Fałszywy bankier/5
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Fałszywy bankier |
Wydawca | Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o. |
Data wyd. | 8.9.1938 |
Druk | drukarnia własna, Łódź |
Miejsce wyd. | Łódź |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Tytuł cyklu: Lord Lister, genannt Raffles, der grosse Unbekannte |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Następnego ranka około godziny dziewiątej tłum ludzi zebrał się przy ulicy Balfoura, rozmawiając z ożywieniem. Policja z trudem utrzymywała porządek. Wszyscy ci ludzie trzymali w ręce koperty. Po upływie pół godziny drzwi domu, pod którym stali otwarły się i ukazał się w nich Charley Brand. Na widok tłumów rozłożył ręce.
— Powoli — powoli — rzekł. — Jeden po drugim. — Wszyscy otrzymają pieniądze. Nikt nie straci and grosza.
Pierwszą wpuścił jakąś starą kobiecinkę.
Dom robił wrażenie niezamieszkałego. Tylko jeden pokój był otwarty. Za olbrzymim stołem siedział Raffles, Tajemniczy Nieznajomy, trzymając przed sobą listę depozytariuszy banku Lincolna.
— Pani nazwisko? — zapytał starej kobiety.
— Jenny Gross — odparła drżącym głosem.
— Ile wynosi pani depozyt?
Siedemdziesiąt funtów sterlingów. Przez całych trzydzieści lat mego życia zdołałam zebrać tylko tę sumę. To na mój pogrzeb. Nie chciałam być pochowana jak żebraczka.
Raffles otworzył rejestr i sprawdził dane Następnie wypełnił druczek, wypłacił siedemdziesiąt funtów i rzekł:
— Proszę podpisać kwit.
Stara drżącą ręką nakreśliła swe nazwisko i włożyła pieniądze do zniszczonego woreczka.
— Niech Bóg panu błogosławi, mój dobry panie — rzekła.
Gdy wyszła z domu otoczyło ją grono ciekawych, zasypując pytaniami czy otrzymała pieniądze. Na wieść o tym, że oddano jej pełną sumę, twarze wszystkich rozpromieniły się.
Gdy prawie połowa interesantów została już załatwiona, na ulicy rozległy się wołania, sprzedawców gazet: „Kradzież milionów w Lincoln Banku“.
Ludzie stojący przed domem zadrżeli. — Skradziono przecież ich pieniądze, owoc ich pracy. — Mimo to Tajemniczy Nieznajomy zwracał wszystko co do grosza. Wypłaty trwały już przeszło godzinę. Teraz nadeszła kolej na tych ludzi, którzy z opóźnieniem otrzymali list Rafflesa. W międzyczasie zjawili się również reporterzy i detektywi. Rozeszły się wieści, że na ulicy Balfoura jakiś nieznany filantrop zwraca biedakom pieniądze, które zostały skradzione w nocy z banku Lincolna. Dziennikarze spieszyli, aby sprawdzić tę pogłoskę. Na próżno jednak starali się przedostać do środka. Charley Brand był bezwzględny i wpuszczał tylko tych, którzy mogli się wylegitymować otrzymanym listem.
W tym samym czasie mister Geiss udał się do banku Lincolna. Wiadomość o kradzieży przeniknęła również do personelu, budząc wszędzie zrozumiałe zdenerwowanie.
Strażnika znaleziono związanego w biurze pierwszego prokurenta. Oświadczył on, że właśnie prokurent dokonał napadu. Wieść ta wywarła na inspektorze Baxterze piorunujące wrażenie.
— Raffles! — jęknął — Raffles! Ten człowiek stanie się przyczyną mojej zguby. Wystarczyło wyciągnąć rękę, aby go schwytać. Zamiast tego... Dość, boję się że oszaleję!...
Wraz z dwunastu agentami udał się do banku Lincolna i wszedł prosto do gabinetu Geissa. Zastał go tak przybitego, że nawet wejście policji nie zdołało wywrzeć na nam wrażenia.
