Farsa panny Heni/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Farsa panny Heni
Pochodzenie Czarny Bóg
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Rolnicza P. G. w Poznaniu
Miejsce wyd. Lwów; Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Było ich dwoje w rozkosznym buduarze, pełnym atłasu, koronek i kwiatów.
Kobieta siedziała w fotelu, oparłszy o poręcz swą drobną główkę, zwróciwszy na niego parę oczu wielkich, palących, jak noc ciemnych i jak noc tajemniczych. Po jej różowych ustach błądził uśmiech niejasny, dziwny. Na jej twarzyczkę o delikatnym owalu różowy półcień pokoju rzucał chwilami niby wrażenie rumieńca, nadającego tej cudownie pięknej kobiecie nieprzeparty urok świeżości.
Była to Harriet, bożyszcze Paryża, bożyszcze, zmienne jak kameleon, a ubóstwiane bałwochwalczo. Ubóstwiano ją, gdy kochała jak Gretchen, tęskniła jak Mignon, szalała jak Traviata, ubóstwiano ją za sceną, gdy wabiła i drwiła, żartowała i była bezlitosną zawsze, wszędzie.
Mężczyzna siedział naprzeciw niej, ani rozparty poufale, ani sztywno jak żak. Był smukły jak jedlina karpacka, opalony słońcem i wiatrem, piękny chłopak w całem znaczeniu tego wyrazu, obraz siły, energji, a przytem wielkiego spokoju i prostoty.
Siedzieli tak naprzeciw siebie od pół godziny i obserwowali się ciekawie.
Trudno orzec, które z nich zmieniło się więcej; żeby nie karta wizytowa, leżąca na stole obok Heni, nie domyśliłaby się nigdy, że ma przed sobą dawną znajomość, a on spytał ją na wstępie, czy to istotnie ona, a nie kto inny? Przeprosił ją za naruszenie umowy przedślubnej. Zaśmiała się na to niedbale. Życie aktorki nauczyło ją dawać sobie radę z przedmiotami daleko trudniejszemi, jak natrętny mąż. Umiałaby teraz pozbyć się go bez cyrografu. Spytała o stryja, o kraj, o drobne szczegóły dawnego życia.
Wobec jego odpowiedzi przeszłość występowała tak wyraźnie, jak jaskrawe obrazki z dziecinnej książki. Przerzucali ją we dwoje, kartka po kartce, wesoło, swobodnie, aż chwilami Chojecki zapominał, poco tu przyszedł do tej syreny, której każde spojrzenie obejmowało ogniem, a śmiech srebrny dźwięczał, jak piosenka. Zrazu nieufny i milczący, rozkrochmalał się i dostrajał, odpowiadał żywo, żartował, uśmiechał się nawet. Nie poznawała go.
Ten obdarty, chudy, niezgrabny chłopak, niegrzeczny, brutal prawie, wyrósł na światowego mężczyznę. Ha, i jemu życie kantów przycięło. Żartobliwa, poufna gawędka nie zbliżała jednak Chojeckiego do małżeństwa z hrabianką P. — przyznawał to sobie w duchu, ale cóż było robić! Trudno przypiąć rozwód do wesołych anegdot, lub wyrwać się z nim, jak Filip z Konopi. Namyślał się markotnie, co z tym fantem zrobić, dopóki fertyczna pokojówka nie wetknęła swej szykownej figurki do buduaru.
— Modniarka przyszła — ogłosiła.
Było to dla gościa hasło do odwrotu. Henia wstała z żalem prawie.
— Affaire d‘état! — zaśmiała się, podając mu swą śliczną rączkę na pożegnanie.
Dotknął jej zlekka.
— Pani mi pozwoli przyjść jeszcze raz do siebie — rzekł zakłopotany — mam ważny interes. Dla niego przyjechałem do Paryża.
— Interes? — powtórzyła zdziwiona. — C‘est curieux. Jutro nie śpiewam i czekam pana o szóstej na polską herbatę. Au revoir zatem.
Skłonił się. Czerwona, aksamitna portjera zapadła za nim, Heni oczy poszły w tym kierunku. Można przysiąc, że myślała, jakiegoby to dało się spłatać figla temu pysznemu Polakowi, spokojnemu, a zimnemu jak posąg. Nie wiedziała jeszcze, że on jej spłatał figla gorszego, niż jej wszystkie, i że nietylko jej oczy poszły za aksamitną portjerę.
— Madame, hrabia przysłał kosz storczyków — szczebiotała za nią pokojówka. — Son altesse prosił o audjencję; markiz był, zostawił kartę.
— Au diable, hrabiowie, altesy i markizowie — zawołała niecierpliwie. — Proszę cię, Marjo, na przyszłość nie przyjmuj kwiatów, a te, co są, wyrzuć precz. Głowa boli od tego zapachu. Że też ci ludzie pojąć nie mogą, że o nich dbam tyle, co o tego ulicznika, który pokazuje białą mysz w klatce. Każdy lamentuje o miłość, jakby tego towaru był u mnie hurtowy skład.
Co za interes on może mieć do mnie? — myślała półgłosem, idąc do modniarki i zrywając w przechodzie zieloną gałązkę paproci z wazonu. Piękny jest i tak inny, jak wszyscy. Ten chyba nie będzie żebrał miłości, i prawił komplementów, czegóż chce zatem?
Henia nie przypuszczała, żeby można było czegoś innego żądać od niej. Była roztargniona przez wieczór cały i dzień następny, jakaś niespokojna, zamyślona chwilami, to znów nienaturalnie wesoła. Zapomniała zupełnie o figlach i swawoli, śpiewała dziwnie niedbale, wyglądała czegoś nie cierpliwie.
