Przejdź do zawartości

Fin-de-siècle’istka/Przeobrażenie drugie/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Fin-de-siècle’istka
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia Polska W. Połonieckiego
Data wyd. 1904
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
List Heleny do Hohego.

Przyrzekłeś mi pan pożyczyć kilka książek, czekam na nie od dni kilku. Czy tak łatwo zapominasz pan o danych przyrzeczeniach? Ja mam lepszą pamięć. Dziękuję za tak przychylną ocenę mej... powierzchowności w compte rendu wczorajszem. Czy rzeczywiście robiłam złudzenie prawdy? Jeżeli tak, widzę, iż niewiele do osiągnięcia tej ułudy potrzeba... Biała draperya i lustro w ręku. Raz jeszcze dziękuję

z życzliwością Helena Świeżawska.


List Hohego do Heleny.
Szanowna Pani!

Przepraszam za zwłokę. Obarczony byłem tysiącem zajęć. Moja praca niech będzie rzecznikiem moim w twych oczach. Posyłam książki. Żądałaś Goncourtów. Daruj mi więc, jeżeli, czytając lica twoje zarumienią się nie raz jeden. Ja — ręce umywam. Nie dziękuj mi pani za te nieudolne słów kilka, które, pisząc o tobie, skreśliłem. To ja miałem wykwintną rozkosz przywoływać znów z głębi mej pamięci tę wizyę prawdy, której pani dałaś swe kształty. Prawda była zawsze mym ideałem, obrałem ją sobie za gwiazdę przewodnią mego życia. Lecz gwiazdy są wysoko i niedościgłe dla rąk zwykłych śmiertelników. Trzeba więc zadowolnić się wspomnieniem. Wszak prawda?...
Zechciej pani przyjąć zapewnienia mego głębokiego szacunku, z jakim zostaję

powolny sługa S. Hohe.


List Heleny do Hohego.

Odpisuję panu natychmiast przez tegoż samego posłańca. Dziękuję za książki. Gwiazdy często znużone świeceniem z wysokości schodzą na ziemię i odwiedzają salony Towarzystwa zachęty sztuk pięknych, pomiędzy drugą a trzecią po południu.

Życzliwa Helena Świeżawska.


List Hohego do Heleny.
Szanowna pani!

Cały ten tydzień jestem szalenie zajęty. Kończę dwie nowele, piszę trzy kroniki, mam dwie premiery i dużo innych obowiązków. Z żalem więc nie mogę korzystać z uprzejmej dobroci gwiazdy, która raczyła mi dać znać o chwili, w jakiej się oddaje estetycznym rozkoszom. Radbym panią zobaczyć, lecz mam jedynie wolne wieczory a pani zapewne obowiązki światowe pochłaniają czas najzupełniej. Szkoda!...
Łączę zapewnienie głębokiego szacunku, z jakim zostaję

powolny sługa S. Hohe.


List Heleny do Hohego.

Odpisuję natychmiast przez tegoż samego posłańca. Dziś, o godzinie wpół do ósmej, przechodzić będę koło szpitala Dzieciątka Jezus.

Życzliwa H. Świeżawska.


List Hohego do Heleny.
Szanowna pani!

Czy nie znajduje pani, że ściemnia się teraz dopiero o godzinie dziewiątej. Jeżeli tak, spacer swój odłożyć może pani zechce do tej godziny.

Powolny sługa S.


Helena do Hohego.

Zgoda, o dziewiątej!

