Przejdź do zawartości

Fin-de-siècle’istka/Przeobrażenie drugie/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Fin-de-siècle’istka
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia Polska W. Połonieckiego
Data wyd. 1904
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

— Gdzie są nożyczki?
— Po co ci potrzebne?
— Chcę wyciąć wiersze, które są w dzisiejszym „Kuryerze“.
— A!...
Po ustach Heleny przesunął się cień wahania. Lecz po chwili podeszła do toaletki, odsunęła szufladę, wyjęła nożyczki i podała je mężowi.
— Masz, wycinaj!... Co z niemi chcesz zrobić?
— Co ci do tego? Schowam je, podobają mi się.
— A!...
Świeżawski starannie wyciął szmacik papieru ze szpalt „Kuryera“ i półgłosem czytać zaczął:

Do X.
Twe oczy szmaragdowe, jako morskie tonie,
Twe usta — listki róży, które rozkosz plami,
Twe ręce — to spalone żarem życia dłonie,
Twe czoło — marmur z chmurnemi myślami.

Siedząca koło okna babcia Bednawska, coraz więcej osłabiona i zdziecinniała, machnęła ręką, w której trzymała czółenko frywolitowe.
— Co to takiego? — spytała.
— Wiersze!...
— E, żarty nie wiersze, sensu niema... Dawniej pisano inaczej. I tak pan Strumbski z racyi mego odjazdu do sąsiedniej wioski, napisał piękny wierszyk, zaczynający się od słów:

Za nic perty, bławaty,
Nie masz już Fortunaty.

To było jasne... i zgrabne! Ale to co czytasz!... Boże się zmiłuj!...
Usiłowała dalej robić frywolity, ale jakieś bielmo zakrywało jej oczy. Kaszlała, kurczyła się i czasem była tak zgarbiona, że siedząc, zdawała się być dziesięcioletnią dziewczynką.
Świeżawski wczytywał się w wiersze, które dość długim różańcem czerniły się na papierze:

I tańcząc walca, schodzisz do mogiły.

Wyrzekł dość głośno te słów kilka, Helena nie drgnęła nawet, siedząc przed toaletką. Zacięła teraz usta i coś nakształt uśmiechu zaczęło się nawijać po jej wargach, uśmiechu nacechowanego ironią, lecz powściąganego odcieniem przyzwoitej obłudy.
— Może chcesz, to ci przepiszę te wiersze — wyrzekła — sięgając po pudełko z pudrem.
Lecz on zaprotestował.
— Dziękuję ci, schowam je drukowane!
Od kilku dni byli na stopie grzeczności. Dawne wymysły i sprzeczki ustąpiły nagle, jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej. Mówili do siebie teraz uprzejmie, z odcieniem pewnej ironii, nieprzekraczającej wszakże granic dobrego wychowania. Ton główny nadawała teraz Helena, która nagle zaopiniowała, iż nie chce więcej sprzeczek, gdyż są w „złym guście“, nie prowadzą do niczego, gorszą służbę i psują zdrowie.
Wogóle przybierała teraz dziwny sposób mówienia, cichszy, miększy i wieczorami ostentacyjnie zaczynała pozostawać w domu. Świeżawski przyzwyczajony do tego, iż dom był oberżą, rodzajem hotelu, w którym się jadło tylko i spało, nie zwracał uwagi na zmianę, zaszłą w Helenie i dla niego ów ton miękki i osłabiony, który brzmiał w gorączką strawionym głosie Heleny, był jedynie tonem, do którego bezwiednie głos swój dostrajał.
Przeszedł do swego gabinetu i, włożywszy wycinek w rodzaj książki rachunkowej, w której miał ponalepiane wiersze, wziął kapelusz i powrócił do sypialni.
— Żegnam panie! — wyrzekł — zwracając się ku wyjściu.
Helena podniosła głowę.
— Powrócisz na herbatę?
— Nie, nie wiem!...
— W takim razie nie będziemy czekać.
— A ty nie wychodzisz?
— Nie! — odparła spokojnie Helena — po co mam wychodzić, gdzie, mam dom na to, abym w nim siedziała! Zresztą... jestem chora, kaszlę...
Świeżawski wyszedł i gdy drzwi wchodowe zamknęły się za nim, Helena powstała szybko i zaczęła wyjmować z szafy jedwabną suknię, płaszcz i kapelusz.
Spojrzała na zegar stojący na komodzie.
Była godzina siódma.
O dziewiątej czekał na nią Hohe w karecie na placu Dzieciątka Jezus. Już kilkakrotnie widywali się w ten sposób i ona powracała z każdej schadzki coraz więcej spalona gorączką namiętności, oszalała od jego pocałunków, którymi obsypywał jej usta, szyję i ręce, powtarzając ciągle:
— Nie kuś mnie, kobieto!...
Ona wszakże nie kusiła go, ani spojrzeniem, ani gestem, ani słowem. W pobliżu jego stawała się manekinem, przyjmując to wszystko, co on jej z siebie dawał, czy moralnie, czy fizycznie, z rozkoszą i wdzięcznością najwyższą.
Helena zaczynała przejmować się nim zupełnie, podchwytywała, co on zdawał się w niej lubić, cenić i pielęgnowała to w sobie, rozwijając do potęgi. Hohe chciał i pragnął widzieć w niej istotę chorą, wycieńczoną, zużytą życiem i użyciem i Helena powoli bladła, chyliła się ku ziemi, jak brzoza płacząca, kaszlała i z wysiłkiem podnosiła powieki. I będąc tak silnie zakochaną, mając go ciągle przed sobą nawet w chwili rozłąki, zachowywała ten sam ton, chód, obejście istoty osłabionej, schorowanej, chwytając się to za głowę, to za serce, pokładając się lub wstając dla tej prostej przyczyny, iż ruchliwy jej temperament nie dozwalał jej długo pozostawać bezczynną. Kazała sobie zrobić kilka szlafroków i chodziła w nich ciągle, przeglądając się w lustrach.
Dawniej stukała głośno obcasami swych bucików i szeleściła jedwabiem spódnic. Teraz pozostał tylko szelest jedwabiu, gdyż Hohe lubił ten zbytkowny, według niego, szmer „strojnych szat“, lecz kroków jej na posadzce słychać nie było. Szła tak, jak on, aksamitnie, obłudnie i często zjawiała się na progu, szumiąc tylko, jak fala, jak owe bohaterki Daudeta, Sydonie i inne wykwintne paryżanki, w których Hohe czerpał swe wzory i lokalizował, warszawiankom jako ich portrety podając.
