Strona:Joseph Conrad - Między lądem a morzem.djvu/258

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ludzi, tę bezpieczną przystań miłości, tego towarzysza przygód, dzięki któremu był mocen spokojną, czarowną Freję do piersi przycisnąć i uprowadzić na koniec świata; widzieć ten przepiękny okręt, — uzmysławiający godnie jego dumę i jego miłość — widzieć go na uwięzi u końca liny holowniczej — nie stanowiło zaiste miłego przeżycia. Było w tem coś z nocnej zmory, jakby się Jasperowi zwidział we śnie dziki ptak morski spętany łańcuchami.
Lecz na cóż innego miał patrzeć? Piękność brygu przenikała go niekiedy niesamowitym wprost czarem; zapominał wręcz, gdzie się znajduje. A przytem poczucie wyższości, którem przepaja młodzieńca wzajemność ukochanej dziewczyny — ułuda, że tkliwe spojrzenie kobiecych oczu uniosło go tam, gdzie los już nie sięga — pomogły mu po pierwszem wstrząśnieniu znieść przeciwności z wesołą pewnością siebie. Albowiem cóż złego mogłoby się przytrafić wybranemu Frei?
Miało się już ku zachodowi; słońce znajdowało się ztyłu za obu statkami dążącemi ku przystani. „Żart karalucha prędko się skończy“ — rozmyślał Jasper bez wielkiej nieprzyjaźni. Jako marynarzowi, obznajmionemu dokładnie z tą okolicą świata, dość mu było rzucić okiem, aby przekonać się, jaką drogą statek podąża. „Oho“ — pomyślał — „kierują się przez Spermonde Passage. Za chwilę wyminiemy rafę Tamissy“. I wpatrzył się zpowrotem w swój bryg, tę ostoję materjalnego i moralnego istnienia, która wkrótce znajdzie się znów w jego mocy. Na spokojnem jak staw morzu ciężka, gładka fałda żłobiła się i odpływała z obu stron kadłuba brygu, bowiem potężny Neptun holował z wielkim pośpiechem, jak o zakład, Holenderski kanonier pojawił się na kasztelu