Helena Świeżawska.
. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Szli powoli jedno obok drugiego, niemając sobie prawie nic do powiedzenia.
Hohe nasunął kapelusz na czoło i podniósł kołnierz od palta. Helena, przeciwnie, poddawała rozpaloną twarz pod działanie wieczornego chłodu. Po pierwszej chwili przywitania, gdy mięka i pieszczotliwa dłoń Hohego objęła jej rękę, gorączka, pewność siebie, którą usiłowała podtrzymać się od chwili odebrania pierwszej jego kartki, opadła najzupełniej. Czuła się nieśmiałą i nie umiała znaleźć słów, aby przemówić do tego człowieka, który tak nagle wszedł w jej życie. Doznała tam, na scenie, podczas gdy zdejmowano ją z rusztowania, owego uderzenia piorunu, które w szmaty potrzaskało jej pancerz obojętności i szyderstwa. Niewielkie piwne źrenice Hohego zdziałały tę katastrofę, to zniszczenie samolubnej świątyni, w której do tej chwili żyła. I pozostała tak oszołomiona, nieprzytomna, nieroznamiętniona, lecz tak nagle zbolała cała, jakby ją przez rózgi przepędzono, rózgi, które chłostały jej ciało pospołu z duszą, z sercem, z całą jej istotą. Podała rękę Hohemu, dojrzawszy zdaleka pod kratami szpitala jego drobną postać. Stał, spokojnie otulony w palto i gdy ona nadeszła, uchylił kapelusza. Nie widziała uśmiechu, który okrążył jego usta, lecz uczuła ten uśmiech w głosie, w sposobie pieszczotliwym, z jakim wymówił pierwsze wyrazy.
— Witam moją prawdę!...
Uścisnął jej dłoń mięko i natychmiast iść zaczął, wiodąc ją ze sobą. Bawił ją banalną rozmową, na którą ona odpowiadała zdławionym głosem.
Wyszli teraz na ulicę Warecką i Hohe szedł wciąż pod murem z pochyloną głową.
Od czasu do czasu, Helena czuła, iż spogląda na nią z pod ronda kapelusza i spojrzenie to odbierało jej prawie przytomność.
— Czy dużo zebrano z przedstawienia? — pytał Hohe.
— Niewiem, niewiem, kilka tysięcy rubli — odpowiadała Helena.
— Głównie zawdzięczają ten zbiór wam, moje piękne panie; jak to dobrze przyczynić się do otarcia łez niedoli!
Głos jego brzmiał słodko, jak głos księdza, nawołującego do filantropijnych uczynków.
Dochodzili do Nowego Światu. Hohe stanął i obejrzał się niespokojnie.
— Pani chce iść Nowym Światem?
— Tak!
— Wróćmy się. Tam za dużo ludzi po chodnikach się snuje.
Pomimo zmieszania, Helena wzruszyła po swojemu ramionami.
— Cóż to szkodzi? Dlaczego się kryć mamy? Nie robimy przecież nic złego!
Lecz on delikatnie ujął jej rękę i za sobą pociągnął.
— Wierz mi pani, lepiej nam tu będzie, nikt nas nie zobaczy!
Helena szła za nim bez oporu.
— Czy pan się plotek boi? — spytała.
— Nie dla siebie — odparł Hohe — lecz dla pani! Po co się narażać? I tak już o pani tyle mówią!
Całe rozdrażnienie i rozgorączkowanie Heleny wybuchnęło w jej odpowiedzi.
— Niech mówią; drwię sobie z tych, którzy się mną zajmują. Życie moje czyste, niemam sobie nic do wyrzucenia...
Hohe głowę przechylił jak kot i uspakajać ją zaczął.
— Ciszej, ciszej, cóż za temperament!... Wszystkim plotkom winny pozory, jakie pani dajesz!
— Pozory? — podjęła Helena — pozory, to czcze słowo, to żer dla próżniaków i starych dewotek.
— Nie, moja piękna prawdo! — odparł Hohe — pozory, to choć fata morgana, ale to one właśnie stanowią o szczęściu, szacunku i karyerze człowieka. Możesz robić, co chcesz, byleby o tem nikt nie wiedział. Zapamiętaj to sobie. Peché caché est à moitie pardonné. Dlaczegoż do zbrodni grzechu dodawać jeszcze zgorszenie?...
— Jeżeli jednak grzechu niema...
— Och!... Zawsze się w pozorach jakiś mały grzeszek znajdzie.
Zatrzymał się na środku placu, na który znów wrócili.