W gruncie rzeczy jednak Helena nie czuła się bynajmniej chorą i osłabioną, pomimo nocy bezsennych, które teraz spędzała na gorączkowem rozmyślaniu. Gdyby jednak Hohemu podobała się bladość trupa, Helena postarałaby się o nią, tak wielkiem było pragnienie jej zadowolnić go we wszystkiem. Gdy w nocy leżała bezsennie, przechodząc w myśli jego słowa, nizała je na sznur pamięci, jak paciorki. Powiedział to, całując jej ręce; tamto, szepcząc tak blizko, że czuła jego oddech na swej twarzy. Wszystko wiązało się teraz w niej ze wspomnieniem zmysłowem. I łakomie chciała wywołać dalej te fakty i wiążące się z niemi wrażenia, jak ktoś bardzo spragniony pije trochę wody po kropli, by mieć złudzenie większej miary ożywczego napoju. Przez tych kilka tygodni nauczyła się udawać fałsz i obłudę. Niepewnie jeszcze stawiała swe pierwsze kroki, jak pensyonarka, nielogicznie, źle i niezręcznie. Lecz będąc już na progu świata obłudy, nie cofała się, owszem, wsuwała się doń cicho, zamykając oczy w zmysłowem upojeniu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Włożyła na siebie suknię, płaszcz, oblała się heliotropem, który zmieszała obecnie nawpół z White rose i, schyliwszy się ponad komodą, zaczęła szukać woalki. Hohe bowiem prosił, aby nakładała woalkę na twarz, ile razy miała się z nim widzieć. Przetrząsając pudełka, znalazła szmat białej iluzyi. Zwinęła ją w kłębek i wsunęła do kieszeni. Poczem zbliżyła się do babki, która drzemała na swym fotelu z frywolitami w ręku.
— Do widzenia, babciu — wyrzekła — dotykając lekko ręki staruszki.
— Wychodzisz? — spytała Bednawska — otwierając bielmem zasnute oczy.
— Tak!
— O Jezu!... Mam znów sama herbatę pić?...
W głosie staruszki było tyle jakiejś dziecinnej skargi i smutku, że Helena stanęła chwilkę, nie wiedząc, co ma powiedzieć.
— Ja babci przyniosę cukierków i rodzynków — wyrzekła — uspakajając w ten sposób budzący się w niej głos serca.
Lecz staruszka kiwała głową.
— Wolałabym, żebyś została, smutno tak samej starej wieczorem.
— Ja wrócę przed nocą!...
— E, nie wierzę!...
Machnęła znów swojem czółenkiem frywolitowem i zaczęła pośpiesznie ściągać i plątać nici.
Helena wysunęła się na ulicę. Zeszła zamyślona ze schodów, postanawiając chodzić do zmierzchu po ulicach miasta, chcąc doczekać się chwili, w której zobaczy Hohego.
Szła ulicą ze spuszczoną głową, wbrew dawnemu zwyczajowi, kiedy to nosiła zwycięzko twarz swoją, zadziwiając przechodniów dziwaczną swą urodą, japońskiem oczów wycięciem, purpurą warg ukarminowanych. Czuła dziwny ciężar na karku, który tłoczył jej głowę ku ziemi; przytem ludzie, którzy nie mieli związku z Hohem, byli dla niej istotami nietylko obojętnemi, ale często wstrętnemi.
Nagle nad uchem posłyszała głos cichy i nieśmiały.
— Dzień dobry pani!
Płomienie przeszły jej twarz, Fajfer szedł obok niej i wyciągał ku niej rękę.
Zapomniała o nim zupełnie, od miesiąca dawny jej świat nietylko przestał istnieć dla niej, ale zaczynała nienawidzieć wszystko, co ją z nim łączyło, choćby wspomnieniem.
— Byłem kilkakrotnie u państwa! — wyrzekł farmaceuta — ale nigdy pani nie zastałem. Być jednak może, iż pani była w domu, tylko mnie przyjąć nie chciała!
Helena chciała dawnym zwyczajem odpowiedzieć mu: tak!... nie chciałam cię przyjąć, lecz przeszło jej przez umysł zdanie Hohego: „po co mieć nieprzyjaciół“, odparła więc spokojnym głosem:
— Nie, rzeczywiście nie byłam w domu!... Dlaczegóżbym pana przyjąć nie miała...
— Och, pani jest tak dziwną, tak niepojętą istotą, sądziłem, że pani się na mnie gniewa!...
— Nie, dlaczegożbym miała gniewać się na pana?
Patrzył na nią z podziwem, odpowiadała mu cichym i słodkim głosem. Nie patrzyła na niego z pod zmrużonych powiek, podnosząc w górę głowę. Przeciwnie, trzymała oczy uparcie w cieniu i ręce złożone pobożnie pomiędzy koronkami rotundy.
— Czy pani chora? — zapytał zdziwiony.
Ona zawahała się, nie wiedząc sama co odpowiedzieć.
— Trochę!...
— Co pani? — zawołał z przestrachem — proszę mi powiedzieć? Czy wezwałaś pani lekarza?
Zatrzymał ją prawie na chodniku błagalnym gestem, lecz ona, nie zmieniając pozycyi rąk, nie podnosząc oczów, wyrzekła.
— Mam prośbę do pana!
— Co takiego, rozkazuj, mów!... Wiesz, iż gdybyś zażądała mego życia, oddałbym ci je z rozkoszą...
— Niech pan ze mną dalej nie idzie...
Fajfer złożył błagalnie dłonie.
— Dlaczego? Niech pani mi pozwoli nacieszyć się swoim widokiem, ja nie widziałem pani tak dawno, choć tak często snuję się pod domem pani... Ja przeszedłem wiele przykrości w dniach ostatnich... Nie przygotowuję się nawet do egzaminu, wiem, że go nie zdam!...
Ona stała nieporuszona i znów cicho wyrzekła:
— Ja pana proszę, niech pan zemną dalej nie idzie!
— Dlaczego, dlaczego? Dawniej pani sama kazała mi na siebie czekać... dawniej...
Lecz Helena przerwała mu miękkim i łagodnym gestem:
— To było dawniej, nie teraz!...
