Farsa panny Heni/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Farsa panny Heni
Pochodzenie Czarny Bóg
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Rolnicza P. G. w Poznaniu
Miejsce wyd. Lwów; Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Ze smutkiem wypada przyznać, że redakcja „Gazety“ w cztery lata od rozpoczęcia naszego opowiadania była tą samą brudną i zadymioną norą, co przedtem. Miotłę i wapno wyklęto na wieki z tego sanctuarium i, choć dziennik dawał dobre dochody, nie zmieniono nic z zasady brudów odwiecznych. Redaktor miał zbyt wiele do roboty, żeby mógł zwrócić uwagę na podobne drobnostki.
Od chwili zmiany losu Chojeckiego, skończyły się dla redaktora złote dni Aranjuezu.
Ach, ileż to razy z głębokiem westchnieniem wspominał dawnego sekretarza, cichego, spokojnego chłopca, wiecznie na miejscu, wiecznie tylko pracą zajętego.
Z trzech jego następców każdy hołdował, z okropną szkodą dla dziennika, jednej z trzech rozkoszy, opiewanych przez walc Straussa.
Pierwszy trzy ćwierci czasu trawił w restauracji lub winiarni, u biurka odsiadywał chwile drzemki i czkawki poobiednej. Drugi za donżuanerję obrywał regularnie co parę dni kijem po grzbiecie i leczył swe guzy w redakcji — wcale niestosowny okaz dostojnika politycznego organu, — lub, co gorsza, ginął jak kamfora całemi tygodniami, a za powrotem był ogłupiały ostatecznie i zdał się tylko do ziewania. Trzeci poza zajęciem redakcyjnem miał manję kompozytorską. Plątały mu się w głowie motywy piosenek, bemole, takty, akordy. Gwizdał dzień cały i liczył w natchnieniu muchy po suficie.
A redaktor pracował za trzech i chwilami chwytał się za włosy, w bardzo niechrześcijański sposób wzywając na dawnego pomocnika dziesięciu plag razem.
Wbrew życzeniom, Chojeckiemu wiodło się dobrze w Galicji, jak wnosił redaktor z paru listów starego emeryta, pisanych staroświecką polszczyzną, pełnych uwielbienia dla przybranego syna.
Ten nie odzywał się nigdy. Dawny zawód musiał mu dobrze obrzydzić pióro i atrament. Od roku wieści urwały się zupełnie. Już redaktor zaczął się obawiać owych, tylekroć wzywanych, plag egipskich, gdy pewnego dnia bemolowy sekretarz wezwał go do biura, mówiąc, że ktoś pragnie zobaczyć go osobiście.
Gaz palił się mętnie — redaktor ujrzał tylko wysoką, nieznaną postać. Spytał obojętnie o żądanie.
— Musiałem się bardzo zmienić, kiedy mnie pan nie poznaje — odezwał się głos, który starczył za prezentację.
— Chojecki! — wykrzyknął dziennikarz.
— Ja sam, na usługi!
Ręce się spotkały w serdecznym uścisku.
— Skądżebym cię miał poznać, chłopcze! Żegnałem wyrostka, widzę mężczyznę! Patrzcie, co za wąsy! co za postawa! Doprawdy, toż to teraz człek niebezpieczny dla płci pięknej! Dobrześ zrobił, odwiedzając mnie. Byłem już niespokojny o twą dolę. Cóż tam słychać w waszej Galicji, hę? Na magnata się kierujesz podobno!
Chojecki się uśmiechnął.
— Istotnie, coś niby tak — odparł wesoło. — Przed rokiem najniespodziewaniej wziąłem sukcesję po stryjecznym bracie ojca, który nas przed laty wyzuł z mienia. Biedny ojciec nie doczekał się chwili powrotu do naszego kochanego Nadolska! Krewnemu się nie śniło zapewne, że umrze bezdzietny, i że dla mnie zbierał i skąpił całe życie. Zostałem nagle bogatym człowiekiem, właścicielem majątków, kapitałów i fabryk. Czasami myślę, że mi się to śni, i że lada chwila obudzę się u pana w redakcji.