— Chciałbym tak z panią porozmawiać otwarcie i szczerze! — zaczął, szukając w cieniu jej oczów — bo Bóg świadkiem, szkoda mi pani serdecznie. Widzę, iż toniesz w bezładnym chaosie jakichś dziwnych a szkodliwych wyobrażeń. Nieznaną ci jest sztuka życia. Płoniesz, jak motyl, tańcząc koło świecy i nie wiesz nawet, co to jest rozkosz ciepła? Prawda, zgadłem?
Ręki jej szukał w koronkach płaszcza, którym była owinięta a znalazłszy, położył na swej wypieszczonej kobiecej dłoni i drugą ręką po wierzchu delikatnie gładził.
— Biedne dziecko! — wyrzekł cichym głosem.
Helena, wbrew swemu zwyczajowi, nie parsknęła śmiechem. Stała tak nieruchoma naprzeciw Hohego a z ręki jej wzdłuż ramienia płynęły pod dotknięciem jego palców gorące prądy.
Dziesiąta wybiła na zegarze pocztowym i jak łopot skrzydeł metalowego ptaka, tak przelatywały te dźwięki w ciemnej przestrzeni.
Hohe wypuścił rękę Heleny ze swej dłoni.
— Pora mi już iść do redakcyi — wyrzekł — a tak od pani odchodzić się nie chce... Radbym panią otoczyć ramieniem, jak anioł stróż swem skrzydłem, aby cię przeprowadzić wzdłuż przepaści, nad którą przesuwasz się z niedoświadczeniem i niedbałością dziecka. Interesujesz mnie pani bardzo, bardzo, widzę w tobie duszę niepospolitą, źle zrozumianą i niepojętą przez twe otoczenie...
Uchylił kapelusz i wykonując ukłon prawie menuetowy — wyrzekł:
— Dowidzenia, Prawdo!...
Ona szybko wyciągnęła rękę.
— Gdzie i kiedy pana zobaczę?
— A, więc i pani tego pragnie! Takie to już chyba nasze przeznaczenie... Dziś środa... może w poniedziałek.
— Dobrze — wyrzekła Helena.
Raz jeszcze ujął jej rękę i powoli przysunął do swej piersi.
— Dowidzenia, Prawdo! — wyrzekł z odcieniem namiętności w głosie.
Wszystkie fibry zadrgały w ciele Heleny, zacisnęła usta, lecz on już odchodził, trzymając teraz kapelusz uniesiony nad głową. Przechodząc koło latarni, obejrzał się raz jeszcze. Helena doskonale dostrzegła całą jego sylwetkę drobną, małą, nikłą, z włosami o niepewnym kolorze, przedzielonemi na środku małej i zgrabnej czaszki. Jasne światło latarniane uwypuklało jego czoło czworograniaste, a mimo to dziwnym kaprysem natury w tył cofnięte. Reszta twarzy o lisiem wydłużeniu objęta puchem kasztanowatej, krótkiej, fryzowanej brody tonęła w cieniu. Ruchy jego były miękkie, zalotne, jak u kobiety rozkochanej w swem ciele. Szedł tak cicho, iż zdawał się mieć na nogach aksamitne obówie. Przeszedłszy promień światła latarni, wyjął papierośnicę i zapalił papierosa. Helena, stojąc nieruchomo na środku placu, gwiazdkę tę purpurową w ciemności śledziła. Wreszcie z wysiłkiem poruszyła się i odeszła w stronę domu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wchodząc do przedpokoju, zastała zapaloną lampę, obce palto i kapelusz, zwieszające się z szaragów. Małemi drzwiczkami, prowadzącemi do jadalni, weszła do głębi mieszkania, mijając salon, w którym słyszała zmieszane męzkie głosy. Była tak zgorączkowaną i nowym swym stanem przerażoną, iż nie chciała widzieć żadnej obcej twarzy.
W jadalni zastała pokojówkę, ustawiającą na tacy przybory do herbaty.
— Kto jest w salonie? — spytała.
— Pan Hegiel! — odparła dziewczyna.
Helena zbliżyła się do stołu i zdjęła z tacy trzecią filiżankę.
— Zaniesiesz mi herbatę do sypialni — wyrzekła — nie wyjdę do salonu.
Przez kuchnię chciała przejść do swego pokoju, lecz zatrzymała się, widząc, iż Basia, kucharka, pakuje swój kufer i ściąga pościel z łóżka.
— Co Basia wyrabia? — spytała brwi marszcząc.
Basia, czerwona, krótka, pękata dziewczyna, wybuchnęła ordynaryjnym wrzaskiem.
— A no, ruszam precz, skoro w tym domu uczciwa dziewczyna ostać się nie może!
— Cicho, nie krzycz! Cóż się stało?
— A no, toć pan ciągłe zaczepki wyprawiał, wreszcie dziś przyparł mnie do kąta. Lunęłam go w pysk, on mnie bez głowę... o Jezu!... jeszcze mnie dotąd łupie... Przeciek tu nie ostanę!