— Dlaczego? Co się zmieniło?
— Wszystko! Nie chcę, aby posądzano mnie, iż podtrzymuję i wywołuję miłość pańską dla mnie. Są zresztą pozory, które zachowywać należy.
Fajfer cofnął się zdziwiony.
— Pozory? Nie poznaję pani... co się z panią stało? Gdzie jest dawna pani odwaga cywilna, to piękne rzucanie rękawicy światu, które mnie tak porywało...
Helena w tej chwili nie mogła się powstrzymać od dawnego wzruszenia ramionami.
— Była to trochę walka z wiatrakami! — wyrzekła — ja rzucałam światu rękawicę a świat mnie obrzucił kamieniami... Oto, co zyskałam!
— Dawniej pani drwiłaś ze świata...
Helena uczuła, iż zdradza się w tej chwili zanadto ze swym brakiem logiki.
— I teraz drwię zeń — odparła — ale drwię po cichu! Oto cała różnica.
Podniosła powoli powieki i prześlizgnęła się wzrokiem po twarzy Fajfra.
— Żegnam pana!
Lecz on teraz ustąpić nie chciał, nagłem przeczuciem zdjęty.
— Dokąd pani idzie! — zawołał półgłosem — ręczę, iż idziesz pani spotkać się z kimś, kto jest pani milszy odemnie... Czy tak? Czy zgadłem? Twarz pani się mieni... Heleno!... Heleno!...
Za całą odpowiedź Helena skinęła na przejeżdżającą dorożkę.
— Zmuszasz mnie pan wsiąść do dorożki! — wyrzekła, kierując się ku powozowi — miałam ochotę przejść się trochę!...
On podbiegł ku niej blady, z drżącemi wargami i porwał ją za rękę.
— Nie pojedziesz, nie pojedziesz! — szeptał nieprzytomnie.
Dorożkarz oglądał się z kozła ukosem, jakaś służąca stanęła na brzegu trotuaru i patrzyła ciekawie.
Helena zawrzała cała ze źle pohamowanej złości, lecz spojrzawszy w twarz Fajfra, przeraziła się jej wyrazem.
Uścisnęła więc mocno jego rękę i pochylając się ku niemu, wyrzekła:
— Puść mnie pan, jutro napiszę do ciebie!
Lecz on jej ręki nie puszczał i oparł nogę o stopnie powozu.
— List!... Nie chcę listu!... — wyrzekł ochrypłym głosem — nie trzeba było mnie zwodzić przez dwa lata blizko i łamać mi życia, po to, aby wreszcie mi list przyrzec, jako nagrodę za me psie i wierne przywiązanie. Jedź więc pani, gdzie chcesz, gdzie ci tak pilno, gdzie on na ciebie czeka, ja zabiję się, gdyż teraz życie będzie mi nadto wielkim ciężarem!...
Puścił jej rękę i rozpaczliwie nasunął na czoło kapelusz. Oddalał się wielkimi krokami, jakby mu pilno było wykonać ów plan samobójczy.
W oddali przedstawiał teraz śmieszną sylwetkę, zbyt szybko wyrośniętego studenta. Miał jasną, popielatą kurtkę, z której wyrósł i która podciągnięta na plecach, opuszczała się dwoma rogami wypchanych kieszeni ku ziemi.
Dorożka ruszyła z miejsca. Helena owinęła się w płaszcz i zasunęła w głąb powozu. Powiedziała dorożkarzowi „jedź prosto“, gdzie — niewiedziała. Była rada, iż nie czuje obok siebie Fajfra, którego szczerze nienawidziła w tej chwili. Winszowała sobie, iż zdołała wyplątać się tak zręcznie z tej sytuacyi. Samobójstwo!... Ten smarkacz nie zdoła sobie nawet w łeb strzelić!
Z tej strony była zupełnie spokojną.
Dorożkarz odwrócił się ku niej.
— Dokąd jechać?
— Na... Złotą! — odparła po chwili wahania.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Zastała służącą, która myła w kuchence podłogę.
— Jest pani?
— Nie! — odparła dziewczyna — pani jeszcze niema, ale pan jest i czeka też na panią!
Helena chciała się cofnąć, lecz drzwi od pokoju otwarły się i stanął w nich Born.
— To pani? — wyrzekł zdziwiony — sądziłem, że to pani Heglowa.
Otworzył drzwi na roścież i zapraszał Helenę.
— Proszę, niech pani wejdzie!
Helena weszła zmięszana, gryząc wargi. Owo „pan“, powiedziane przez służącą a stosujące się do Borna, zastanowiło ją niezmiernie. Dlaczego „pan“ a nie „pan Born“? Co to miało znaczyć?
Tymczasem Born uprzątał szybko manuskrypty ze stolika.
— Składam mój cały warsztat! — wyrzekł ze swobodą, wkładając papiery do zniszczonej teczki.
Helena spojrzała dokoła.
Cały ten smutny pokój przybrał teraz trochę weselszą barwę. W owym pokoju zieleniała duża palma, u okien udrapowano tanie, białe firanki.
— Nie widziałem pani dawno! — mówił dalej Born, krzątając się po pokoju — pani Jadwiga kilkakrotnie miała zamiar iść do pani, ale czasu nie miała.
Mówił te słowa banalne ze spokojem wielkim. Patrzył na Helenę wprost, trochę zmęczonemi oczami. Łagodne światło zachodzącego dnia o błękitnawym blasku, snuło się po pokoju i liliowemi tony odbijało się na ubielonej twarzy Heleny, która usiadła na krześle przy stole i pisma przerzucać zaczęła.
— Libelula! — wyrzekła, wskazując palcem na tytuł fejletonu — Tuhana zwyciężyła.
Była rada w tej chwili z uczynienia jakiejkolwiek przykrości temu człowiekowi, który traktował ją z tak życzliwą obojętnością.
Lecz Born zatarł ręce i odparł ze zwykłą żywością w głosie.
— To nic, to nic i na mnie kolej przyjdzie!...
Helena przerzucała wciąż pisma z uśmiechem.
— Tak, zapewne! — wyrzekła — kolej przyjdzie, jednakże widać, iż redakcye znają gust czytelników i wolą zadowolnić ich zmysł estetyczny piękną nowelką artystyczną i wykwintną, niż owem nieszczęsnem naśladownictwem Zoli, którego nikt nie pragnie, ani nie odczuwa potrzeby!
