Fałszywy bankier/2

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kurt Matull, Matthias Blank
Tytuł Fałszywy bankier
Wydawca Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o.
Data wyd. 8.9.1938
Druk drukarnia własna, Łódź
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Tytuł cyklu:
Lord Lister, genannt Raffles, der grosse Unbekannte
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Propozycja oszusta

Gdy tylko Raffles się oddalił Geiss pod pretekstem nagłej niedyspozycji pożegnał damy i wrócił do hotelu.
Zajmował on w „Savoyu“ szereg luksusowo urządzonych apartamentów.
Oczekiwał go służący Mc Intosh, z pochodzenia Irlandczyk. Mc Intosh miał odrażającą powierzchowność. Twarz jego usiana była wrzodami, a głęboka blizna, jak gdyby od cięcia szablą, przecinała czoło. Człowiek ten był powiernikiem Geissa. Poznali się w Australii i Irlandczyk był więcej jego wspólnikiem, niż służącym. Skazany na karę zesłania przed dwunastu laty zdołał uciec. Zetknąwszy się z Geissem dzięki jego pomocy uszedł czujności policji i władz angielskich.
— Chodź ze mną — rzekł do niego Geiss zrzuciwszy futro z ramion. — Muszę ci powiedzieć coś ważnego.
Obydwaj udali się do gabinetu Geissa.
— Spotkałem dziś wieczorem pewnego człowieka, lorda, który dzięki pewnej sprawie z przed dziesięciu laty zaprzysiągł mi zemstę. — Ten człowiek dawniej zupełnie nieszkodliwy stał się groźnym bandytą.
— A więc kolegą, — rzekł Mc Intosh ze śmiechem. — Czyżby nosił się z zamiarem zadenuncjowania nas?
— Nie wątpię, że będzie starał się zemścić. Mogłoby to mieć poważne konsekwencje dla nas i naszego nowego przedsięwzięcia.
— Niech go diabli porwą! — zawołał Mc. Intosh, ściskając swe potężne pięści. — Gdzie on jest? Odnajdę go i rozpłatam mu łeb.
— Musimy działać ostrożnie — odparł Geiss. Człowiek, o którym mówię, należy do najniebezpieczniejszych i najsprytniejszych ludzi.
— Któż to taki?
— Raffles.
— Raffles? — powtórzył Mc. Intosh. — W jaki sposób poznałeś się z tym królem włamywaczy?
— To długa historia. Opowiem ci ją, gdy będę miał trochę czasu. Zastanówmy się teraz jak się pozbyć tego człowieka. Musisz to zrobić tak, aby nie domyślił się, że ja stoję za tobą.
— Musimy się dowiedzieć przede wszystkim gdzie on mieszka.
— Dowiemy się jutro. Będzie tu u mnie o godzinie jedenastej.
— Mógłbym skończyć z nim od razu.
— Nie. Powiedziałem ci już raz, że nie chcę, abym ja był w to wmieszany. Musisz znaleźć coś lepszego.
Przez chwilę zapanowało milczenie.
— Musimy go skłonić — przerwał Mc. Intosh, aby przeprawił się na naszą wyspę. Tam pozbędziemy się go bez trudu.
Nazajutrz o godzinie jedenastej rano portier zawiadomił pana Geissa, że pewien bankier nazwiskiem John Gover pragnie się z nim widzieć.
Mister Geiss, oczekując na Rafflesa, nie był w pierwszej chwili zachwycony tą wizytą. Mimo to nie mógł odprawić z kwitkiem poważnego bankiera.
— Wprowadź go — rzekł do lokaja.
Zjawił się jakiś pan w starszym wieku. Posuwał się ciężko, opierając się na kulach. Przez złote okulary spojrzał uważnie na Geissa.
— Proszę, zechce pan usiąść — rzekł Geiss. — Czemu zawdzięczam pańską wizytę?
— Czy pan mnie nie pamięta, mister Stein?
Mister Geiss, czyli Stein, spojrzał uważnie na swego gościa. Przysiągłby, że nie widział go nigdy w życiu.
— Przez dziesięć lat nie było mnie w Londynie. W czasie tak długiej nieobecności zapomina się twarze najbliższych nawet znajomych. Zechce mi pan przypomnieć swoje nazwisko.
— John Gover — rzekł nieznajomy pokasłując lekko — John Gover, makler giełdowy.
Na próżno mister Geiss wysilał swą pamięć. W żaden sposób nie mógł sobie przypomnieć maklera o tym nazwisku. Z grzeczności udał, że go sobie przypomina.
— Oczywiście — rzekł. — Spotykaliśmy się dość często na giełdzie.
— Myli się pan... Nigdyśmy się dotąd nie spotkali.
— Czyżby znów pamięć wypłatała mi figla?
— Mam pełne prawo tak przypuszczać.