Podeszła do Heleny i pocałowała ją w rękę.
— Idę, a jutro się przyjdę z panią obrachować. Do pani nie mam urazy, bo pani dobra i na pięty nie następuje. Ale ja mam swego narzeczonego i takich tam pańskich karesów nie jestem łakoma. A że mnie zdzielił przez głowę, to mu Pan Jezus z lichwą wypłaci. Idę po doróżkę!
Wyszła, naciągając szal na roztarganą głowę. Gdy Basia drzwi otworzyła, Helena dojrzała w sieni zgromadzone sługi z całego domu. Widocznie awantura była głośną, skoro cała kamienica brała w niej udział.
Ten brutalny i ordynaryjny fakt napełnił Helenę goryczą i niesmakiem. Zdawało się jej, że wstąpiła w coś nieczystego, co przylgnęło do jej odzieży. Wbiegła do sypialni i rzuciwszy płaszcz, usiadła na łóżku. Pogrążyła głowę w poduszki, jak ptak, szukający schronienia. Ona, zwykle tak zimna i panująca nad sobą, drżała teraz, jak liść, mając pod czaszką chaos nieokreślony.
Drzwi sypialni skrzypnęły. Stanął w nich Świeżawski.
— Pan Hegiel jest w salonie! — wyrzekł półgłosem.
Helena porwała się nagle na ten głos, który wstrząsnął nią całą.
— Cóż stąd? — wyrzekła gorączkowo — to twój gość... ja człowieka, który okradł własną żonę w swoim domu, nie przyjmuję... Baw go, jeżeli ci tak miły.
Świeżawski postąpił ku niej, zamknąwszy drzwi za sobą.
— Hegiel więcej wart w oczach świata, niż jego żona, która z domu uciekła! — wyrzekł półgłosem — gdyby nie po jej stronie była wina, byłaby Heglowa pozostała w domu. W takich wypadkach trzeba umieć postąpić. Dziś Hegiel ma po swej stronie opinię, bo został na miejscu. Dlatego możesz go pani widzieć w swoim domu!
Ostatnie słowa wymówił z ironią, podszedł do tualetki i zaczął głowę skrapiać wodą portugalską. Helena podniosła się z łóżka i zbliżyła do męża.
— Bronisz Hegla, bo jesteście obaj z jednej szkoły! — wyrzekła przez zaciśnięte zęby. — Ty taksamo, jak on, jesteś w stanie okraść mnie do szczętu, tylko, że ja nie jestem Heglową, mam dosyć sprytu i więcej się w pole wywodzić nie dam...
Po twarzy Świeżawskiego przemknął ironiczny uśmiech.
— Bardzo pięknie — wyrzekł — bardzo pięknie!
Czesał sobie teraz wąsy szczoteczką i przyglądał się uważnie swoim brwiom i rzęsom, jak to zwykle czyniła Helena.
Ona patrzyła na niego z nienawiścią, która nagle zaczęła nurtować jej serce. Dawniej czuła dlań pogardę, chwilami bawił ją, dziś jednak czuła, iż zaczyna go nienawidzieć i pożar gorączki, która jej duszę trawiła, starała się uśmierzyć falą tej nienawiści.
Wyrwała mu z ręki szczoteczkę i flakon z wodą portugalską.
— Połóż, to nie twoje! — krzyknęła — wiedz o tem, że widziałam Basię, wiem o wszystkiem, słyszysz, wiem o wszystkiem!
On odwrócił ku niej głowę i jasnemi niezmąconemi źrenicami spojrzał w jej twarz rozpaloną.
— I cóż stąd? — zapytał ze zdziwieniem w głosie. Czy chcesz mi pani wyświadczyć zaszczyt i być zazdrosną o mnie? Uprzedzam panią jednak, że wybrałaś się nie w porę. Kto tak, jak pani, bawi się na swoją rękę... ten powinien mężowi zostawić wolność zupełną...
Helenie zaiskrzyły się oczy, wyprostowała się dumnie, silna swoją nieskazitelnością.
— Bawi się na swoją rękę? — zawołała drżącym z oburzenia głosem — milcz pan!... Wiesz sam dobrze, iż jestem uczciwą kobietą i nie mam sobie nic do wyrzucenia... Jak śmiesz mnie równać ze sobą?
Lecz on powstał z krzesła i, kołysząc się, wolno ku drzwiom zmierzał. Stanąwszy w progu, odwrócił się ku niej spokojny i uśmiechnięty.
— Co się z panią dziś dzieje? — zapytał — rzucasz się pani, jak furya, zapominając, że sama wprowadziłaś pomiędzy nami ten sposób życia, na który oboje nie uskarżaliśmy się do tej chwili!...