Born pokręcił głową.
— Zdaje mi się, że słyszę słodki głos Hohego! Zkąd pani nabrałaś tych włóczących się tonów, jak pela po szmacie barchanu! Artyzm, estetyka, proszę, proszę!...
— Mówię tak, jak dawniej.
— Myli się pani, dawniej rzucałaś pani zdania okrągłe, jak ogniste kule, teraz wleczesz pani każde słowo, jak rozprute kalosze.
Helena zaczęła nerwowo gryźć wargi.
— Trudno pana zadowolnić! — wyrzekła — dawniej wyrzucałeś mi mój sposób wyrażania się, dziś znów masz mi za złe, iż zmodyfikowałam mój sposób mówienia. Zresztą porównania pańskie, owe „rozprute kalosze“ dziwnie brzmią w rozmowie ze mną, która, o ile mi się zdaje, nie dałam panu nigdy powodu do uwłaczania mi w ten sposób.
Prostowała się teraz, nie podnosząc jednak głowy, czując podwójną nienawiść do tego człowieka, nienawiść swoją i nienawiść Hohego, z którym się czuła w tej chwili solidarnie związaną.
Born patrzył na nią z uwagą.
— Nic to jednak dziwnego! — podjęła znowu Helena, patrząc w okno — ze strony człowieka, który, jak pan, zaprawił się ongi w zapasach polemicznych do używania trywialnych porównań! Teraz zaś, pisząc tak, jak pan piszesz, nie umiesz już rozmawiać z dobrze wychowanemi i przyzwoitemi kobietami...
— A, tak pani sądzi! — rzucił Born.
— Nic nie sądzę — ciągnęła dalej Helena monotonnym głosem — konstatuję tylko fakt, że można prowadzić polemikę, pisać i być zarazem człowiekiem niezapominającym o formach towarzyskich. Są pewne granice, których przekraczać nie należy. Kalosze owe przedpokojem trącą, mogłeś je pan zostawić w przedpokoju!
— Niestety! — zawołał Born — wchód przez kuchnię w pałacu tym!... Daj mi pani rączkę na zgodę i przestań perorować, bo zdaje mi się, iż czytam studyum jakiego wytrawnego krytyka. A jak Boga kocham dość na dziś druków i bibuły... wakacye, rekreacye!
Rozrzucał po pokoju pisma, zdjęty nagle jakąś wesołością, prawie dziecinną. Srebrne nici wiły się wśród jego włosów i brody, nici przedwczesne w walce życia zdobyte.
Helena powstała od stołu i ku oknu podeszła.
Wychodziło ono na dziedziniec szary, na którym bawiły się dzieci. Czerwone ich fartuszki migały na szarem tle asfaltu.
Oparła się o okno i stała tak, czując się zbyteczną wśród tych ścian, gdzie pełno było spokoju i zadowolenia.
Służąca wniosła obrus i nakrywała stół.
Born jej pomagał.
Helena odwróciła się ku nim i patrzała nań przez chwilę.
— Nie wiedziałam, że z pana taki dzielny gospodarz! — zauważyła z ironią.
— Prawda! — wyrzekł Born, śmiejąc się — ja sam odkrywam w sobie dopiero teraz te zalety. Wszystko zależy od środowiska, w którem żyjemy. Prawda, pani Heleno?
— Obecne środowisko uczy pana smarować bułki masłem?
— Co pani chce, sama się nie nasmaruje. A ot i pani Jadwiga!...
Podbiegł radośnie ku wchodzącej Heglowej.
— Mamy gościa, pani Helena!...
— Nareszcie! — zawołała Jadwiga — cóż się z tobą działo.
Ucałowała Helenę, która nie oddała jej pocałunku. Jadwiga nie zważając na to, zdejmowała okrycie i kapelusz.
— Cóż, nie było dziś deficytu? — zapytał Born.
— Nie, ani kopiejki! — wyrzekła Jadwiga.
Zwróciła się ku Helenie.
— Siadaj! Wypijemy herbatę razem, dobrze?
Lecz Helena rzuciła wzrokiem na duży kuchenny zegar o malowanych różach, wiszący na ścianie.
— Nie wiem — odparła — muszę wracać do domu!
— Co znowu!... Spotkałam naszych obu mężów pod rękę w Alejach Jerozolimskich. Zobaczywszy mnie, przeszli szybko na drugą stronę. Dlaczego — nie pojmuję.
Helena zbliżyła się do stołu.
— Hegiel bał się, ażebyś nie upomniała się o swe pieniądze!
Jadwiga parsknęła śmiechem.
— Pieniądze! — zawołała — a mnie co teraz po pieniądzach!...
To „teraz“ zabrzmiało tryumfalnie i z pełnej piersi.
Helena, stojąc oparta o krzesło, czuła się w tej atmosferze dziwnie udręczoną. Każdy ruch, każde słowo Borna wywoływało w niej uczucie nieprzyjazne a obecnie ten radosny ton Jadwigi, jej uśmiech, ta pewność, dobrze się czującej w swojem gnieździe kobiety, drażniła ją niewypowiedzianie.
— Wiem, że Hegiel nie odda mi posagu i — ciągnęła dalej Jadwiga — niechże mu służy. Skoro z nas dwojga ja mam mniejsze zamiłowanie do pieniędzy, więcej sił i woli do pracy, słusznem jest, ażeby on ową „sumę posagową“ odziedziczył!
— To twoja własność! — odparła Helena.
— Jaka własność? Rodzice mi dali te pieniądze. Dlaczego? Z jakiej racyi? Zarobiłam je w ich domu? Przecież za pracę nie można liczyć urodzenia się ich córką. Te pieniądze nigdy mojemi nie były! Moje jest to, co zarobię, ale nie to, co mi po „przodkach“ spadnie. A teraz dalej do herbaty!... Ściemnia się. Panie Born, zapal pan lampę!
Lecz Helena podała jej rękę.
— Uciekam, muszę być w domu!
— Odprowadzę panią! — wyrzekł Born, lecz w głosie jego nie było pośpiechu.
— Nie, nie! — zawołała Helena — pójdę sama, wezmę dorożkę...
