Przejdź do zawartości

Strona:Gabriela Zapolska - Fin-de-siecleistka.djvu/196

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Ona opuściła swą rękę w jego miękkie i łagodne dłonie.
— Pozwalam!
Pochylił się i lekko ustami musnął jej dłoń woniejącą heliotropem.
— Od dziś zacznę cię leczyć, biedne moje chore dziecko! Od dziś będę ci otwierać oczy, dowodząc, że świat nie jest ani zły, ani źle urządzony. Przeciwnie, można być bardzo szczęśliwym, spokojnym, szanowanym przez ludzi i żyć, nie obrażając praw boskich, ani zostawionej nam przez wieki tradycyi. Przed twemi zmęczonemi od olśniewających balowych kinkietów oczyma, chcę otworzyć świat taki i wprowadzić cię doń, jak zranione i potrzebujące ciszy ptaszę. Czy chcesz? Powiedz. Prawdo, chcesz!
— Chcę!
Podniósł jej ręce i założył sobie na szyję łagodnym, miękkim ruchem.
— Jaka pani jesteś ładna — wyszeptał...
Ona, omdlewając prawie, zamknęła oczy.
Lecz on przytrzymywał ją tak zdaleka od siebie przez chwilę, jakby upajając się jej zdaniem zupełnem na jego wolę.
— Nie! — wyrzekł — nie!... Nie chcę korzystać z twego upojenia. Będę dla ciebie przewodnikiem, bratem, nikim więcej... To mi wystarczy i tobie wystarczyć powinno!
Pochylił się jednak ku niej i na czole jej złożył przeciągły pocałunek.
— To pocałunek brata, ojca — wyszeptał.
Ona odczuła to zbliżenie się ust jego tak przejmująco, takim warem wypełniły się żyły jej ciała, iż chwilę zabrakło jej tchu. Ogarnęło ją przerażenie. Co się z nią działo? Dlaczego ten czło-