— Gdzie mieszka pański prokurent banku? — zapytał inspektor.
— W Ashbury Parku. — Posyłałem już po niego, ale nie było go w domu.
— To zupełnie zrozumiałe. Byliby głupi, gdyby chciał się ukrywać w swym własnym mieszkaniu. Na zasadzie jakich referencji zaangażował pan tego człowieka?
— Pokazał mi wspaniałe świadectwa i ponadto złożył tytułem kaucji kilka tysięcy funtów.
— Czy przynajmniej zostawił tę kaucję?
— Nie. Wszystko zabrał. Nie zostawił ani pensa.
— Dziwna historia! Po raz pierwszy spotykam się z podobnym wypadkiem.
— Tak to niesłychane...
— Co zrobi pan, gdy depozytariusze zgłoszą się po swe pieniądze? Czy zastanawiał się pan nad tym?
— Nie. Nie jesteśmy w stanie wypłacić najmniejszego odszkodowania.
— Biedni ludzie! Źle wyszli na okazanym zaufaniu — odparł z żalem.
— Dziwię się, że dotąd nikt się jeszcze nie zgłosił — rzekł Baxter. —
— Rzeczywiście... Kiedym przechodził ulicą, sprzedawcy gazet krzyczeli głośno o popełnionej kradzieży w Lincoln Banku.
W tej chwili Marholm wbiegł do gabinetu.
— Panie dyrektorze — wołał od progu. — Stała się rzecz niesłychana! W tej chwili doniósł mi wywiadowca Szulc, że wszystkie zabrane wkłady zostały zwrócone depozytariuszom Banku Lincolna.
— Czyście zwariowali? — zawołał Baxter. —
— Mam nadzieję, że nie — odparł Marholm. —
— Raffles! — westchnął mister Geiss.
— Dźwięk tego nazwiska zelektryzował obywuch policjantów.
— Ca pan mówi? — zapytał Baxter, rzucając się ku niemu.
— Mówię — odparł Geiss — że to Raffles dokonał kradzieży milionów...
— Wczoraj uważał pan całą tę sprawę za żart. Przyznaję, że mój sekretarz Marholm był również tego samego zdania. Nagle dziś okazuje się, że czcigodny sir John Govern jest znanym włamywaczem londyńskim Rafflesem... Przyślijcie mi tutaj detektywa Szulca.
Marholm wprowadził swego kolegę i Baxter polecił mu opowiedzieć dokładnie co wie w sprawie zwrotu pieniędzy; gdy detektyw skończył raport, Baxter oświadczył:
— Dochodzi południe.... Od godziny wiadomość o kradzieży w banku Lincolna obiegła całe miasto. Jak dotąd nie zgłosił się tutaj ani jeden z wierzycieli. Czyżby istotnie historia o zwracaniu depozytów była prawdziwa? Chodźmy na ulicę Balfoura, aby się przekonać.
Mister Geiss nie ruszył się z miejsca.
— Pan jest przede wszystkim zainteresowany w tym, co się tu dzieje — rzekł do niego Baxter. — Sądzę, że zechce nam pan towarzyszyć?
— To się rozumie samo przez się — odparł Geiss.
Inspektor wyszedł z banku w towarzystwie agentów i Geissa. Zdaleka spostrzegli na ulicy Balfoura tłum ludzi. Nie bez trudności inspektor oraz agenci przedarli się przez zbiegowisko. — Przyjął ich Charley Brand i wprowadził do pokoju, w którym urzędował Raffles.
Raffles zajęty był właśnie wypłacaniem ostatnich zwrotów.
— Oto Raffles — zawołał Geiss — wskazując ręką na Tajemniczego Nieznajomego. — Zaaresztujcie go czym prędzej.
Raffles stał tuż obok stołu. Nosił na sobie elegancki smoking. Jedną rękę włożył do kieszeni spodni, w drugiej trzymał nieodłącznego papierosa.