Wyszła, czując wzrastający w swej piersi żal. Nienawidziła w tej chwili Borna, jak wszystko, co się do jej przeszłości odnosiło a przecież wolałaby, aby przemówił do niej, tak jak przed chwilą Fajfer. Dawało jej to możność pogardzania a czuła, że Bornem pogardzać nie ma do tej chwili prawa.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Chciałbym tak z tobą pomówić dziś jeszcze spokojniej, niż w powozie — wyrzekł Hohe, obejmując Helenę pieszczotliwym ruchem:
— Pójdę z tobą, gdzie zechcesz! — odparła — słaniając mu się w ramiona.
On milczał chwilę, wreszcie szeptem prawie, rzekł:
— Są podobno na Pradze jakieś restauracye, gdzie można przemknąć się niepostrzeżenie. Nie wiem... tak mówią... ja tam nigdy nie byłem!
Zatrzymał się znów chwilę i dodał ze sztuczną wesołością w głosie:
— A gdybym tak zawiózł tam moją panią i przedstawił przed jej oczy, w jakich to dawniej miejscach pokutowała jej biedna dusza i biedne ciało!
Helenie przesunęło się przez umysł, iż nigdy nie odprawiała podobnej pokuty — odparła jednak z równie udaną wesołością.
— Jedźmy!
Jadąc, rozmawiali tak, jak zwykle.
Ona mówiła mało, lecz milczeniem swem czyniła wyznania win i błędów, które on w nią wmuszał z dziwacznym uporem człowieka, przyzwyczajonego widzieć we wszystkiem i wszędzie zmysłowe potworne obrazy. Było z nią tak, jak z literaturą i tam, gdzie jeszcze zaledwie było lekkie skażenie spaczonej wyobraźni, on widział szalone orgie, bachanalie, które umysłem filistra nowelisty stwarzał. Nie wierzył jednak w to, co mówił i tak, jak jego głos brzmiał powierzchownie, tak i przekonania jego były mało ugruntowane.
Potworna więc ta komedya wśród ciemnych ścian powozu, w duszącej woni angielskich perfum, dziwną była i niezrozumiałą dla kogoś, kto zimnem okiem spojrzałby na złączenie się tych dwojga ludzi. Jedno i drugie zaczynało okłamywać się wzajemnie, on, mistrz, ona uczennica, którą namiętność pojętną i chętną nad wyraz czyniła. Przywykli do tych ciemności, zaledwie rozjaśnionych od czasu do czasu blaskiem latarni, uczuli się nagle wysadzeni z siodła w jasno oświetlonej budzie, skleconej z czterech desek, ku której żydek przebrany we frak kelnera ich zaprowadził. Cicho, jak cienie, przemknęli się przez ogród, zaledwie rozjaśniony kilkoma naftowemi lampkami. Rozwinięte liście drzew szumiały nad ich głowami. Na lewo słabo oświetlone okna wielkiej restauracyjnej sali migały chińskimi cieniami leniwie włóczących się kelnerów. Przez parkan dolatywały wrzaskliwe tony trąby, która gotowała się do jakiegoś solowego popisu. W oddali pies jakiś wył bez przerwy!
Rozpaczliwie smutny był ten przybytek wesołości z budkami, poustawianemi dla przyjęcia kłamliwych par, łudzących się pozorem szczęścia.
Helena doznała przez mgnienie oka nadzwyczaj nieprzyjemnego uczucia wśród tych czterech ścian pustych, na widok tego szezląga, z którego sterczały sprężyny i kłaki włosienia. Kulawy stół, przykryty czerwonym obrusem, wypełniał prawie całe wnętrze „altany“.
Kelner postawił na nim świecę, osadzoną w lichtarz i osłoniętą szklanym kloszem.
— Państwo będą jedli? — zapytał — machając brudną serwetą.
Miał włosy rozdzielone na środku głowy, duży nos semicki, zajmujący większą część twarzy, wąskie usta i długą szyję w niepomiernie wygorsowanym kołnierzyku. Przypatrywał się Helenie z odcieniem bezczelnej ciekawości.
— Państwo będą jedli? — zapytał raz jeszcze.
Hohe zwrócił się ku Helenie.
— Co pani rozkaże?
Helena usiadła na brzegu jedynego krzesła i, unikając spojrzenia w twarz kelnera, odparła:
— Nie wiem... Nie jestem głodna!
Od pierwszej chwili została uderzona wielkiem podobieństwem kształtu nosa i wyrazem oczów kelnera do Hohego. Tylko dziennikarz miał po nad krogulczym nosem czworograniaste, uparte, mozolne czoło i oczy jego chwilami pokrywał jakiś cień melancholii.
Stanowczo jednak tych dwóch ludzi miało w szczegółach wspólne cechy, zaledwie naszkicowane lekko, lecz w oczy bijące.
Hohe dysponował kolacyę, cedząc słowa, przerywając co chwila wyrazami:
— A macie też co porządnego?
Zdecydował się wreszcie na kurczęta, sałatę, szparagi i... szampana!
Wymówił te słowa, zaokrąglając usta i dorzucił za wychodzącym kelnerem:
— A tylko dobrą markę!...
Kelner wyszedł. Helena powstała z miejsca i zaczęła przyglądać się obiciu.
Hohe tymczasem ściany obmacywał.
— Patrzę, czy gdzie szpar niema; często w takich budach są umyślnie zostawione otwory...
Urwał i po chwili dodał z uśmiechem:
— Tak powiadają!...
Helena nie miała odwagi usiąść na szezlągu, który rozpaczliwie ku niej swe poszarpane łono otwierał. Hohe zajął miejsce pomiędzy kłakami i, siadając z gracyą, zagrał na wszystkich sprężynach materaca.
— Madejowe łoże! — wyrzekł słodko — cóż począć, nie mogłem pani zawieść do Zacisza, ani gdzieindziej. Moglibyśmy spotkać kogokolwiek. Tu przynajmniej niema nikogo. Jedno, co jest nieprzyjemne, to ten żyd usługujący.
Helena rozwiązała wstążki płaszcza.
— Tak, wiem, pan nie lubi żydów!
— Nie-na-wi-dzę! — odparł Hohe — nie-na-widzę!
Zresztą to już jest w naszej krwi, w naszej krwi szlacheckiej... i ty musisz nienawidzieć żydów, prawda?
— Nienawidzę ich, bo są brzydcy i brudni!
— Masz racyę, bardzo, bardzo szpetni, moralnie i fizycznie.
