Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/276

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tęskniła jak Mignon, szalała jak Traviata, ubóstwiano ją za sceną, gdy wabiła i drwiła, żartowała i była bezlitosną zawsze, wszędzie.
Mężczyzna siedział naprzeciw niej, ani rozparty poufale, ani sztywno jak żak. Był smukły jak jedlina karpacka, opalony słońcem i wiatrem, piękny chłopak w całem znaczeniu tego wyrazu, obraz siły, energji, a przytem wielkiego spokoju i prostoty.
Siedzieli tak naprzeciw siebie od pół godziny i obserwowali się ciekawie.
Trudno orzec, które z nich zmieniło się więcej; żeby nie karta wizytowa, leżąca na stole obok Heni, nie domyśliłaby się nigdy, że ma przed sobą dawną znajomość, a on spytał ją na wstępie, czy to istotnie ona, a nie kto inny? Przeprosił ją za naruszenie umowy przedślubnej. Zaśmiała się na to niedbale. Życie aktorki nauczyło ją dawać sobie radę z przedmiotami daleko trudniejszemi, jak natrętny mąż. Umiałaby teraz pozbyć się go bez cyrografu. Spytała o stryja, o kraj, o drobne szczegóły dawnego życia.
Wobec jego odpowiedzi przeszłość występowała tak wyraźnie, jak jaskrawe obrazki z dziecinnej książki. Przerzucali ją we dwoje, kartka po kartce, wesoło, swobodnie, aż chwilami Chojecki zapominał, poco tu przyszedł do tej syreny, której każde spojrzenie obejmowało ogniem, a śmiech srebrny dźwięczał, jak piosenka. Zrazu nieufny i milczący, rozkrochmalał się i dostrajał, odpo-