Przejdź do zawartości

Fin-de-siècle’istka/Przeobrażenie drugie/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Fin-de-siècle’istka
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia Polska W. Połonieckiego
Data wyd. 1904
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Spotkali się znów na placu w ciemności i wilgoci rozpłakanego nagle dnia wiosennego.
On zbliżał się drobnymi, cichymi krokami, omijając starannie zabłocone flizy.
Ona, wbrew swemu zwyczajowi, tak zawsze wykwintna w stawianiu swych stóp, szła, niezważając, po kałużach błyszczących matowem srebrem.
Podała mu rękę obnażoną, on rękę tę ujął z pieszczotą.
— Nareszcie! — poczem dodał — dziękuję za listy!
Napisała bowiem do niego trzy listy, jeden po drugim, porwana nagle szałem, jak wszystkie kobiety, które tracą głowę.
On natychmiast odgadł w niej ową istotę chorą na listomanię, lecz z pisma jej, z całego zachowania się, ze szczegółów jej stroju wywnioskował, iż niebezpiecznem jest pisywać do niej i że najlepiej zrobi, nie odstępując od swej zasady w sprawach miłosnych.
— Działaj, lecz nie pisz!...
Deszcz przestał padać, lecz zimno wilgotne panowało w przestrzeni. Plac zdawał się bagnem, z którego wyrastały nagle cielska gmachów, rozjaśnionych zaledwie u spodu bladym blaskiem latarni.
Helena z gorączki i chłodu drżała, tuląc się w fałdy długiej, jedwabnej rotundy.
— Zimno pani? — zapytał Hohe — cóż począć, taka nasza dola, nie mamy nawet dachu nad głową.
Przez plac przeciągała właśnie karetka, jedna z tych rzadkich okazów, zwłaszcza w chwili deszczu i słoty.
— I pomyśleć — ciągnął dalej Hohe — że moglibyśmy w tej chwili wsiąść do powozu i porozmawiać spokojnie... gdyby nie...
— Gdyby nie...
— Pani podejrzliwość... mogłabyś bowiem sądzić...
Lecz Helena nie pozwoliła mu dokończyć.
— Dorożka! — zawołała głośno — a gdy powóz podjechał z szumem, rozpryskując kołami błoto, otworzyła drzwiczki i, wsiadając, wyrzekła:
— Oto moja odpowiedź!
Lecz on nie wsiadał, stał wciąż na trotuarze pod parasolem i głową kiwał.
— Jak mnie to boli! — wyrzekł — jak mnie to boli widzieć tę pewność, z jaką pani do tej nory wskakujesz... jak mnie to boli!...
Wsiadł jednakże ostrożnie, aby nie zabłocić swych spodni, wysoko zagiętych po nad ciemną linię skarpetek.
Przedtem jednak oddał swój parasol dorożkarzowi, mówiąc doń z wielką słodyczą:
— Mój przyjacielu, weź na kozioł mój parasol, proszę cię!
Wsiadł, zamknął drzwiczki i zapytał:
— Gdzież jechać?
Widocznem było, iż chciał, aby to ona, a nie on, była głównym czynnikiem i ciągnęła go za sobą.
— Nie wiem — odparła Helena — gdziekolwiek...
— W stronę Czerniakowa?
— Dobrze!
Wychylił głowę, dał rozkaz dorożkarzowi i cofnął się natychmiast, podnosząc okienko.
W tej chwili woń heliotropu, bijącą z sukien Heleny i woń White rose, którą jego odzież była przepełniona, zmieszała się z zapachem safianu, którym powóz był wewnątrz obity.
— Co za woń rozkoszna — wyrzekł Hohe — przymykając oczy, chciałoby się marzyć w takiej atmosferze, marzyć o tem, co pani nieznane... o serdecznem uczuciu! A!...
Odwrócił się ku niej i natychmiast zmieniając ton, zapytał:
— Co pani zrobiłaś z mymi listami!
— Mam je u siebie!
— To nieostrożne. Wolałbym, ażebyś mi je pani przyniosła... spalimy je razem.
Helena skinęła głową, milcząc. Nie umiała znaleźć słów, wolała się nieodzywać. Przejeżdżali koło latarni, Hohe trącił Helenę łokciem.
— Zasłoń się pani... jeszcze kto nas spostrzeże!
Machinalnie Helena podniosła rękę i zakryła nią twarz.
Hohe uśmiechał się i głową kiwał.
— A jak to pani zręcznie robi, jak zręcznie — wyrzekł — boli mnie to, ale przyznać muszę, iż jesteś pani w tym względzie szalenie zręczną... wołasz sama dorożki, zasłaniasz twarz!...
Ona chciała odpowiedzieć, zaprotestować, lecz on chwytał jej ręce.