Wyprostowywał swą drobną figurkę. Krogulczy nos jego lśnił się krzywą linią w mdławym blasku świecy.
— Walczę przeciw nim całą siłą — zaczął znowu — walczę z prawdziwą rozkoszą. Oni to, żydzi, są tą wieczną negacyą przeciw porządkowi uświęconemu tradycyą i przybierają na siebie suknie wolnomyślicieli. Wszędzie się wkręcą, wśrubują, zagarną lepsze, korzystniejsze stanowiska. Dość wziąść naszą prasę a toć cała naszpikowana jest żydami, którzy są owymi heroldami pseudo-postępu!
Umilkł na chwilę, poczem dodał podkręcając wąsy:
— Wstrętne plemię, nie mówmy o nich. Powiedz mi pani lepiej co o sobie. Zkąd przychodzisz, gdzie byłaś?
— Byłam u Heglowej.
Hohe skrzywił się z niesmakiem.
— Czy u tej, która uciekła od męża?
— Tak, lecz muszę wziąść ją w obronę. Jadzia nie uciekła od męża, rozstała się z nim dobrowolnie.
Hohe pokiwał głową:
— Oj ty, entuzyastko! — wyrzekł — Heglowa uciekła z domu, wiem o tem dokładnie. Wmówiła w ciebie, co chciała. Zresztą, to jasne. Nie rozstaje się z mężem bez koniecznych przyczyn. Hegiel ją podobno z domu wyrzucił. Zresztą nic dziwnego, była to istota, mająca przewróconą głowę, pozerka, pseudo-demokratka, pełna dziwacznych i szkodliwych poglądów, prawiąca o socyologii i ewolucyi, o ustroju społecznym, tak jakby to należało do roli kobiety, matki i żony. Nie, nie, nie takich pań Hegiel potrzeba nam obecnie w chwili krytycznej, w jakiej żyjemy. Rola kobiety jest nakreślona od wieków. Jest-to kapłanka, szanująca i strzegąca tradycyi, religii, ogniska domowego.
Melancholijnie oparł głowę na ręku i zaczął coś sobie przypominać.
— Jechałem kiedyś z Heglową do Ostendy w jednym wagonie, rozmawiałem z nią, przekonałem się, że brak jej inteligencyi, wykształcenia, przytem temperament zimny, bez iskry namiętności...
Odwrócił się ku Helenie, która mimowoli rada była słyszeć w tej chwili słowa nagany, odnoszące się do Heglowej.
— Jakie ty masz fatalne znajomości — wyrzekł — jakie ty masz fatalne znajomości!
— Och, bywam tam bardzo rzadko. W chwili, gdy Heglowa rozstała się z mężem, ja i moje przyjaciółki chciałyśmy zasłonić ją przed obmową świata...
— Entuzyastki, chwalebny cel, lecz jakże dla was szkodliwy!
— Spotkałam tam Borna.
Hohe podskoczył na szezlągu, sprężyny jęknęły.
— Borna, ach! W takim razie mam słowo zagadki. Ręczę, iż Born był jej kochankiem i to wskutek tego człowiek tak uczciwy, jak Hegiel, nie chciał tolerować dłużej w domu podobnej nikczemności!... A, pan Born!...
Wzniósł ręce w górę i potrząsnął białemi palcami.
— Co to za świat! — zawołał.
Kelner zapukał dyskretnie i natychmiast drzwi otworzył, wsuwając się, jak małpa, chodząca na dwóch nogach. Niósł w platerowanej wazie butelkę szampana, na tacy talerze, kieliszki, widelce i noże.
Wycie psa wpadło do wnętrza altany zarazem z otwartemi drzwiami.
— Proszę drzwi zamykać! — zawołała ostro Helena.
Słowa Hohego szarpnęły ją całą. Born był kochankiem Heglowej!... Kto wie, może Hohe miał racyę. Tchu jej brakło. Chciała uciec z tej altany, kopnąwszy nogą kelnera, kulawy stół i udusiwszy psa, który wył w oddali.
Kelner wyszedł zatrzaskując drzwi za sobą.
— Ze strony Borna nic mnie nie dziwi! — ciągnął dalej Hohe, wycierając starannie serwetką kieliszki — był to zawsze materyalista najczystszej wody a obecnie naturalnym porządkiem rzeczy musiał się uchwycić brudnego prądu, naturalizmem zwanego. Życie swoje odtwarza poprostu w tych ohydach, które stanowią plamę naszej literatury, zachowującej dotychczas przynajmniej dziecięcą świeżość. Jego „Maryśka Olejarek“, to studyum położnicze, jest strasznym dowodem, jak daleko zajść może w lubości opisywania nikczemnych stron życia człowiek, który sam nie potrafi utrzymać się na moralnym poziomie, moralnym w tem znaczeniu, jakie prawa boskie i ludzkie nam naznaczyły.
Podniósł szklankę do światła i patrzył przez chwilę, krzywiąc się wykwintnie.
— Ci żydzi, nawet szkła porządnie wytrzeć nie umieją — dodał zmienionym głosem, lecz prędko do obranego tematu powrócił. — Gdy czytałem „Maryśkę Olejarek“, naprzykład ów rozdział, gdy Maryśka w przededniu urodzenia dziecka szoruje podłogę, kąpiąc się w mydlinach i brudnej wodzie, doznałem formalnie nudności. Passer l’expression, ale torsye mnie porywały!... Czy po to dana jest nam możność pisania, aby kalać się podobnymi obrazami! Tyle jest poezyi na świecie, w naszej duszy, dokoła nas samych, po co sięgać do rynsztoków, gdzie żyją odpadki społeczeństwa...
Drzwi otwarły się znowu, pies zawył przeraźliwie, kelner postawił kurczę na stole.
— Czy po wiedeńsku? — zapytał Hohe — przyglądając się troskliwie kurczakowi.
— Nadziewane, myślałem, że wielmożny pan będzie jadł tak jak zawsze — odparł kelner, zabierając się do otworzenia butelki.
Hohe zaczął kaszlać i przyglądał się pilnie zastawie stołu.
— Gdzież sałata!
— Zaraz będzie! — odparł kelner — dużo gości nagle się zeszło w głównej sali. Nie możemy wszystkiemu nadążyć.
Wyszedł i znów drzwiami trzasnął.
Hohe zabierał się do jedzenia, systematycznie, delikatnie i ostrożnie.