— Dałby to Bóg! — mruknął pobożnie redaktor. — Cóż porabia stryjaszek? — zagadnął ciekawie. — Ile nabył kapeluszy przez te cztery lata?
— Ani jednego. Wyniesiono je na strych, gdzie je myszy i mole profanują.
— Cóż on zbiera teraz? Może gorsety?
— Nie, oddał się botanice. W swych Zalesińcach urządził królestwo flory; pieści się z ladajakim badylem, jak niegdyś z kapeluszem marszałka Francji. Służy mu to na zdrowie wyśmienicie, odmłodniał na wsi.
— Pewnie cię przysłał po cebule hiacyntów?
Chłopak spoważniał, obejrzał się wokoło. Nie dogadzał mu widocznie niedoszły Verdi czy Bellini.
— Mam interes osobisty, trochę ważniejszy: przyjechałam do pana, by chwilę porozmawiać sam na sam.
— Panie Powichrowski, pan daruje, że poproszę o zastąpienie mnie przy korekcie — przerwał redaktor muzyczną ekstazę sekretarza.
Kompozytor znikł, nucąc pod nosem świeżo ułożoną melodyjkę.
— Bodajeś oniemiał, grająca tabakierko! — zaburczał w formie pożegnania pryncypał, siadając z gościem na ławce pod ścianą i zapalając papierosa.
— Cóż to za interes, chłopcze? — zagadnął żywo.
— Chcę prosić pana o adres i wiadomość o losie pańskiej... to jest panny Henryki Dobrzyńskiej...
— Co? Twojej żony? Ależ człowieku, skądże jedziesz? z Kaledonji? od ludożerców? Wszakże ci akuratnie posyłam gazetę, a tam o niej pełno wieści! Chyba nie czytasz, lub nie wiesz, że się przezwała Harriet na scenie?
— Nie, nie wiem, i wyznam otwarcie, że wiadomości te mało mnie obchodzą. Nie czytam ich nigdy.
— A stryj?
— O, stryj! ten oddawna nie bierze dziennika do rąk, twierdząc, że tam same nekrologi, po których ma sny niespokojne!
— O, plemię zacofane! O krety ziemne! Nic nie wiecie, kiedy sława europejska Heni nie doszła waszych uszu. Wszak o niej mówi świat cały. Nie dalej, jak we wczorajszym numerze był artykuł. Zaraz ci go wynajdę. Słuchaj:
„Rodaczka nasza, Harriet, zbiera podczas obecnego sezonu w Paryżu nowe laury. Zdanie ogółu jednozgodnie nazwało ją pierwszą gwiazdą czasu. Głos jej istotnie porywa tłumy — jest wyższy nad wszelką krytykę. Harriet ma świetną przyszłość i karjerę przed sobą. Na następny sezon zamówił ją Wiedeń, płacąc 5 000 guldenów za przedstawienie“.
— A co? — skończywszy, zawołał wujaszek z dumą w głosie i postawie.
— Cóż ty myślisz, hę?
Młodzieniec ruszył niedbale ramionami.
— Myślę, panie redaktorze, że kraj nasz za wiele ma już koników polnych, a za mało mrówek. Artykuł ten o tyle mnie obchodzi, że doniósł, gdzie znajdę pańską siostrzenicę.
— Czegóż może mrówka potrzebować od konika polnego? — mruknął z przekąsem redaktor.
Chojecki pomilczał, wreszcie potarł czoło i wstał żywo.
— Kiedyś, dawno temu, byłeś pan prorokiem, odradzając mi szalony projekt mego pseudo-małżeństwa. Odparłem, żem zbyt ubogi, by pomyśleć o domowem szczęściu i jak dziecko zaciągnąłem sobie sznur wokoło szyi, nie myśląc, że mnie zdławi kiedy.