— Cyt, cyt — mówił łagodnie — proszę się nie gniewać, ja pani za to nie potępię, nie jestem, jak ci, którzy cię otaczają, którzy niegodnie wyzyskują twoją młodość, ciało, temperament a w głębi duszy szydzą z ciebie, lub podają cię na pastwę ludzkiej obmowy. Cyt, powiesz mi znów „drwię z obmowy“; nie mów tego, sprawiasz mi tem ból, ten rozpaczliwy cynizm twój mnie boli!..
Urwał chwilę a widząc, iż ona siedzi nieruchoma i nie odzywa się wcale, zaczął znowu:
— Dlaczego nie dbać o opinię, skoro z niej formuje się to, co podstawę naszego życia stanowi? Ja dbam o moją opinię i chcę, aby mi nie miano nic do zarzucenia. Co mi z tego przyjdzie, jeśli będę rozgłaszał dobrowolnie grzech mój, albo ułomność jakąkolwiek? Do grzechu swego dołączę jedną jeszcze przewinę, pychę z popełnionego złego czynu, co mi utrudnia niezmiernie chwilę żalu i pokuty. Świat jest nieubłagany dla tych, którzy nie dbają o jego zdanie, przeciwnie ci, którzy się z nim dobrze obchodzą, są jego faworytami. Dlaczego nie być faworytem świata? Dlaczego?
— O świat! — wyszeptała wreszcie Helena — świat jest z takich mętów złożony!
Lecz on delikatnym gestem uspakajał jej rozdrażnienie.
— Cóż znowu! — wyrzekł — ludzie nie są źli, to wina tylko tych istot, z któremi przebywasz, iż sądzisz, że wszyscy są pełni fałszu i obłudy. Widzę, że jesteś pani chora fizycznie i moralnie.. dlatego nawet czuję się tak pociągniętym ku tobie. Cierpienie, zwłaszcza kobiece ma dla mnie urok nieprzezwyciężony. Pozwól mi być lekarzem twego serca i ciała? Pozwalasz?
Ona opuściła swą rękę w jego miękkie i łagodne dłonie.
— Pozwalam!
Pochylił się i lekko ustami musnął jej dłoń woniejącą heliotropem.
— Od dziś zacznę cię leczyć, biedne moje chore dziecko! Od dziś będę ci otwierać oczy, dowodząc, że świat nie jest ani zły, ani źle urządzony. Przeciwnie, można być bardzo szczęśliwym, spokojnym, szanowanym przez ludzi i żyć, nie obrażając praw boskich, ani zostawionej nam przez wieki tradycyi. Przed twemi zmęczonemi od olśniewających balowych kinkietów oczyma, chcę otworzyć świat taki i wprowadzić cię doń, jak zranione i potrzebujące ciszy ptaszę. Czy chcesz? Powiedz. Prawdo, chcesz!
— Chcę!
Podniósł jej ręce i założył sobie na szyję łagodnym, miękkim ruchem.
— Jaka pani jesteś ładna — wyszeptał...
Ona, omdlewając prawie, zamknęła oczy.
Lecz on przytrzymywał ją tak zdaleka od siebie przez chwilę, jakby upajając się jej zdaniem zupełnem na jego wolę.
— Nie! — wyrzekł — nie!... Nie chcę korzystać z twego upojenia. Będę dla ciebie przewodnikiem, bratem, nikim więcej... To mi wystarczy i tobie wystarczyć powinno!
Pochylił się jednak ku niej i na czole jej złożył przeciągły pocałunek.
— To pocałunek brata, ojca — wyszeptał.
Ona odczuła to zbliżenie się ust jego tak przejmująco, takim warem wypełniły się żyły jej ciała, iż chwilę zabrakło jej tchu. Ogarnęło ją przerażenie. Co się z nią działo? Dlaczego ten człowiek, mówiący zdania, z których dawniej zanosiłaby się ze śmiechu, działa na nią w tak nieznany jej sposób? Nie umie znaleźć słowa ironii na jego łagodne i dobrze zaokrąglone frazesy, których treść sprzeciwia się pojęciom, jakie przez lat kilka tak troskliwie w sobie wyrobiła. Jest względem niego nieśmiałą, czuje się głupią i fizycznie zmalałą, zachowuje się jak dziecko, przybiera jego okrągłe ruchy j miękki szept zamiast owego ironicznego sposobu mówienia, który ciął dawniej powietrze, ja uderzenie szpicruty. Wszystko to czuje, wie, rozumie a mimo to nie przeczy, nie śmieje się, nie drwi bez litości. Ma uczucie, jakby aksamitnego kagańca na ustach, którego zdjąć nie może, dla braku siły i chęci.
Dorożka jechała wolno pustemi ulicami, nieznanemi Helenie. Przez szyby migały kamienice z czerwonawo oświetlonemi oknami. Tu i owdzie snuła się czarna sylwetka przechodnia. Daleko huczał olbrzymi wóz, głusząc turkot kół dorożki.