— Udko, czy skrzydełko? — zapytał — podając Helenie z wdziękiem półmisek.
Ona machinalnie wzięła kawałek kurczęcia, nie patrząc na to, co bierze.
— Trochę nadzienia, sypkie, ale zdaje się będzie niezłe.
Zasiadł wygodnie i umaczał usta w kieliszku.
— Lura, ale pić można.
Jadł przez chwilę, lecz znów koło Borna myśl jego krążyć zaczęła.
— Zkąd pani znasz Borna? — zapytał.
— Och, znam go bardzo dawno, brat mój, jak pan wie, pisał, byli z Bornem w jednym obozie. Born bywał u nas w domu. Babcia go bardzo lubiła.
Hohe brwi do góry podniósł.
— Brat pani? Ach tak! Autor katechizmu pesymisty, ten, który pierwszy zwątpił, tak, tak, przypominam sobie. Musiałaś pani być wtedy dzieckiem!
— Tak, wtedy nie zwracałam zbytniej uwagi na słowa mego brata, choć niejedno później odbiło się na mem życiu.
— Born zapewne starał się panią przepoić swemi doktrynami, starał się być pani mistrzem...
— Nie!... Born rozmawiał ze mną o czem innem...
Hohe podniósł w górę rękę, w której trzymał widelec.
— Ręczę, że ten rozpustnik kochał się w tobie.
Helena duszkiem wychyliła swój kieliszek.
— Nie wiem, czy się we mnie kochał — odparła z niedbałością, ale to wiem, iż chciał i namawiał mnie, abym rozstała się z mężem!
Hohe zmiął serwetę i cisnął ją w róg szezląga.
— Nikczemnik! — wyrzekł — nikczemnik!...
Nastała chwila milczenia. Helena patrzyła w puste dno kieliszka na pozostałe kilka kropel różowawego płynu. Hohe udko kurczęcia świdrował ponurym wzrokiem.
— Jakie dzieła, takie życie — zaczął wreszcie — jednak gdyby nie wiara, jaką mam w twe słowa, trudnoby mi było uwierzyć w podobną przewrotność tego człowieka, który, nietylko chce skalać literaturę, jakiej jest hańbą, lecz zarazem szerzyć rozprzężenie obyczajów, jak morową zarazę, zrywając to, co stanowi podstawę moralności społecznej, to jest instytucyą małżeńską!
Schwycił za butelkę i nalał kieliszki.
— W jakiem ty żyłaś otoczeniu — zawołał — w jakiem otoczeniu! I dziwić się, żeś zeń wyszła skalana i z umysłem, pełnym złych na świat poglądów!... Czy mało było takiemu Bornowi jego „ewolucyjnej“ Heglowej, że i na ciebie, biedaczko, zarzucił siatkę, chciał cię namówić do porzucenia domu, w którym obowiązek twój i przysięga pozostać ci nakazują. Wstrętne są jego prace, wstrętny to... żyd!
Helena spojrzała nań ze zdziwieniem.
— Born, żyd? — spytała.
— Musi być żydem, nic innego. Ta skwapliwość, z jaką rzuca się do nowości, daje mi dostateczną miarę jego pochodzenia. Przytem, moja droga... instynkt nas nigdy nie zawodzi. Born musi być z „naszych“, bo ja go znieść nie mogę... A było ze mną tak zawsze od dziecka. Arendarzy w majątkach mego ojca ścierpieć nie mogłem. Uważałem ich za wrogów ziemi. Miałem zawsze namiętne przywiązanie do ziemi. To naturalne. Bene natus, possessionatus... Co!...
Jadł przez chwilę wykwintnie, podnosząc piąty palec, jak aktorka na scenie, gdy gra wielką damę i niedbale zapytał:
— Czy Born mówił ci kiedy o mnie?
— Och! — odparła, ożywiając się nagle Helena pod wpływem wina i szalonego rozdrażnienia, jakie nią targało — nieraz, nazywał cię nieukiem, obłudnikiem, niewdzięcznikiem...
— Och!
— Tak, mówił, że pracujesz w dzienniku, założonym przez żyda, uczciwego (według niego) człowieka i w pobocznych broszurach napadasz na żydów, lecz strzeżesz się w szpaltach tego pisma umieścić cokolwiek przeciw nim!
Hohe przygryzł wargi.
— Podobno ów założyciel pisma miał przodków izraelskiego wyznania — wyrzekł przez zęby — ale owa osoba ochrzciła się przed śmiercią i obecnie redakcya nic wspólnego z tą rasą nie ma. Pan Born pieni się ze złości, że zgniotłem go na miazgę w mych krytykach... źle jednak robi! Zdołałem mym wpływem odsunąć druk jego „Paryasów“ i natomiast pomieściłem „Libelulę“ Tehany. Jeżeli Malewic, nadeśle nam z Włoch swe wrażenie, pan Born długo czekać będzie na pomieszczenie swej rynsztokowej powieści.
Zatrzymał się, nabrał tchu i dodał:
— A, nieuk, obłudnik, niewdzięcznik! Dobrze, dobrze!...
— O, to zaledwie dziesiąta część tego, co o panu zwykle ten człowiek mówi. Nieprzypominam sobie nawet już epitetów, którymi zwykł obdarzać pańskie nazwisko, ale... przyniosę panu jego list, list, który do mnie napisał, w chwili, gdy namawiał mnie do rozstania się z mężem!... Jest tam mowa o panu!...
Mówiąc te słowa, Helena gwałtownie zaciskała palce koło podstawy kieliszka. Ogarniał ją gniew szalony, z którego nie mogła sobie zdać sprawy. Czuła tylko z każdą chwilą, rosnącą w sobie nienawiść do Heglowej, do Borna i dla uśmierzenia tego gniewu miała ochotę wypuścić na nich całą sforę psów rozszalałych o kłach ostrych i krwi łaknących.
Długą chwilę panowało milczenie, nagle trąba, która przez czas pewien umilkła w poszukiwaniu tonów, wrzasnęła przeraźliwie melodyę węgierskiego walca.
Helena drgnęła, lecz Hohe słuchał w milczeniu, ssąc powoli szparagi.
— Jaka to dziwna sytuacya — wyrzekł nareszcie miękim i zmienionym głosem — ta altana, ten walc, ty przy mnie taka cicha i pokorna a niedawno tak królewsko-piękna, dumna i wyzywająca.

