Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/281

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Zmusi mnie pani tedy do prośby jednostronnej do Rzymu! — zawołał gwałtownie, wstając także.
— Nie zmuszam pana do niczego. Proszę robić, co wam się podoba! Cha, cha! alboż ja się czego boję?
Spojrzał na nią. Wyzywała go wzrokiem i postawą zuchwałego lekceważenia i ironji.
— Szatan! — pomyślała, odwracając oczy ze wstrętem prawie.
— Nie grożę pani! — odparł. — Walczę o rzecz najdroższą dla człowieka, o wolność. Między mną a szczęściem może stoi pani. Jeżeli pani sądzi, że tamować szczęście człowieka jest rzeczą przyjemną i dobrą, ha, to się różnimy ogromnie w zdaniu. Pomimo to, ja nie proszę i nie błagam, tylko pytam pani, czy to, com słyszał, mam uważać za żart, czy za prawdę?
— Za prawdę! — zawołała rozdrażniona, podniecona, uparta, z ogniem w oczach. — Na rozwód nie zezwolę, chyba mnie zmusi Rzym; swobody panu nie dam! Nie będziesz pan pierwszym, który nie znajduje szczęścia w życiu tam, gdzieby je mieć pragnął, i nie będziesz ostatnim.
Dziki błysk wściekłości przeszedł przez oczy młodzieńca. Ścisnął nerwowo krzesło ręką, jakby się bał gwałtownego wybuchu. Zmiażdżyłby tak w tej chwili tę cudnie piękną kobietę.
— Nie znałem dotąd pani! — ozwał się ponuro. — Miałem za roztrzepane, ale dobre dziecko, za istotę ze słodkiem sercem i łagodną, weso-