Helena rozpięła płaszcz i zdjęła kapelusz. Do głowy biła jej krew, po czole płynęły krople potu.
Hohe delikatnie włosy jej ze skroni odgarniał.
— Jak pani masz mało zdrowia! — przemówił łagodnie.
Ona zaprzeczyła.
— Przeciwnie, jestem bardzo silną, nie chorowałam nigdy!
Lecz on upierał się przy swojem.
— Ależ nie, nie, wiem, co mówię, chora jesteś pani, wycieńczona i nie masz sił. To życie światowe w zbytku i przepychu zabrało ci zdrowie i duszę. Biednaś ty!...
Delikatnie pochylił jej głowę na swoje ramiona.
— A taka ładna, jak wycięta z keepsacku, czysta lady o popielatych włosach i zielonych źrenicach a taka młoda, dziecko prawie a taka już zmizerowana duchowo i fizycznie. Ci niegodziwcy, którzy się nad tobą znęcali, czerpiąc z ciebie rozkosze, nie pomyślą, że dla ciebie niedługo może się rozpocząć agonia.
Helena, nie odrywając głowy od jego ramienia, próbowała protestować:
— Ależ nie, przeciwnie, to ja się nad nimi pastwiłam... Pisałam panu przecież, taki Fajfer...
Lecz on wybuchnął ze zgrozą.
— Nie mów mi pani o tym nędzniku. Ten lowelas włóczył panią powozami po nocy, konno o wschodzie słońca, po szynkowniach i restauracyach Wilanowa, Marcelina! To on nadużył twej wiary, on pierwszy skalał twą opinię, kompromitując cię publicznie po Saskim ogrodzie, wreszcie wyzyskał twe ciało, udręczając cię swoją namiętnością.
Helena podniosła głowę.
— Ależ! — zawoła — ja!...
— Cicho! — krzyczał Hohe — cicho, nie wspominaj nigdy nazwiska tego rozpustnika, sama myśl o podobnym nikczemniku wstrętem mnie przejmuje! Nie mogę słuchać tego spokojnie.
Urwał, sapiąc ciężko, wreszcie znów głowę Heleny na swe ramię złożył.
— Odpocznij, biedaczko, odpocznij — prosił — źli ludzie zmęczyli cię, ja radbym cię tak kołysać do zgonu na mych rękach, broniąc cię przed pokusami świata! Śpij!...
Helena zamknęła oczy i doznała rzeczywiście wielkiej rozkosznej błogości. Była to rozkosz delikatna i subtelna, która łaskotała jej zmysły. Hohe trzymał jej rękę w swoich dłoniach i siedział cicho, zapatrzony przed siebie.
Dorożka skrzypiała i podskakiwała po nierównym bruku, lecz Helenie zdawało się, iż płynie w przestworza i że rzeczywiście jest chora i osłabiona.
Nigdy w życiu nikt nie kołysał jej tak do snu, jak ten człowiek, nigdy nie poddawała się z taką błogością pod wpływ tak niepojętej i delikatnej pieszczoty. Starała się nie myśleć o niczem, nie rezonować, nie analizować, tylko płynąć w tym błękitnym eterze cichego rozmarzenia.
Po nad jej czołem, jak powiew wiatru przebiegł szept Hohego:
— Śpisz?
— Nie, myślę!...
— Nie myśl!... Myśli twe są złe, przestań myśleć tak jak dawniej, pozwól, że ja twem sercem i duszą kierować będę... Życie twoje się zmieni, nie pozwolę ci więcej błądzić i tańcząc walca, schodzić do mogiły.
Nagle odepchnął szybko jej głowę i puścił rękę:
— Wyprostuj się pani! — zawołał.
Dorożka stanęła, dorożkarz złaził z kozła.
— A co tam?
— Ano, droga zła! — odparł woźnica. — Nie pojadę dalej... a potem oto wicher brzydki dmie... dyabły za dorożką gonią... Wracać chyba, co?
Hohe zasłaniał sobą Helenę.
— Wracaj mój, przyjacielu!
Gdy powóz ruszył z miejsca, dziennikarz pochwycił w swe objęcia młodą kobietę.
— Słyszysz? — zawołał z emfazą — słyszysz, co dorożkarz powiedział? — Dyabli nas ścigają!... To dyabli twych dawnych grzechów i namiętności! Ale ja cię przed nimi obronię, nie bój się, nie bój się, moje biedne dziecko!...
I ściskał ją tak silnie w swych ramionach, że aż dżety frendzli zdobiącej jej płaszcz pękały z suchym trzaskiem zerwanych nitek. Kapelusz mu spadł na tył głowy a on ustami ust Heleny szukał, której oczy z zielonych, stawały się prawie czarne, matowe i traciły blask, jak nagle zgaszone świętojańskie ogniki.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .


List Heleny do Hohego.

Po powrocie do domu piszę tych słów kilka. Piszę jak nieprzytomna, nie wiedząc prawie, gdzie jestem i co robię. Może masz pan racyę, mówiąc, że jestem chora i wyczerpana. Tak czuję, że nie mam sił, gorączka mnie trawi. Być może, iż życie moje światowe, pełne blasku i przepychu, odebrało mi zdrowie, lecz co pan chcesz, ażebym robiła w tych warunkach, w jakich obecnie żyję? Jedynie jeszcze przy panu znajduję uspokojenie i to dziwna, pan jesteś jedynym człowiekiem, któremu ufam zupełnie. Pytałeś mnie, czy pozwalam, ażebyś się zajął uzdrowieniem mej duszy i ciała? Odpowiedziałam — pragnę! Kto wie jednak, może uzdrawiać ciało będzie zapóżno! Jednak dusza moja do ciebie należy. Weź ją, oddaję ci ją najzupełniej, wierzę, iż będzie przy tobie szczęśliwą. Drżę cała. Piszę te słowa w nocy, siedząc nawpół ubrana, wszyscy śpią, ja czuwam! Jakkolwiek zakazałeś mi myśleć — myślę, lecz już nie tak jak dawniej.... staram się myśleć po twojemu!... Tulę się myślą do twego ramienia, zamykam oczy i zdaje mi się że czuję rękę twą na mej głowie. Co pan robisz w tej chwili, gdzie jesteś, w redakcyi, czy myślisz o tej, która ma jedno tylko pragnienie. Chcę, aby mi były:

»Granicami tego świata, twoich ramion dwoje«.

Nie będę ci nigdy wspominać o F., skoro sobie tego nie życzysz. Masz racyę, ten człowiek był moją zgubą. Rumieńcem wstydu oblewa się moje czoło na samą myśl o nim. Odsyłam ci twe wszystkie listy. Dowidzenia, do piątku, dowidzenia, dowidzenia!... Nie zapominaj pan o mnie... nie zapominaj!...

Oddana ci na zawsze Helena Świeżawska.
P. S. W dorożce zgubiłam pudełeczko kościane z pudrem. Rzecz bez wartości. Wspominam o tem dlatego, że mogłeś je pan znaleźć, gdy wysiadłam i oddać dorożkarzowi. Na pokrywce jest mój monogram, ale to chyba nic nie znaczy. Dużo jest H. S. na świecie i z tego nie może powstać żadna komplikacya. Wolałabym jednak, aby się znalazło. Widzi pan, że zaczynam wstępować w pańskie ślady i być... ostrożną.
H. S.