Twoje oczy zielone, jako morskie tonie
Twe usta — płatki róży...

— Które rozkosz plami — dokończyła Helena.
On z afektacyą porwał ją w swe ramiona i pociągnął ku sobie.
— Czytałaś, czytałaś? Odgadłaś, że to dla ciebie? Wiem, co zrobiłaś... po kobiecemu schowałaś wycinek do szufladki, wraz z precyozami!...
Lecz Helena zaprzeczyła.
— Nie!... To mój mąż wyciął te wiersze i nalepił w swej starej książce rachunkowej.
— Twój mąż?
— Tak!... Mówił mi, iż wiersze te spodobały mu się bardzo... Często wycina wiersze w „Kuryerach“, czasem nawet w ogłoszeniach...
Lecz Hohe nie słuchał już, tylko rozweselony zacierał ręce.
— Co za sytuacya, co za sytuacya — wołał — mąż, chowający wiersze, które są napisane dla jego żony!...
Dolał obadwa kieliszki.
— Pijmy!... Wiesz, ten twój mąż jest o wiele rozumniejszy, niż przypuszczałem... Lubi poezyę, sądziłem, że zna się tylko na interesach.
Przysunął do siebie Helenę i patrzył zamglonemi oczyma w jej oczy.
— Wierna mi dziś jesteś... blada i zmęczona a taka pełna szatańskiej pokusy...
Pochylił się nad nią.
— Gdy pomyślę, że byłaś łupem takich Bornów, Fajfrów, krew mi się w żyłach ścina! Daj mi twoje usta!...
Wargami do ust Heleny przylgnął, która bez pamięci, usuwała się w jego ramiona.
Nagle śmiechy głośne i głosy dały się słyszeć w pobliżu altany.
— Szkoda że nie kazaliście nakryć do kolacyi pod gołem niebem — wymówił głos kobiecy melodyjny i dziwnie wygimnastykowany.
— Sosnowiczówna! — wyszeptał Hohe.
— Jeżeli panie chcecie, każemy przenieść stół do ogrodu...
Helena instynktownie odsunęła się od Hohego.
— Mój mąż!
W tej samej chwili wpadł kelner.
— Państwo będą jeszcze co jedli?
— Nie! — wyszeptał Hohe, który siedział na szezlągu, skurczony, mnąc w ręku brzeg obrusa.
— Rachunek?
— Tak!
Kelner rzucił się ku wejściu.
— Gdzie idziesz? Oblicz się natychmiast.
— Myślałem, że państwu nie spieszno, a tamci państwo chcą, żeby im cały stół z nakryciem przenieść do ogrodu!
— Nie, przedtem oblicz się, chcemy już powrócić do domu.
Kelner mruczał litanię cyfer, mazał, kreślił, wreszcie podał Hohemu brudny świstek papieru.
Hohe wyjął z kieszeni pieniądze, rzucił je na stół i zwrócił się ku Helenie:
— Czy ma pani woalkę?
— Mam!
— Niech ją pani włoży... chodźmy, zanim stół wyniosą...
Kelner porwał za świecę.
— Ja przez ogród poświecę...
— Głupiś! — szepnął Hohe, zdmuchując świecę, — wynoś się, znam drogę!
Wyszli oboje, jedno za drugiem, kryjąc rękami i odzieżą swe twarze. Trąba wrzeszczała walca, pies wył coraz przeraźliwiej, liście szumiały...
W środku ogrodu, pod dwoma latarniami stała grupa ludzi.
Kobiety ubrane jasno, okryte płaszczami, w dużych kapeluszach, występowały w tym cieniu, jak plamy białe, żółte, zielonawe. Jedna z nich miała na kapeluszu pęk wstążek ognistych i te mieniły się z daleka krwawą plamą. Kilku mężczyzn, przeważnie w jasnych paltach, dopełniało grupy. Pomiędzy nimi Świeżawski, z kapeluszem w ręku, przerastał wszystkich wzrostem i pańską postawą. Obok niego Hegiel zgarbiony, w cylindrze, z rudemi bakenbardami, opierał się o słup latarni. Wszyscy mówili głośno, jak ludzie niepotrzebujący się ukrywać i poddawali swe twarze pod żółte światło, płynące z poza szyb brudnych latarń ogrodowych.
Helena przesuwała się za Hohem, jak cień, trzymając jedną ręką róg palta dziennikarza, drugą zakrywając twarz, którą szmat iluzyi chronił niedostatecznie. Spódnice jej szumiały hałaśliwie.
Głosy ucichły nagle, wszyscy zwrócili głowy w stronę, w której szumiały te dwa cienie.
— Dwoje takich, którzy się kryją! — zawołała jakaś kobieta.
— Dajcie im pokój! — wyrzekła druga — może to jaki mąż, który się pociesza...
— Albo żona! — dodał ze śmiechem Świeżawski.
Umilkli znów i patrzyli ciekawie za oddalającą się parą.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

W powozie Hohe pochwycił znów Helenę w swoje objęcia.
— Co za sytuacya! — zawołał — widziałaś, ten mąż w towarzystwie aktorek, ta żona, przesuwająca się w cieniu...
Lecz Helena tuliła się doń namiętnie z jakąś rozpaczliwą siłą.
— Ach, ci wszyscy ludzie, jak ja ich nienawidzę!...
Była w tej chwili zupełnie szczera. Szalona nienawiść i żal ogarnął ją ku tym „ludziom“, pod których kategoryę podciągała teraz Borna i Heglową. Zdawało się jej, że ją zdradzono nietylko jako przyjaciółkę, ale i jako kochankę... że jej ukradziono to, co ona uważała za swą własność.
— Ty jeden, ty jeden tylko pozostałeś mi na świecie! — wołała, szarpiąc niemal brutalnie klapy surduta Hohego.
On gładził jej ramiona z lubością zmysłowego smakosza.
— Spokoju, spokoju, zachorujesz mi jeszcze! — cedził wolno — nie narażę cię już więcej na podobne spotkanie, które rozumiem, że wstrząsnęło twą duszę. Wynajdziemy sobie gniazdko spokojne i ciche, gdzie będę mógł cię leczyć dalej, przemawiać do twego serca i niszczyć złe ziarno, jakie zasiali w twej istocie ci, którzy nie widzieli nic więcej w tobie, prócz twych ponętnych kształtów i wyjątkowego temperamentu!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.