Helena wyciągnęła rękę, jakby chcąc przeciąć płynące ku niej słowa.
— Nie ja! — zaczęła — nie ja sama wytworzyłam ów sposób życia, o którym pan mówisz. To, co mnie otacza, wyszło z pierwszego błędnego kroku, jaki pan postawiłeś w początkach naszego pożycia. Oto przyczyna wszystkiego, ta chwila, w której ujrzałam pana w objęciach tej dziewczyny!...
— Och! — zawołał Świeżawski — de grâce — nie grajmy dalej tej tragedyi. Objęcia dziewczyny!... co panią dziś ukąsiło... mówiłaś pani zwykle tak dowcipnie, dziś trącisz melodramatyczną myszką. Jeżeli jednak mówisz pani o przyczynie... możebyśmy się zastanowili nad przyczyną owej przyczyny...
Zawiesił głos i dodał po chwili ze śmiechem.
— Będę jednak wspaniałomyślnym i nie będę ranił w pani dumy i ambicyi, pewnej swych wdzięków „warszawskiej piękności“. Powiem tylko jedno, iż mieniąc się być uczciwą i bez skazy, mylisz się pani. Pozory są przeciw tobie, z pozorów sądząc, jesteś już dawno porysowaną skazami! Nie trzeba było dawać... pozorów!
Wyszedł, zamykając drzwi za sobą.
Helena usiadła znów przed tualetką, było to jej ulubione miejsce. Lecz dziś nie patrzyła w lustro, nie pudrowała nosa, nie czerniła brwi. Siedziała, z rękami zwieszonemi wzdłuż ciała.
Pozory, pozory!...
Dwukrotnie dziś te słowa odbiły się o jej uszy. Mówił o pozorach Hohe, mówił o nich Świeżawski, każdy inaczej, lecz każdy w tym samym kierunku.
— A więc na świecie pozory były wszystkiem! Opinia chwytała tę pianę, kryjącą fale i to, co się na dnie mieściło i z niej kuła kryształy spękane rysami, skazami, które niszczyły pewność uczciwości. Ona, Helena, nadawała sobie pozory deprawacyi, mówiąc: drwię z opinii! Sądziła jednak, że tym właśnie sposobem zdoła ludzi przekonać o swej uczciwości. Tymczasem stało się przeciwnie, owo wyzywanie pozorów obróciło się przeciw niej samej. Hohe przed chwilą powiedział — w pozorach tkwi zawsze jąderko prawdy!
Nie zastanawiała się nigdy tak długo nad tą kwestyą, gdy się nasuwała przed jej umysł, pomijała ją szybko, lecz dziś Hohe przemówił... i to wystarczało, aby myśli jej przykuć do słów tego człowieka. Od pierwszej chwili bowiem, od owej prezentacyi na scenie, Helena uczuła, iż budzi się nagle, jak owa księżniczka w szklanej trumnie uśpiona. Niepozorna postać dziennikarza zasłoniła sobą wszystkich, którzy ją otaczali. Z początku sądziła, iż to jedynie rodzaj gorączki, ciągnącej ją ku człowiekowi, który wchodził w „modę“ i którego nazwisko spotykała bezustannie na szpaltach czasopism, przerzucanych przy czekoladzie, w cukierni, pomiędzy pochłanianiem kremowego pączka i obsmażonej w cukrze dzikiej pomarańczy. Czytała rzadko to, co Hohe pisał, gdyż umysł jej, będący w fazie pesymizmu, nie znosił jego optymistycznych, coraz więcej różową barwą zafarbowanych obrazków, krytyk i artykułów o treści społecznej. Raz jeden zapytana przez Drzewieckiego, czy przeczytała wierszyk Hohego, dorobiony do zimowej ryciny, zdobiącej kartę tytułową jednego z tygodników, wierszyk w guście Pola, opiewającego cnoty, kwitnące pod dachem szlacheckiego dworka, odparła, ukazując na kontuar cukierniany, założony całą tęczą cukierków.
— Nie panie!... Mam tu dosyć pomadek, po cóż mam je połykać, zasmarowane farbą drukarską?...