Na widok Geissa uśmiechnął się ironicznie. Uśmiech ten nie zniknął z jego twarzy nawet wówczas gdy zobaczył za nim sylwetki Baxtera i Marholma.
— Dzień dobry, panie inspektorze — rzekł. — Właśnie czekam na pana.
Na widok Rafflesa, Baxter cofnął się przerażony. Agenci również rzucili się w stronę drzwi. — Sądzili, że Raffles wyciągnie rewolwer i będzie strzelał.
— Uspokójcie się panowie — rzekł Raffles. — Powtarzam raz jeszcze, że na was czekałem.
— Póki żyję nie widziałem podobnej bezczelności — zawołał Geiss. — Ten człowiek ignoruje pana, inspektorze. Załóżcie mu szybko kajdanki na ręce. Co za szczęście, że udało go się wreszcie schwytać.
Raffles zaśmiał się i spokojnie strząsnął popiół ze swego papierosa.
— Byłoby o wiele właściwiej, panie Geiss, gdyby zechciał pan te słowa zastosować do siebie.
Geiss zbladł, co nie uszło uwagi Baxtera. Ponieważ na zasadzie swych poprzednich doświadczeń wiedział dokładnie że Raffles w sposób złośliwy zwraca się jedynie do przestępców, z prawdziwą ciekawością czekał co z tego dalej wyniknie.
— Nie pozwalaj sobie pan na żadne bezczelności w stosunku do mnie! — zawołał Geiss...
Twarz jego stała się fioletowa. Raffles stał spokojnie jak wykuty z marmuru. Odrzucił niedopałek i zapalił nowego papierosa.
— Nadeszła godzina, abym mógł zdemaskować pana przed inspektorem Baxterem — rzekł. Dziesięć lat temu ten człowiek, którego widzi pan przed sobą, ten rzekomy prezes banku — pozbawił mnie fortuny, wynoszącej przeszło cztery i pół miliona funtów szterlingów. Cyfra ta się zgadza? — zwrócił się do Geissa.
Geiss potrząsnął przecząco głową.
— To fałsz, panowie — zawołał. — Ten człowiek kłamie. Ja go nie znam!
Raffles sięgnął ręką do wewnętrznej kieszeni swojej marynarki i wyciągnął z niej świstek papieru podpisany przez bankiera.
— To zaświadczenie dostałem przecież od pana? Czyżby i ono było sfałszowane?
— Prawdopodobnie... Nie wiem o czym pan mówi. Ja nie podpisywałem żadnego dokumentu.
— Zechcą panowie wysłuchać jego treści:
„Zaświadczam niniejszym, że wprowadziłem lorda Listera do banku Lincolna i poleciłem mu ukraść złożone tam depozyty. Zobowiązuję się podzielić się z nim do połowy łupem.
Charles Geiss, alias Stein.“
Raffles skończywszy czytanie listu wręczył papierek inspektorowi.
Geiss pobladł tak silnie, że zwróciło to ogólną uwagę. Oparł się o ścianę, aby nie upaść.
— W jakim celu kradł pan miliony, znajdujące się w banku Lincolna? — zwrócił się Baxter z zapytaniem do Rafflesa.
— Musiałem to zrobić — odparł Raffles. — Gdybym tego nie zrobił, ten człowiek wraz ze swym wspólnikiem, popełniliby kradzież i miliony przepadłyby na zawsze. Sam pan widzi zresztą, panie inspektorze, że zabrałem pieniądze tylko po to, aby je zwrócić prawym właścicielom. Oto pokwitowania z odbioru depozytów. Moja rola jest skończona. Żegnam panów!
Szybko, jak błyskawica, Raffles otworzył znajdujące się za nim drzwi. Zanim Baxter zorierntował się w sytuacji Tajemniczy Nieznajomy zamknął drzwi na klucz i zniknął.
— Łapać złodzieja! — zawołał Geiss.
— Słusznie — rzekł Baxter. — Musimy zatrzymać złodzieja. W myśl obowiązujących nas ustaw, aresztuję pana, panie Geiss — alias Stein. Pan jest złodziejem, a nie Raffles!