— A jednak wydaje mi się, żeśmy się zetknęli przy niektórych interesach.
— Tak i to dość poważnych... Tylko, że wówczas nie orientowałem się w nich zupełnie...
Mister Geiss począł zdradzać pewne zdenerwowanie. Czego chciał od niego ten dziwny człowiek?
— Może wreszcie powie mi pan, co pana do mnie sprowadza?
— Ma pan krótką pamięć, panie Stein — odparł nieznajomy z ironicznym uśmiechem. — Pan sam wyznaczył mi przecież spotkanie.
— Ja?
— Bezwątpienia — odparł mister Gover, — wczoraj w teatrze zaprosił mnie pan na dziś na godzinę jedenastą do hotelu.
— Istotnie, byłem w teatrze, ale nie przypominam sobie, abym pana tam widział.
— Bardzo mnie to cieszy — odparł nieznajomy. — Okazało się więc, że przebranie moje spełnia znakomicie swoją rolę. Nie poznał mnie pan.
Mister Geiss zerwał się z krzesła. Nieprzytomnym wzrokiem powiódł dokoła, jak gdyby ujrzał widmo.
— Czyż to możliwe? Pan byłby lordem Listerem?
— Tak — odparł nieznajomy. — Lord Edward Lister zwany również Johnem C. Rafflesem, zaszczycił pana swoją wizytą.
— Do pioruna! Co za niespodzianka! Pańskie przebranie jest istotnie wspaniałe. Diabłaby zjadł ten, ktoby poznał w panu Listera. Zrobił pan niezłe postępy w ciągu dziesięciu lat. Z pana naprawdę genialny człowiek!
— Zostawmy to — uciął Raffles chłodno. — Co ma mi pan do powiedzenia?
— Czy zna pan Bank Lincolna? — zapytał Geiss.
— Tylko z zewnątrz. Ponieważ jednak zwrócił pan nań moją uwagę, może zechcę obejrzeć go i od wewnątrz. Obawiam się tylko, że jeśli pan jest dyrektorem banku, wizyta moja może nie przynieść mi zysku.
— Myli się pan — odparł mister Geiss. — W Lincoln Banku znajdują się wkłady drobnych kupców i rzemieślników. W skarbcu naszym znajduje się około trzech milionów funtów sterlingów depozytów. Wizyta więc pańska nie byłaby tak bezowocna. Powiem jaśniej: proponuję panu, ażeby pan wziął tytułem odszkodowania za poniesione straty, część znajdującego się tam depozytu.
Raffles obserwował Geissa spod wpół przymkniętych powiek. Na twarzy jego malowała się absolutna obojętność. Bankier oczekiwał odpowiedzi.
— Na Boga — rzekł wreszcie Raffles. — To pięknie z waszej strony, że chcecie mi umożliwić odzyskanie pieniędzy. Nie mam zamiaru ukrywać przed panem, że są mi bardzo potrzebne.
— Ja również poszukuję kapitału — odparł mister Geiss. — W tym celu przyjechałem do Londynu. Zrobiłem ostatnio kilka złych interesów. Mam jednak nadzieję, że zdołam pokryć straty. Sadzę, że lojalną współpracą, moglibyśmy podreperować nasze kieszenie.
— Chciałbym usłyszeć jakie są pańskie plany — zapytał Raffles.
— Za dwa tygodnie, gdy przejmę moje funkcje, zamianuję pana prokurentem banku. W tym charakterze będzie pan miał klucze od skarbca. Pewnej nocy, której termin ustalimy wspólnie, wejdzie pan do skarbca, otworzy pan kasy żelazne, zabierze pan całą zawartość i załaduje do auta. Następnie przyjedzie pan do Brighton, gdzie będę pana oczekiwał. Tam podzielimy się łupem. Będzie się pan mógł ukrywać w mej willi tak długo, dopóki pierwszy zapał policji nie ostygnie. Ja natomiast zostanę na posterunku prezesa rady nadzorczej banku, i będę kierował jego sprawami tak długo dopóki mi się to uda. Jakiego pan jest zdania o moim pomyśle?
— Genialny — odparł Raffles udając wybuch entuzjazmu.
— Doskonale — zawołał Geiss.
Potrząsnął energicznie dłonią Rafflesa.
— Ale niech mi pan zostawi swój adres.
— Sir John Govern Regent Park Nr. 13
Po jego wyjściu mister Geiss zatarł z zadowoleniem ręce.
— Teraz wpadłeś ptaszku — szepnął. — Jeśli Mc Intosh zdoła cię wyprawić na tamten świat, w takim razie on zostanie moim prokurentem i on pomoże włamać się do podziemi banku.
W dwa dni po tej rozmowie, Raffles znalazł w porannej poczcie następujący list:
„Szanowny Panie!