To coś widocznie odnosiło się do wieczornej herbaty, bo dopiero wtedy odzyskała swój dawny humor. Ogień jasno palił się na kominku w malutkim buduarze, pieszcząc jej ożywioną twarzyczkę, czerwieniąc piękne rysy poważnego mężczyzny; dla reszty świata drzwi artystki były szczelnie zamknięte.
Chojecki przyszedł zdecydowany skończyć jak najprędzej tę delikatną sprawę, jakby przeczuwał, że przedłużanie tych wizyt, sam na sam, nie dopomoże projektom hrabianki P.
Trzeba było iść otwarcie do dzieła. Ona sama mu w tem dopomogła.
— Głowę sobie łamałam nad odgadnieniem przedmiotu owego ważnego interesu, który pana do mnie sprowadził — zaczęła żartobliwie.
— Sądzę, że on panią nie zadziwi — odparł, szukając frazesów właściwych. — Chodzi tu o przypomnienie pani pewnej obietnicy, danej mi przed czterema laty, gdyśmy oboje zawierali błazeńską ceremonję, mającą pani dać wolność, a mnie pieniądze. Byłem wówczas bardzo młody i bardzo nieszczęśliwy, niezdolny przewidzieć skutków tego aktu. Okoliczności się zmieniły. Chcę prosić panią o zwrócenie mi swobody.
Henia drgnęła, jak zraniona. Chwilę była bez głosu, osłupiała, nie rozumiejąc jasno.
— Wszak ja jej nie krępuję — rzekła wreszcie.
— Zapewne. Lecz bigamja jest wzbroniona, a ja chcę się żenić!
— Ach, tak. — To było wyraźne. Drugie, gwałtowniejsze drgnienie wstrząsnęło smukłą postacią. Rozumiała.
On ciągnął dalej, rad, że ze wstępu wybrnął:
— Sądzę, że pani uzna za bardzo naturalną moją prośbę o rozwód, który przy istniejących okolicznościach będzie tylko urzędową formą, dogodną dla nas obojga, i nie wątpię, że się pani na to zgodzi, jak mi to było obiecane przed czterema laty. Przytem zwracam pani, jako dług, owe pięć tysięcy rubli, które wówczas uratowały mi więcej, niż życie.
Wstała gwałtownie. W duszy jej działo się coś nieznanego. Drżąc cała, poczęła szybko chodzić po pokoju.
Młodzieniec nie spostrzegł tego ruchu, dobył pugilares z kieszeni i wyjął z niego paczkę banknotów, które położył na stole.
Nagle stanęła przed nim. Uśmiech sfinksa miała na ustach, ale już panowała nad sobą.
— Zabierz pan te pieniądze. Chcę być wierzycielką pana i na rozwód się nie zgadzam.
Teraz on nie rozumiał.
— Pani się nie zgadza? Dlaczego? — spytał głucho.
— Bo mi się podoba mieć pana za męża i nie mam ochoty być stroną w rozwodowym procesie.
Krew zalała twarz młodego człowieka, gdzieś w głębi straszny gniew stojącej wody poczynał wzbierać powoli.
— Sądzę, że pani żartuje. Powód podany jest żadnym; rozwód, o który proszą obie strony, nie daje pola do skandalicznego procesu.
— Bardzo być może, ale ja żadnego nie chcę i pozwolenia na rozwód nie otrzyma pan ode mnie, bo... nie chcę.
— Zmusi mnie pani tedy do prośby jednostronnej do Rzymu! — zawołał gwałtownie, wstając także.
— Nie zmuszam pana do niczego. Proszę robić, co wam się podoba! Cha, cha! alboż ja się czego boję?
Spojrzał na nią. Wyzywała go wzrokiem i postawą zuchwałego lekceważenia i ironji.
— Szatan! — pomyślała, odwracając oczy ze wstrętem prawie.
— Nie grożę pani! — odparł. — Walczę o rzecz najdroższą dla człowieka, o wolność. Między mną a szczęściem może stoi pani. Jeżeli pani sądzi, że tamować szczęście człowieka jest rzeczą przyjemną i dobrą, ha, to się różnimy ogromnie w zdaniu. Pomimo to, ja nie proszę i nie błagam, tylko pytam pani, czy to, com słyszał, mam uważać za żart, czy za prawdę?
— Za prawdę! — zawołała rozdrażniona, podniecona, uparta, z ogniem w oczach. — Na rozwód nie zezwolę, chyba mnie zmusi Rzym; swobody panu nie dam! Nie będziesz pan pierwszym, który nie znajduje szczęścia w życiu tam, gdzieby je mieć pragnął, i nie będziesz ostatnim.
Dziki błysk wściekłości przeszedł przez oczy młodzieńca. Ścisnął nerwowo krzesło ręką, jakby się bał gwałtownego wybuchu. Zmiażdżyłby tak w tej chwili tę cudnie piękną kobietę.
— Nie znałem dotąd pani! — ozwał się ponuro. — Miałem za roztrzepane, ale dobre dziecko, za istotę ze słodkiem sercem i łagodną, wesołą duszą. Jest pani złą, upartą, kapryśną, pustą i upartą! Dotąd była mi pani obojętna, teraz nienawidzę jej za szatańską złośliwość.
Zagryzł wargi do krwi, hamując potok słów. Sięgnął po kapelusz i znikł bez pożegnania, bez lepszego słowa, bez ukłonu nawet.
Kobieta osunęła się na fotel i ukryła twarz w dłonie. Pierwszy raz w życiu uczuła, co to jest, gdy serce boli i dusza płacze.
Tak niefortunnie skończyły się marzenia hrabianki P. i plany Chojeckiego o domowem ognisku.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.