Na znak inspektora dwóch policjantów rzuciło się, aby Geissowi nałożyć na ręce kajdanki. Nie zdążyli jednak. Geiss wyciągnął z kieszeni rewolwer, przyłożył go sobie do skroni i pociągnął za cyngiel. Geiss osunął się na ziemię.
Charley Brand skorzystał z zamieszania, i również zniknął. Nikt nie zauważył jego wyjścia. W godzinę później siedział wraz ze swym przyjacielem w jego gabinecie i opowiedział mu o tragicznym końcu bankiera.
Raffles znów stał się przedmiotem powszechnego podziwu. Jeden jedyny człowiek nienawidził go śmiertelnie. Ukryty w mieszkaniu swego wspólnika, Mc Intosh głowił się nad wynalezieniem sposobu odzyskania utraconego skarbu, który wykradł mu Tajemniczy Nieznajomy.
Z gazet dowiedział się o śmierci swego towarzysza. Ponieważ posiadał testament Geissa, w którym ten ustanowił go jedynym spadkobiercą, uważał się już za właściciela jego willi. Mimo to, z braku płynnej gotówki, musiał nazajutrz sprzedać kilka cennych obrazów. Zapłacił służbie z uzyskanych w ten sposób pieniędzy i zwolnił ją. Zatrzymał tylko szofera.
Oddawna znał już pewien bar, położony na Strandzie. Barman był jego exkolegą szkolnym. Udał się do niego.
— Tomie, — rzekł do człowieka herkulesowej budowy stojącego za barem. Musisz mi przyjść z pomocą.
Barman przysłonił sobie oburącz oczy.
— Czy to ty, Yimmy Patt?
Jimmy Patt — było to prawdziwe nazwisko Mc Intosha.
— Jak widzisz — rzekł Mc Intosh.
— Na diabelskie rogi! Skąd się tu wziąłeś?
— Długo trzebaby opowiadać. Po ucieczce z więzienia ukrywałem się w puszczy.
Błądziłem tak przez kilka tygodni, przymierając z głodu i pragnienia, gdy nagle spotkałem mego dawnego wspólnika. Przyjął mnie i ukrył u siebie. Wraz z nim wróciłem do Anglii. Nie chciał mnie słuchać i wpadł. W chwili, gdy policja go nakryła, wpakował sobie kulę w łeb.
— Czyżby? Czy to ten sam, co...
Tom zawahał się.
— Tak, to ten sam, o którym myślisz. Mister Geiss, alias Stein. Dawniej nazywał się Short Leg.
— Ale, Tomie, przychodzę do ciebie obecnie; w ważnej sprawie. — Czy pamiętasz starego bankiera Burnsa? — zapytał Mc Intosh cicho.
— Oczywiście! Pamiętam.
— Skradłem temu staremu bankierowi półtora miliona — ciągnął dalej Mc Intosh. — Pieniądze i papiery wartościowe ukryłem na małej wysepce, położonej w pobliżu Islandii. Nigdy w życiu nie przypuszczałbym, że ktoś zdoła odnaleźć mój skarb. Niech go diabli wezmą, tego łotra!
— O kim mówisz? — zapytał Tom.
— O Rafflesie.
Tym razem Tom uderzył pięścią w stół.
— Jak to, Raffles zabrał ci pieniądze?
— Tak — odparł Mc. Intosh, którego oczy rzucały błyskawice. Zabrał mi wszystko na skutek mojej własnej winy.
Tom wybuchnął śmiechem.
— Ależ z ciebie gagatek: kradniesz, narażasz się na szubienicę, uciekasz z zesłania, po to tylko, aby Raffles zabrał ci łup. W gruncie rzeczy pracowałeś dla niego. W jaki sposób to się stało?
— Nie pytaj. Powiedziałem ci, że popełniłem głupstwo. Teraz idzie mi tylko o odzyskanie pieniędzy.
