła; atramentowy cień padał od jego postaci wpoprzek rufy. Nie poruszył się wcale, gdy Jasper się zbliżał, ale uczuł w piersi jak gdyby dźwigające się morze na widok tego człowieka. Jasper czekał przed nim w milczeniu.
Stawieni wobec siebie twarz w twarz w bezpośredniem zetknięciu, wpadli odrazu w zwykły ton swych przypadkowych spotkań w bungalowie starego Nelsona. Ignorowali się nawzajem najkompletniej: Heemskirk — posępnie; Jasper — z idealnie bezbarwnym spokojem.
— Co się dzieje na rzece, z której pan wraca? — spytał porucznik prosto z mostu.
— Nie wiem nic o żadnych zamieszkach, jeśli pan to ma na myśli — odrzekł Jasper. — Wyładowałem tam pół ładunku ryżu, za który nie dostałem nic wzamian i odjechałem. Ustał tam teraz wszelki handel, ale za jaki tydzień byliby pomarli z głodu, gdybym się nie był zjawił.
— Wścibstwo! angielskie wścibstwo! A przypuśćmy, że te łotry nie zasługują na nic lepszego?
— Widzi pan, tam są kobiety i dzieci — zauważył Jasper spokojnym głosem.
— Ach tak! Kiedy Anglik opowiada o kobietach i dzieciach, można być pewnym, że jest w tem coś podejrzanego. Pańskie sprawki będą wyświetlone.
Mówili kolejno jak bezcielesne duchy, jak głosy rozlegające się w pustej przestrzeni; patrzyli na siebie nawzajem, jak gdyby na ich miejscu nic nie było, lub co najwyżej martwy jakiś przedmiot. Ale teraz zapadło milczenie. Heemskirk nagle pomyślał: „Ona powie mu wszystko. Powie mu, śmiejąc się i wisząc u jego szyi“. I nagła żądza unicestwienia Jaspera na miejscu ogarnęła go z taką siłą, że zmysły jego się rozprzęgły. Przestał władać mową i wzrokiem. Przez chwilę nie mógł wcale dojrzeć Jaspera. Ale usłyszał głos jego, dochodzący jakby gdzieś z oddali.
— Czy mam z tego wywnioskować, że bryg jest przyaresztowany?
Heemskirk przyszedł do siebie w przypływie złośliwego zadowolenia.
— Tak. Będę go holował do Makassaru.
— O legalności tego postąpienia zadecyduje sąd — rzekł Jasper z udaną obojętnością, widząc, że sprawa staje się poważną.
— O tak, sąd! Naturalnie. A co się pana tyczy, zatrzymuję pana tu na statku.
Kamienna nieruchomość Jaspera zdradziła jego przerażenie wobec grożącego mu rozstania z brygiem. Ale trwało to tylko chwilę. Odwrócił się i krzyknął w stronę brygu. Schultz odpowiedział:
— Słucham, panie kapitanie.
— Przygotujcie się do przyjęcia liny holowniczej. Zabierają nas do Makassaru.
— Wielki Boże! I dlaczego, panie kapitanie? — przypłynął słaby okrzyk pełen trwogi.
— Przypuszczam, że przez uprzejmość — odkrzyknął ironicznie Jasper z wielkim spokojem. — Mogła nas tu chwycić cisza i unieruchomić na dni całe. A także i przez gościnność. Jestem zaproszony do pozostania tu — na statku.
Głośny krzyk rozpaczy był odpowiedzią na te informacje. Jasper pomyślał niespokojnie: „Ten człowiek ma doprawdy zupełnie rozklekotane nerwy!“ — i wpatrzył się w bryg z nowem uczuciem przykrego niepokoju. Myśl, że jest z nim rozłączony — pierwszy raz od chwili, gdy znaleźli się razem — wstrząsnęła aż do najgłębszych podstaw jego hartem, ukrytym pod pozorną lekkomyślnością. Przez cały ten czas nie poruszył się ani Heemskirk, ani atramentowy jego cień leżący na pokładzie.