— Aha! a co! — redaktor rozłożył ręce, jak Piłat — mówiłem, odradzałem: niech warjatka szuka warjata. Nie, wlazłeś ty, poważny chłopak, do Bonifratów, ot, i masz! dławi cię postronek! Jakbym widział; zakochałeś się, chcesz spędzić ślubem miłość, a tu nie można, choć się obwieś! Czy wiesz, z tobą jest coś, jak z tą Zosią z piosenki:

Chciało się Zosi jagódek!

Redaktor w wielkiem podnieceniu zanucił melodję tak fałszywie, że aż przeze drzwi wyjrzała muzykalna twarz sekretarza, wykrzywiona zgrozą, a Chojecki chwycił się za uszy i parsknął śmiechem.
— Już to nie po panu odziedziczyła talent panna Henryka — zauważył.
— Mniejsza o talent. Chodzi o sens, a ten zrozumiałeś, nieprawdaż?
— Doskonale! Pozostaje Zosi, to jest mnie, prosić Jasia, to jest pannę Henrykę...
— Co? o jagódkę?
— Nie, o pozwolenie zerwania jej gdzieindziej, czyli o rozwód.
— Aha, i lecisz po to do Paryża! Ej, chłopcze, przez surdut widzę, jak ci serce gore!
— Ma wszelkie prawo odezwać się choć raz. Mam lat dwadzieścia sześć, dom, fundusz i starego stryja, który zna historję mojego małżeństwa i wyobraża sobie, że jest wszystkiemu winien. On to mnie wyprawił do Paryża.
— Ta, ta, ta! Powiedz raczej, że para siwych, czy czarnych oczu! To będzie prawdopodobniejsze!
— No, tak! Jeśli zostanę wolnym, ożenię się z hrabianką P., która dała mi do zrozumienia, że zgodzi się na to.
— Cha, cha, cha! Pierwszy raz słyszę takie wstydliwe omówienie romansu! Powiedz wyraźnie, że dziewczyna rzuciła ci się na szyję i wyszlochała wśród pocałunków, że bez ciebie żyć nie może! W to uwierzę, ale nie żebyś ty się pierwszy posunął, a ona się zgodziła!
Rumieniec Chojeckiego był dowodem trafności zdania, ale chłopak nie pochwalił się łaską hrabianki.
— Mniejsza o słowa i formę — rzekł — chodzi mi o zdanie pańskie, czy panna Henryka zgodzi się na uwolnienie nas obojga z pęt zupełnie bezużytecznych.
— A czemużby nie miała! Poco jej mąż, gdy ma zapewnione setki gachów! Fiu, nie poznasz jej, śliczna dziewczyna, aż oczy rwie!
— Ha, zatem będę próbował — westchnął Chojecki — choćbym się rad wykupić od tej awantury, bo w gruncie rzeczy zrywam umowę, szukając jej.
— Wiesz co? Najlepiej będzie, gdy się pogodzicie! To was ani grosza nie będzie kosztowało! — zaśmiał się wujaszek. — A ręczę ci, że dziewczyna cudna!
— A, żeby nawet była piękną jak Venus z Milo, — zawołał niecierpliwie Chojecki — to ona nie dla mnie!
— Kto to wie!
Puszczającego się na koncepta wujaszka wstrzymało wejście kilku osób. Gdy ich się pozbył, nie było już Chojeckiego.
— Uciekł, niecnota, nie obiecał wrócić. Chciałbym, żeby go Henia zbałamuciła! Toby była jeszcze lepsza farsa, jak ich gody małżeńskie! Cha, cha, cha! żeby też on choć raz poznał, co to szał i krew, tobym tej czarodziejce dał pierwszy medal nagrody na konkursie prac nadludzkich! Morze limfy ten człowiek, choć się pozornie rozruszał i ożywił. Ach, żeby go Henia zbałamuciła!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.