— Ciekaw jestem, jak się masz zamiar do tego zabrać? Byłbyś pierwszym, który zabrał cośkolwiek Rafflesowi.
— Pewny jestem, że się uda. Słuchaj, dzisiejszej nocy zakradnę się do mieszkania Rafflesa i zbadam jego rozkład.
Tom otworzył szeroko oczy.
— Skąd wiesz gdzie on mieszka? Za tę wiadomość Scotland Yard zapłaciłby chętnie pięć tysięcy funtów sterlingów.
— Ta sprawa przyniesie nam więcej — odparł Mc Intosh pogardliwym tonem.
— Gotów jestem pomóc ci. Skąd ty jednak do tej informacji?
— Mój wspólnik przekazał mi ją w testamencie.
— Przypuśćmy, że jest ona ścisła. Jaki masz plan?
— Będziemy działać wspólnie. Sam nie dałbym sobie z tym rady.
— Zgoda! Gdy coś postanowisz dasz mi znać. Pieniądze dzielimy do połowy.
— To się rozumie.
Wymienili silny uścisk dłoni i rozstali się.
Następnego dnia Raffles zajęty był z Charley Brandem segregowaniem artykułów, opisujących ostatni jego wyczyn. Nagle usłyszał za szklanymi drzwiami wychodzącymi na korytarz lekki szmer.
Podniósł się i aby nie niepokoić Charleya, rzekł głośno.
— Na dzisiaj dość pracy. Bierz kapelusz. — Pójdziemy zjeść kolację do restauracji
Charley przyjął tę propozycję z prawdziwą radością. Wrócili do domu około północy. Charley zdziwił się nieco, widząc, że Raffles nie wchodzi do mieszkania głównym wejściem, lecz kieruje się w stronę ogródka. Księżyc skrył się za chmurami i przez chmury sączyło się tylko słabe światło. Raffles posiadał jednak dar widzenia w ciemnościach.
Pochylony ku ziemi posuwał się powoli jak Indianin, szukający śladów. Co rano bowiem wszystkie ścieżki jego ogródka musiały być przez jego służącego starannie skopane i najlżejsza stopa ludzka musiała zostawić na niej wyraźny ślad.
Wkrótce Raffles znalazł to, czego szukał. Wskazał Charleyowi palcem na odcisk stóp w grubych butach.
— Zachowuj się cicho — szepnął do Charleya. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa czekają nas dzisiejszej nocy odwiedziny. Sądząc po śladach jest ich dwóch.
— Kim mogą być ci ludzie?
— Jednym z nich jest niewątpliwie nasz znajomy, wspólnik Geissa.
— Aha — rzekł Charley. — Chce on odebrać od nas skarb z wulkanicznej wyspy.
— Oczywiście. Ponieważ jest na tyle głupi że odważył się złożyć mi wizytę, postaramy się zabawić jego kosztem. Wracaj do głównego wejścia i postaraj się zrobić jaknajwięcej hałasu. Ci ludzie pomyślą, że to ja. Udasz się do mego gabinetu i na wszelki wypadek weźmiesz stamtąd rewolwer.
Charley oddalił się, a Raffles udał się w kierunku śladów. Obydwaj mężczyźni weszli do domu tylnymi drzwiami. Raffles wszedł do mieszkania tym samym wejściem.
Kierował się wciąż śladami, pozostawionymi przez rabusiów. W ten sposób doszedł do biblioteki. Podniósł kołnierz swego płaszcza i owiązał dokoła twarzy chusteczkę tak, że widać mu było tylko oczy. Zatrzymał się w samym środku pokoju, zapalił kieszonkową latarkę i wyciągnął rewolwer. Na puszystym dywanie widniały obeliski mokrych butów. Ślady te prowadziły aż do alkowy, oddzielonej od pokoju portierami. W alkowie tej było dość miejsca na kilka osób. Po ruchu portiery Raffles poznał, że obydwaj bandyci tam się ukryli i z tej kryjówki obserwowali go swobodnie. Zgasił latarkę, zbliżył się do okna, otworzył je i włożywszy dwa palce do ust gwizdnął przeciągle. Następnie poczekał chwilę i wychyliwszy się przez okno, zawołał głośno jak gdyby mówił do kogoś.“
— Wszystko w porządku... W całej budzie nie ma nikogo. Będę wyrzucał drobiazgi przez okno.