— Wyślę na wasz statek załogę łodzi z oficerem — oświadczył, nie zwracając się w szczególności do nikogo. Jasper, oderwawszy się od kontemplacji brygu, odwrócił się i bez namiętności, prawie bez wyrazu w głosie, zaprotestował przeciw takiemu postępowaniu. W gruncie rzeczy chodziło mu głównie o to, aby uniknąć zwłoki. Policzył dni. Makassar leżał po drodze i w razie holowania zyskałoby się istotnie na czasie. Z drugiej strony należało oczekiwać jakichś nieznośnych formalności. Ale cała historja była doprawdy niemożliwie głupia. „Zwarjował karaluch!“ myślał Jasper. „Przecież uwolnią mnie natychmiast. A gdyby i nie uwolnili, Mesman musi za mnie poręczyć“. Mesman był to kupiec holenderski, z którym Jasper prowadził często interesa, wybitna osobistość w Makassarze.
— Pan protestuje? Hm! — mruknął Heemskirk i trwał jeszcze chwilę bez ruchu z szeroko rozstawionemi nogami i spuszczoną głową, jakby studjował własny swój cień, zabawny i głęboko rozcięty. Potem skinął na opasłego kanoniera, który stał nieruchomo w pobliżu, niby wstrętny, wypchany okaz tłustego człowieka o martwej twarzy i błyszczących oczkach. Kanonier podszedł i stanął na baczność.
— Udasz się pan na bryg z załogą jednej łodzi.
— Ya, mynherr.
— Jednego z ludzi przeznaczysz pan do sterowania brygiem przez cały czas — ciągnął Heemskirk, wydając rozkazy po angielsku, prawdopodobnie ku zbudowaniu Jaspera. — Zrozumiane?
— Ya, mynherr.
— Pozostaniesz pan na pokładzie z pełną odpowiedzialnością.
— Ya, mynherr.
Jasper doznał uczucia, że wyjmują mu serce z piersi, pozbawiając go komendy nad brygiem. Heemskirk zapytał teraz zupełnie innym tonem:
— Jaką broń macie na statku?
Dawnemi czasami okrętom handlującym na chińskich morzach wolno było posiadać pewną ilość broni palnej dla celów obrony. Jasper odpowiedział:
— Osiemnaście karabinów z bagnetami, które znajdowały się na statku, gdy kupiłem go cztery lata temu. Zadeklarowałem je w swoim czasie.
— Gdzie są złożone?
— W przedniej kabinie. Mój pomocnik ma klucz.
— Zabierze je pan — rzekł Heemskirk do kanoniera.
— Ya, mynherr.
— Dlaczego? co pan chce przez to dać do zrozumienia? — wykrzyknął Jasper, poczem zagryzł wargi. — To potworne! — mruknął.
Heemskirk podniósł na chwilę ciężki, jakby cierpiący wzrok.
— Ruszaj pan — rzekł do kanoniera.
Podczas następnych trzydziestu godzin bezustanne holowanie zostało raz przerwane. Z brygu dano sygnał, powiewając flagą na kasztelu i kanonierka stanęła. Oficer, wyglądający jak okaz źle wypchanego człowieka, wsiadł do łodzi i, dostawszy się na pokład Neptuna, pośpieszył wprost do kajuty komendanta, przyczem mrugał oczkami, zdradzając niezmierne przejęcie się tem, co miał do zakomunikowania. Siedzieli czas jakiś zamknięci, podczas gdy Jasper, stojąc u tylnej burty, usiłował wypatrzyć, czy stało się na brygu coś niezwykłego. Ale wszystko zdawało się być w porządku. Mimo to czatował na kanoniera i, choć starał się unikać rozmowy z kimkolwiek po rozprawie z Heemskirkiem, zatrzymał Holendra wracającego na pokład brygu i spytał o zdrowie pomocnika.
— Nie czuł się dobrze w chwili, kiedy opuszczałem okręt — objaśnił.
Gruby oficer, który trzymał się prosto, jakby wysiłek dźwigania przed sobą wielkiego brzucha wymagał sztywnej postawy, — z trudnością zrozumiał o co chodzi. Ani jeden rys jego twarzy nie zdradził najlżejszego ożywienia, wkońcu jednak zamrugał szybko oczkami.
— Oh, ya! Pomocnik. Ya, ya! Ma się bardzo dobrze. Ale, mein Gott, on jest bardzo zabawna człowiek.