Nie znam nikogo, kto mógłby mi pomóc na tym świecie. Jestem sierotą, nie znałam mojej matki. Dwa lata temu ojciec mój umarł nagle na atak serca i nie zostawił testamentu. Przy pomocy notariusza i wiernego rządcy, sporządziłam spis książek. Oprócz tego znalazłam w koszach kilka tysięcy tomów dzięki którym mogłam dotychczas żyć dostatnio. Dziś znalazłam kartę, której dokładny odpis panu przesyłam. Pod tą kartą ojciec mój napisał, że jeden z urzędników nazwiskiem Pellugro uciekł, przywłaszczając sobie sumę czterech milionów funtów sterlingów. Ojciec mój począł śledzić złodzieja i dowiedział się, że ukrył on swój łup na bezludnej wyspie. Następnie człowiek ten uciekł do Paryża, zabierając z sobą niewielką cząstkę swoich bogactw. W międzyczasie Pellugro zmarł. Zatrzymano go w Paryżu w trakcie bójki pomiędzy nim a policjantami. W bójce tej został śmiertelnie ranny i umarł. Postanowiłam, że ja sama udam się na poszukiwanie skarbu mego ojca. Obecnie jestem bez środków do życia. Czytałam w gazecie, że pan pomaga biednym i wydziedziczonym. Marzę o tym, aby przyszedł mi pan z pomocą. Chwilowo mieszkam w pensjonacie w Londynie.
Melania Hoppe.
Raffles kilkakrotnie odczytał list.
— Dziwne żądania stawiają teraz młode dziewczęta. Zdaje się, że pomyliła mnie z Sherlockiem Holmesem. Zawiedzie się niestety. Mam rozpocząć poszukiwania skarbu, wynoszącego cztery miliony funtów sterlingów, na bezludnej wyspie.
Raz jeszcze przeczytał list, sądząc, że może znajdzie w nim słowa wyjaśnienia.
— Typowo kobieca cecha — rzekł Raffles. — Mam pomóc tej młodej damie, a nie wiem nawet gdzie mieszka.
Do listu dołączona była kartka, o której wspominała autorka.
— Ciekawy rysunek — rzekł do Charley Branda. — Wyspa ma kształt raka. Trudno uwierzyć, że istnieje kawał lądu, mającego ten kształt. Ponadto nigdy nie słyszałem, aby wyspa pochodzenia wulkanicznego, była otoczona rafami. Spójrz tylko:
Charley Brand pochylił się nad kartą i potrząsnął głową.
— Może będziemy mogli dostać u Cooka trochę bliższych informacyj o tej wyspie.
— Myślałem już o tym — rzekł Raffles. — Trzeba będzie spróbować.
Obydwaj przyjaciele udali się do biura podróży Cooka. Skierowano ich do działu naukowo-geograficznego. Trzech urzędników na próżno przerzucało atlasy. Wreszcie natrafili na odbitkę starej mapy z szesnastego wieku. Na mapie tej znaleźli coś, co przypominało kontury wyspy z rysunku. Brakowało tylko raf koralowych, widniejących na rysunku Rafflesa. Prawdopodobnie — tłumaczono sobie — autor rysunku pomylił się, biorąc za rafy koralowe przybrzeżne ławice piasku. Wyspa nosiła nazwę Rocky Island i położona była na morzach południowych na zachód od Islandii.
— Będą tam panowie mogli dojechać naszym okrętem — rzekł urzędnik. — Podróż potrwa cztery dni. W Southampton zastaną panowie okręt, który rusza jutro do Islandii. Jest to coprawda okręt rybacki, wyruszający na połów wielorybów, nie oczekujcie więc panowie wielkiego komfortu.
Opuściwszy biuro towarzystwa, Raffles wstąpił z Charleyem do restauracji.
Obaj jedli w milczeniu. Po skończonym posiłku, Raffles zapalił papierosa.
— A więc jutro wyruszam do Islandii na poszukiwanie wyspy skarbów.
— Odradzam ci to jak najgoręcej — rzekł Charley. — Kto wie, czy wyspa wskazana nam przez Cooka jest tą, której szukasz?
— Obojętne — odparł Raffles. — Podróż stanowi doskonałe odprężenie dla nerwów. Jutro wyruszam w drogę.
— W takim razie jadę z tobą — odparł Charley.

Na okręcie oprócz naszych przyjaciół, znajdował się tylko jeden jedyny pasażer. Pasażerem tym był Mc Intosh.
Podawał się za rybaka i Raffles nie domyślał się nawet, że człowiek ten był autorem listu, który otrzymał. List ten napisał Mc Intosh, po to, aby zwabić Rafflesa na bezludną wyspę i tam go zamordować.