Słowa te wypowiedział specjalnie tak wyraźnie, aby ukryci w alkowie mężczyźni mogli je zrozumieć.
Następnie Raffles wrócił do pokoju i zbliżył się do wielkiej drewnianej szafy. Na szafie stały ciężkie kandelabry ze srebra. Raffles wdrapał się na krzesło, zdjął kandelabry i postawił je na stole.
— Dobry towar — rzekł głośno — idąc w kierunku okna.
Zagwizdał po raz wtóry.
— Hej, Jim! — zawołał. — Uważaj, bo ciężkie.
Rzucił kandelabry przez okno. Upadły z głuchym trzaskiem na ulicę. Raffles zapalił znowu swą lampę i jak gdyby w obawie, że hałas może sprowadzić na głowę policję, ukrył się pod stołem. Po chwili wyszedł ze swej kryjówki i zbliżywszy się do okna zawołał:
— Idę teraz do innych pokoi. Jeśli wszystko odbędzie się prawidłowo będziecie mogli przyjść tu obydwaj. Ty i Jack.
Wyszedł. W westibulu spotkał się twarzą w twarz z Charleyem. Na widok człowieka, robiącego wrażenie bandyty sekretarz drgnął. Uspokoił się dopiero na dźwięk głosu Rafflesa.
— Wyjdź ostrożnie z domu — rzekł Raffles. — Przywiąż sobie chusteczkę taką samą jaką ja mam na twarzy i stań pod oknem biblioteki. Odegrasz rolę włamywacza.
Raffles wszedł tymczasem do biblioteki. Po nieznacznym ruchu portiery, zrozumiał, że obydwaj bandyci jeszcze się tam znajdowali.
— Hej Jim — zawołał przez okno. — W domu są wprawdzie obydwaj panowie, lecz śpią jak zabici, będziemy mogli swobodnie splądrować całą budę. Wejdź na górę. Ty zaś Jack zostań na warcie i uważaj na wszystko.
Pomógł Charleyowi wdrapać się przez okno. Razem wyszli z pokoju.
— Nasi dwaj przyjaciele za portierą, zapłakują się z rozpaczy, że spotkati się tutaj ze swymi kolegami. Przejdź ze mną do jadalni. Weźmiemy całe srebro i wyrzucimy je przez okno. Następnie wejdziesz do mego pokoju, wyjmiesz z szafy mundur policjanta i przebierzesz się.
Weszli do jadalni Po chwili stosy naczyń przeniesione zostały do biblioteki
— Uważaj, Jack — zawołał Raffles przez okno.
Srebrne kosze i półmiski runęły na ulicę.
— Na Boga! Nie krzycz talk głośno — zawołał Charley. — Nie jesteśmy przecież u siebie w domu.
— Nie bój się. Nasi panowie nie obudzą się dla byle wyrzuconego koszyczka. Chodźmy zobaczyć, co tu się uda jeszcze zwędzić.
Obydwaj przyjaciele udali się do pokoju Rafflesa. Tajemniczy Nieznajomy pomógł Charleyowi przebrać się za policjanta i położył na łóżku drugi uniform dla siebie. Wręczył mu nadto rewolwer i parę kajdanków.
— Teraz jesteś reprezentantem władzy, — rzekł. — Zostaniesz w bibliotece przy oknie tak długo, dopóki nie przyjdę po ciebie, przebrany również za policjanta. Uważaj pilnie, aby bandyci nam się nie wymknęli.
Z tymi słowy chwycił talerz, znajdujący się jeszcze na kredensie i z całej siły rzucił nim o ziemie.
— Stać! Ręce do góry! — Zawołał grzmiącym głosem, który rozległ się po całym domu.