Jasper nie uzyskał dalszych wyjaśnień, ponieważ kanonier wsiadł spiesznie do łodzi i powrócił na pokład brygu. Pocieszał się jednak myślą, że ta niemiła i idjotyczna przygoda prędko się skończy. Przystań Makassaru widać już było w oddali. Heemskirk minął Jaspera, zdążając na pomost. Po raz pierwszy porucznik rzucił mu przeciągłe spojrzenie, przyczem zawrócił oczami tak śmiesznie i dziwacznie — Jasper i Freja przesądzili już dawno o jego śmieszności — i tak ekstatyczne uszczęśliwienie biło z jego twarzy (zdawał się rozkoszować jakimś smakowitym kąskiem), że Jasper nie mógł się powstrzymać od szerokiego uśmiechu, poczem zwrócił się znów w stronę swojego statku.
Widzieć bryg — ten skarb ukochany, ożywiony odblaskiem duszy Frei, tę jedyną w świecie ostoję dwojga ludzi, tę bezpieczną przystań miłości, tego towarzysza przygód, dzięki któremu był mocen spokojną, czarowną Freję do piersi przycisnąć i uprowadzić na koniec świata; widzieć ten przepiękny okręt, — uzmysławiający godnie jego dumę i jego miłość — widzieć go na uwięzi u końca liny holowniczej — nie stanowiło zaiste miłego przeżycia. Było w tem coś z nocnej zmory, jakby się Jasperowi zwidział we śnie dziki ptak morski spętany łańcuchami.
Lecz na cóż innego miał patrzeć? Piękność brygu przenikała go niekiedy niesamowitym wprost czarem; zapominał wręcz, gdzie się znajduje. A przytem poczucie wyższości, którem przepaja młodzieńca wzajemność ukochanej dziewczyny — ułuda, że tkliwe spojrzenie kobiecych oczu uniosło go tam, gdzie los już nie sięga — pomogły mu po pierwszem wstrząśnieniu znieść przeciwności z wesołą pewnością siebie. Albowiem cóż złego mogłoby się przytrafić wybranemu Frei?
Miało się już ku zachodowi; słońce znajdowało się ztyłu za obu statkami dążącemi ku przystani. „Żart karalucha prędko się skończy“ — rozmyślał Jasper bez wielkiej nieprzyjaźni. Jako marynarzowi, obznajmionemu dokładnie z tą okolicą świata, dość mu było rzucić okiem, aby przekonać się, jaką drogą statek podąża. „Oho“ — pomyślał — „kierują się przez Spermonde Passage. Za chwilę wyminiemy rafę Tamissy“. I wpatrzył się zpowrotem w swój bryg, tę ostoję materjalnego i moralnego istnienia, która wkrótce znajdzie się znów w jego mocy. Na spokojnem jak staw morzu ciężka, gładka fałda żłobiła się i odpływała z obu stron kadłuba brygu, bowiem potężny Neptun holował z wielkim pośpiechem, jak o zakład, Holenderski kanonier pojawił się na kasztelu Bonita wraz z paru innymi ludźmi. Stali, spoglądając ku wybrzeżu, a Jasper pogrążył się znów w miłosnym zachwycie.
Głęboki gwizd parowej świstawki na kanonierce wstrząsnął nim nieoczekiwanie. Rozejrzał się powoli. Z szybkością błyskawicy skoczył z miejsca, sadząc ku przodowi wzdłuż pokładu.
— Wjedziecie na rafę Tamissy! — wrzasnął.