Niemniej jego świeże studyum „Ostatnie dziesięciolecie literatury polskiej“ przeczytała uważnie i przyswoiła sobie dużo tam wyrażonych zapatrywań, gdyż było napisane gładko a płytko, w sam raz dla jej umysłu, świeżo pociągniętego pokostem pewnych wiadomostek. Uderzyła ją w książce tej niezwykła potulność i nieledwie pokora w wyrażaniu swych zdań o tych, co piórem oddawna i jako potentaci władają, w przyznawaniu im talentu, zręcznie i sprytnie, w wykazywaniu słabych stron tegoż talentu, oraz sprowadzanie go najczęściej do minimalnych rozmiarów. Skoro zaś dorwał się do młodej drużyny, do tej, co dopiero zaczynali a niebezpiecznymi mu nie byli, odmawiał im wykształcenia, zdolności — słowem, ścierał ich na miał drobny i nic w przyszłości nie wróżący. Czasem jednak, czując lwie pazury, dodawał: „czas pokaże“, „życie dowiedzie“. Lecz gdy mówić miał o Bornie, wtedy pozwalał bujać swemu ukrytemu temperamentowi. Z początku starając się dowieść, iż Born jest tylko pseudo-naturalistą, przyznawał mu pewne zdolności, lecz nagle, z chwilą, gdy sam z krytyka przeszedł w rolę nowelisty o mglisto sentymentalnych tonach, natarł na Borna z fantazyą średniowiecznego rycerza. Dobywszy z kołczana strzał, na którym wypisał: tradycya, obyczajność, rodzina, zaczął niemi wojować na prawo i lewo, zarzucając Bornowi dobrowolne przebywanie w błocie, odwracając z wykwintnym grymasem swój nos krogulczo skrzywiony od nędzarzy fizycznych i moralnych, między którymi Born rad przebywał i wskazując „zdrowe i świeże“ tematy o „podniosłym nastroju“, prawił o zmysłowym i niemoralnym wpływie dzieł, opisujących opłakane stosunki, w których niższe warstwy społeczeństwa żyć i umierać muszą.
Niższe warstwy — tych najbardziej Hohe nienawidził!
Nazywał chłopów otwarcie w swych pracach „bydłem“, odmawiając im jakiegokolwiek poczucia obywatelskości. Radził pletnię i wymysł, jako środek uspołecznienia. Żydów obsypywał niemniejszą nienawiścią, zionął względem nich tak wielką pogardą, tak był zajadłym antysemitą, iż w szkaplerzu jego słów brakło mu już dostatecznych zarzutów, jakie chciał ciskać na głowę synów Izraela. Niemniej nienawidził proletaryatu miejskiego i wszystkie zaczynające go nurtować prądy nazywał mrzonkami, wymyślonemi przez próżniaków. Kim on był sam? Nie wiedział nikt — zjawił się nagle, jako reporter i migawkowo przesunąwszy się przez wszystkie obozy, stanął nagle na pewnym gruncie. Miał obecnie wielki kult dla szlachty, dla jej dawnych cnót rycerskich i wogóle cenił bardzo „ziemian“. Zdania te wsuwał do każdej swej noweli, krytyki, artykuliku, stojąc na wyłomie, wojując jeszcze jedynie przeciw naturalizmowi, o którym widać było z dzieł jego, że miał słabe i nędzne pojęcie. Znając charakter Borna, zrozumiał, że ten nie odpowie mu nigdy i stąd, jak każdy człowiek nizki, napadał, będąc pewnym, iż razy te nie będą mu zwrócone...
Helenę zajął mimowoli jego sposób pisania. Zawdzięczała mu łatwe poznanie kilku kierunków, w których literatura i dziennikarstwo iść zaczęło. Nie miała ochoty sama czytać i wyrabiać swe zdanie, nie przejęła się sądami Hohego, gdyż wówczas niedowierzała nikomu, lecz miała teraz pewien rzut oka à vol d’oiseau, którym wojować mogła. Przytaczała go więc od czasu do czasu i czasem odtwarzała sobie jego postać. Musi być wysoki, rosły, piękny, rasowy, o wielkich, spokojnych oczach i włosach tej barwy złotej, właściwej słowiańskiej czystej rasie.
Ujrzawszy go na scenie, w chwili, gdy uchylał przed nią głowę, pierwszym punktem, jaki zagarnął jej uwagę, był początek łysiny, przeświecającej, jak tonsura księża przez lekko wijące się włosy. Gdy podniósł głowę i spojrzał na nią swemi piwnemi niewielkiemi oczami zmarszczyła brwi, zawiedziona. Lecz on natychmiast wymówił zdanie banalne, słodkie, nic nieznaczące i czar tych słów i głosu owiał ją całą. Nikła i drobna jego postać zdawała się olbrzymieć. Helena nagle ujarzmiona, zapomniała swego zwykłego ironicznego uśmiechu, z którym witała każdego przedstawionego jej mężczyznę. Stała zasłuchana w zmysłowy głos jego i gdy urwał, miała ochotę zawołać:
— Mów jeszcze!