Napisawszy ten list, Helena wsunęła go do koperty wraz z kartkami Hohego i zakleiła brzegi. Świeżawskiego nie było w domu, od pewnego czasu razem z Heglem włóczyli się wieczorami i Świeżawski wracał regularnie nad ranem. Helena kazała słać sobie na szezlągu w jego gabinecie i tam spała pod pretekstem, że w gabinecie jest o wiele chłodniej, niż w sypialni. Prawdziwym zaś tego powodem było, iż Helena zaczynała czuć wstręt niepohamowany do wszystkich mężczyzn, z wyjątkiem Hohego. Wstręt ten rozciągał się i na „małpy mojej żony“, na męża, na Borna — słowem na wszystkich tych, którzy dawniej byli jej obojętnymi, lub miłymi, czy to z powierzchowności, czy z obejścia. Gdyby jednak ktokolwiek kazał jej nakreślić postać Hohego, to pomimo, iż go miała pełno w swej pamięci i źrenicach, nie byłaby w stanie tego uczynić. Jakaś zasłona kryła go przed nią, zasłona jej własnej krwi, która zalewała jej oczy i mąciła zmysły.
Ukrywszy list do Hohego w głębi szuflady komody, pod stosem ręczników, Helena usiadła raz jeszcze i położywszy teczkę na kolanach pisać zaczęła.

List Heleny do Żabusi.
Kochana Żabusiu!

Muszę cię zawiadomić, iż jutro czwartku u mnie nie będzie. Czuję się trochę osłabioną i zmęczoną życiem, które pędzę. Potrzebuję odetchnąć, odpocząć, może zmienić kierunek myśli. Jednego z tych dni wpadnę do ciebie i pomówię z tobą o tobie samej. W ostatnich czasach dużo rozmyślałam i zastanawiałam się nad sobą. Doszłam do przekonania, iż życie, jakie pędzimy, zabiera nam siły i wyniszcza zdrowie. Całuję cię serdecznie.

Twoja Helena.

Wsunąwszy ten list w kopertę i położywszy adres, nie zastanowiła się nawet, jakiem była w tej chwili echem Hohego. I tak, jak pisząc do Hohego, zapożyczała namiętności od Fajfra, cytując jego cytaty, tak pisząc do Żabusi, mówiła słowami Hohego.
Napisała jeszcze kilka listów do pań, bywających zwyczajnie na jej czwartkach, wsunęła je w teczkę i poszła do gabinetu, gdzie szybko rozbierać się zaczęła.
Ustawiła na biurku małą, błękitną lampkę i, ułożywszy się na posłaniu, szeroko rozwartemi oczyma patrzyła w migocące błękitne światło. Oczy jej nie straciły owej matowej ciemności, jakiej nabrały w chwili, gdy usta Hohego w wargi jej się wpiły. Zmęczona, z głową zbolałą, leżała, wsłuchując się w ciszę.
Nagle usiadła na posłaniu, objęła nagiemi ramionami kolana; włosy srebrną kaskadą spadały jej na plecy, okryte różową koszulą. Błękitne światło oblewało ją czarującym blaskiem. Wyglądała, jak dziecko, siedzące nad krawędzią przepaści. W tej chwili nie myślała o Hohem, tylko o tem, iż dzieje się z nią coś dziwnego a ona nie może postawić zapory budzącej się w niej namiętności.
Godziny mijały wolno, ona ciągle siedziała, nie czując porannego chłodu, który się już ze swą szarą pajęczyną światła skradał.
Nagle, wśród tej ciszy, jaka zwykle poprzedza świt, usłyszała na schodach kroki i chrobotanie klucza w zamku. Świeżawski powracał do domu.
Helena nie poruszyła się nawet z miejsca. Było to jej obojętne. Drzwi od gabinetu do sypialni były na klucz zamknięte. Nie odwróciła nawet głowy, lecz siedziała tak ciągle zaledwie odziana różową tkaniną i masą swych włosów, czując straszną go-rączkę, która rwała ją całą na gorejące, jak blaski pochodni strzępy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.