Wystrzelił z rewolweru, następnie zbliżył się do Charleya Branda i szepnął mu cicho do ucha:
— Krzycz tak, jak gdybyś był policjantem i ścigaj mnie.
Rozpoczęła się gonitwa po przez wszystkie pokoje. W pewnym momencie Raffles wbiegł zdyszany do biblioteki i przechyliwszy się przez okno i zawołał:
— Uciekaj, Jack! Policja! Jim zabity!
Wyskoczył do ogrodu przez okno. W tej samej chwili do pokoju wpadł Charley Brand. Podbiegł do okna, zaklął głośno:
— Umknął łobuz! Inspektor zmyje mi głowę.
Zamknął okno i w oczekiwaniu na powrót Rafflesa, zapalił światło. Następnie podszedł do drzwi:
— Zwiał — zawołał głośno, jak gdyby mówił do kogoś. — Kapitanie, czy mam go dalej ścigać?
— Zbyteczne — odparł Raffles, który w międzyczasie przebrał się za oficera policji. Otoczyliśmy dom, nikt się nam nie wymknie.
Po paru chwilach wszedł do biblioteki.
— Musimy przeszukać całe mieszkanie. Przypuszczam, że mamy tu do czynienia z całą bandą. Wyjmijcie rewolwer.
Zaledwie zdążył wypowiedzieć te słowa, gdy Mc Intosh i Tom wybiegli pędem z alkowy, kierując się w stronę okna.
— Stać! — rozkazał Raffles, — mierząc ku nim z rewolweru.
Widok uniformów i rewolwerów zrobił swoje. Obydwaj bandyci poddali się bez oporu. Raffles założył im kajdanki na ręce.
Chwycił Mc Intosha za ramię. Charley Brand ujął Toma.
Gdy byli już na ulicy, Tom zwrócił się do Rafflesa.
— Mógł pan, inspektorze, dokonać w tym domu stokroć ważniejszego aresztowania...
— Nie sądzę, — odparł Raffles.
— Jestem tego pewny — odparł Tom. W tym domu mieszka Raffles, włamywacz, którego policja poszukuje od dłuższego czasu.
— Oszalałeś, mój chłopcze — rzekł Raffles. — Dom ten należy do profesora Mortona, mego dobrego znajomego.
Tom rzucił pełne wściekłości spojrzenie na Mc. Intosha.
— Powiedziałem ci z góry, że jesteś w błędzie — rzekł. — Dać się złapać policji dla jakiegoś tam głupiego profesora.
Mc Intosh był również wściekły jak i on. Przegrali.
Przy najbliższym posterunku policji, Raffles zatrzymał się i zwrócił się do agentów.
— Zrobiłem obławę dla Scotland Yardu — rzekł. — Złożę wam mój raport. — Odprowadźcie tych zuchów do inspektora Baxtera i miejcie się na baczności, są to bowiem niebezpieczni przestępcy. W wypadku, gdyby zdradzali najmniejszą chęć ucieczki, zróbcie użytek z broni.
Wręczył policjantowi zapisaną kartkę papieru, którą ten nie czytając, włożył do kieszeni.
W kwadrans po tym, inspektor Baxter zdziwił się niepomiernie na widok policjanta, eskortującego dwóch ludzi. Otworzył list, zaadresowany doń przez rzekomego inspektora:
„Szanowny Panie Inspektorze. Znowu pozwoliłem sobie zastąpić pana. Poleciłem jednemu z pańskich agentów doprowadzić do komendy policji dwóch złoczyńców. Jednego z nich pan zna: to wspólnik Geissa.
Z pozdrowieniem Raffles“.
— Co takiego? — rzekł Marholm, — wybuchając śmiechem. — Znów Raffles? Przysyła nami więźniów?
— Tak — odparł Baxter.
Na dźwięk nazwiska Raffles, Mc Intosh dostał ataku szału. Uspokoił się dopiero wówczas, gdy założono mu kaftan bezpieczeństwa.