List Heleny do Hohego.

Nie miej mi pan za złe, iż w godzinę niespełna po rozstaniu się z tobą, piszę znów do ciebie tych słów kilka. Dlaczego to czynię — nie wiem! Lecz czuję, iż przyniesie mi to ulgę, skoro zdołam choć w części wypowiedzieć panu wrażenie, jakie na mnie uczyniły twe słowa. Mówisz pan do mnie inaczej, niż wszyscy ci, którzy mnie otaczają, którzy nudzą mnie i wydają mi się istotami podrzędnemi i nierozumiejącemi stanu mej duszy i potrzeb mego serca. Miałeś pan racyę, mówiąc, iż jestem motylem, wirującym koło światła, który nigdy nie zaznał ciepła. Pod moje stopy osuwają się błagalnie ludzie, udający dla mnie uczucia, kierują nimi te i owe pobudki, ja jestem, jak statua marmurowa, spokojna i zimna, nie czując dla nich nic, prócz wstydu i pogardy. Mam wszystko, co kobieta pragnąć może: hołdy, urodę, zbytek, nieskazitelną opinię, a przecież nie czuję się spokojną i szczęśliwą. Słowa pana, głos twój, spojrzenie twoje, mówią mi, iż po za tym światem, w jakim przebywam, tańcząc walca i manewrując wachlarzem, musi być jeszcze inny, czy tak? Czy się nie pomyliłam? Odpowiedz, jestże świat ten, jakiż on?

Toute votre Helena Świeżawska.


Odpowiedź Hohego Helenie.

Świat miłości! Do poniedziałku.

S.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.