Heemskirk, stojący wysoko na pomoście, rzucił wtył przez ramię ciężkie spojrzenie: dwóch majtków zakręciło kołem i Neptun oddalał się już szybko od krańca bladej wody kryjącej niebezpieczeństwo. Ha! w sam czas. Jasper odwrócił się natychmiast, aby spojrzeć na bryg. Zanim mógł zdać sobie z tego sprawę — snać zgodnie z rozkazem Heemskirka wydanym poprzednio kanonierowi — puszczono linę holowniczą na gwizd świstawki i nim zdołał krzyknąć lub się poruszyć — ujrzał bryg na swobodzie, pędzący ukośnie do rufy kanonierki z rozpędem całej swojej szybkości. Ścigał jego piękną, ślizgającą się postać oczyma rozszerzonemi niedowierzaniem, zdziczałemi od zgrozy. Krzyki na pokładzie pędzącego brygu doszły go tylko jako okropny i niewyraźny pomruk skroś łoskot krwi walącej o uszy. Bryg leciał wyprostowany, pełen życia i niezrównanego wdzięku, rozwijając w strasznym popisie cały dar swojej szybkości. Leciał, dopóki gładki poziom wody z przodu kadłuba nie zapadł się nagle, niby wessany w głąb, poczem bryg stanął z dziwnem, gwałtownem drżeniem topów, pochylił nieco wyniosłe maszty i zastygł bez ruchu. Stał wciąż bez ruchu na rafie, podczas gdy kanonierka Neptun, zatoczywszy krąg szeroki, płynęła pod pełną parą ku Spermonde Passage, kierując się do miasta. Stał bez ruchu, bez najlżejszego ruchu, a w jego pozie było coś złowieszczego i nienaturalnego. W jednej chwili ogarnęła go — pod zalewem słońca — subtelna melancholja rzeczy tkniętych zagładą; był tylko plamą w jaśniejącej pustce przestrzeni — samotny już i już opuszczony.
— Trzymać go! — wrzasnął głos z pomostu.
Jasper rzucił się ku swojemu brygowi w ślepym porywie, jak człowiek rzuca się naprzód, aby chwycić w ramiona żywą, dyszącą, ukochaną istotę i ocalić ją od zatraty. „Trzymać go! Trzymać mocno!“ darł się porucznik u szczytu pomostowej drabiny, a Jasper mocował się jak oszalały bez jednego słowa; widać było tylko jego głowę nad falującą kupą majtków Neptuna, którzy rzucili się na niego posłuszni rozkazowi. „Trzymać! Nie chcę zanic, żeby się ten człowiek teraz utopił!“
Jasper przestał walczyć.
Majtkowie puścili go, jeden po drugim; odstępowali dalej i dalej w czujnem milczeniu, zostawiając go bez podpory w pustej, coraz szerszej przestrzeni, jak gdyby chcieli dać mu dość miejsca, aby mógł paść po walce. Ale nie zachwiał się nawet. W pół godziny później, gdy Neptun stanął na kotwicy nawprost miasta, Jasper ani drgnął jeszcze; nie poruszył wcale ani głową, ani członkami. Z chwilą, gdy ustał zgrzyt kotwicznego łańcucha, Heemskirk zeszedł z pomostu ciężkim krokiem.
— Zawołać mi sampan — rzekł posępnie, mijając wartę stojącą przy kładce, i szedł powoli ku miejscu, gdzie Jasper, cel wielu spojrzeń pełnych grozy, stał, utkwiwszy wzrok w pokładzie, jakby zatopiony w ponurej zadumie. Heemskirk podszedł blisko i patrzył na niego w zamyśleniu, trzymając palce na wargach. Oto stoi przed nim ten obsypany łaskami włóczęga, jedyny człowiek, któremu szatańska dziewczyna mogłaby opowiedzieć pewną historję. Ale on nie znajdzie w niej nic zabawnego. Historję o tem, jak porucznik Heemskirk — — Nie, on się z tej historji śmiać nie będzie. Wygląda, jakby już nigdy w życiu nie miał się śmiać z niczego.
Nagle Jasper podniósł oczy. Wzrok jego, pozbawiony wszelkiego wyrazu prócz wyrazu bezgranicznego zdumienia, spotkał się ze wzrokiem Heemskirka, bacznym i chmurnym.
— Wjechał na rafę! — rzekł cichym, zdziwionym głosem. — Na — rafę — — powtórzył jeszcze ciszej i zdawał się śledzić wewnątrz siebie poczęcie się jakiegoś strasznego i zdumiewającego uczucia.
— Najwyższy poziom przypływu — wiosenne prądy — wtrącił Heemskirk z mściwym, triumfalnym wybuchem, który błysnął i zagasł. Urwał, jakby zmęczony, utkwiwszy w Jasperze harde spojrzenie. W oczach jego — nito posępna chmurka — mignęło skryte rozczarowanie, nieunikniony cień wszelakiej namiętności. — Najwyższy poziom! — powtórzył i pod wpływem dzikiej reakcji uczuć zerwał z głowy wygalonowaną czapkę, zakreślając nią szeroki, szyderczy łuk w stronę kładki.
— A teraz wolna droga do sądów, przeklęty Angliku! — zawołał.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.