W czasie podróży Mc Intosh komunikował się niewiele z Rafflesem. Unikał każdej okazji, która mogłaby ich zbliżyć. W czasie ucieczki z zesłania Mc. Intosh wylądował przypadkiem na niewielkiej wyspie na zachód od Islandii i wiedział, że wyspa ta jest bardzo rzadko odwiedzana przez żeglarzy.
Natychmiast po wylądowaniu w porcie islandzkim Mc Intosh znikł. Raffles ruszył na poszukiwani skunera, któryby mógł go przetransportować wraz z Charleyem na nieznaną wyspę. Po dwóch dniach daremnych poszukiwań, znalazł wreszcie coś odpowiedniego. Droga na bezludną wyspę zajęła mu całą dobę. Gdy wylądowali na brzegu niegościnnej wyspy, zastali już tam jakąś barkę. Właściciel skunera nie posiadał się ze zdziwienia. Sądził, że wyspa ta jest całkowicie bezludna. Raffles kazał mu zaczekać na siebie przy brzegu przez trzy dni.
— Bądźcie ostrożni — rzekł stary marynarz. — Ta wyspa jest niebezpieczna. — Rok temu sprowadziłem do północnej części tej wyspy całą grupę złożoną z Anglików i Niemców. Żaden z nich nie powrócił. Potopili się widocznie w bagnach lub jeziorach gorącej lawy. Ten kraj pożera ludzi. My rybacy nazywamy Islandię przedsionkiem piekieł. Wszędzie pełno tu wulkanów.
Raffles podziękował Islandczykowi za ostrzeżenie i wraz z Charleyem ruszył w drogę. Zabrali z sobą wełniane kołdry, kilofy, sznury i trochę żywności.
Wyspa istotnie wyglądała niegościnnie. Co krok ostre skały, zwały lodu lub przepaści grodziły im drogę. Mimo to Raffles zdołał zachować kierunek wskazany na rysunku, załączonym do listu. Wieczorem postanowili odpocząć w jakiejś grocie. Raffles zabrał się do odgrzania na maszynce spirytusowej mocnego grogu.
— Hotel — rzekł Raffles — nie jest zbyt wygodny. Musimy się zadowolić tym, że powietrze jest tu lepsze, niż w naszym mglistym Londynie, gdzie co krok możemy natknąć się na inspektora Baxtera, lub któregoś z detektywów.
— Istotnie. — Tego rodzaju spotkanie nam nie grozi — odparł Charley ze śmiechem. Nią sądzę, aby oprócz ciebie i mnie znajdował się jakiś człowiek żywy na tej wyspie.
— l ja tak przypuszczam — odparł Raffles, owijając się kocem.
Spał już od kilku godzin. Nagle Charley Brand obudził się: do uszu jego doszedł lekki szelest u wejścia do groty.
Spojrzał i ujrzał postać ludzką. Nieznajomy stał tuż obok otworu i spoglądał do środka.
Jakkolwiek nie zbyt skłonny do obaw, Charley Brand zadrżał. Człowiek położył się plackiem na ziemi i zbliżał się pełzając. Serce młodego człowieka przestało bić. Chciał krzyczeć, lecz głos zamierał mu w gardle. Chciał dać znak Rafflesowi, który spał spokojnie rozciągnięty niedaleko niego — lecz członki jego sparaliżowane przez strach odmówiły mu posłuszeństwa. Nie ulegało kwestii, że człowiek ten żywił złe zamiary. Nie było chwili do stracenia. Nieznajomy nachylił się nad Rafflesem. Jego podniesiona do góry ręka, uzbrojona w sztylet, zawisła tuż nad piersią Tajemniczego Nieznajomego. W świetle księżyca ostrze sztyletu zalśniło zimnym blaskiem. Charley odzyskał głos: głośny krzyk rozdarł ciszę. Raffles zerwał się.
— Co się tu dzieje? — zawołał spoglądając na Charley Branda.
Charley Brand nie przyszedł jeszcze do siebie po przeżytym wzruszeniu. Napastnik zbiegł, jak gdyby rozpłynął się w ciemnościach nocy. Charley w chaotycznych słowach opowiedział Rafflesowi przebieg sceny, której był świadkiem. Tajemniczy Nieznajomy potraktował go z dobrotliwą ironią: uważał, że cała ta scena miała miejsce w jego bujnej wyobraźni. Mimo to, po chwili spoważniał i poddał grotę drobiazgowej inspekcji. Nie natrafił jednak na żaden ślad tajemniczego gościa. Reszta nocy minęła im na czuwaniu. Poczęli rozmawiać o propozycji, jaką uczynił Rafflesowi mister Geiss. O wschodzie słońca ruszyli w dalszą drogę. Raffles rozglądał się dokoła chcąc sprawdzić, czy nie dojrzą gdzie śladu tajemniczego gościa. Na skalistym gruncie trudno było szukać odcisków stóp. Z zapadnięciem wieczora podróżni byli już w niewielkiej odległości od miejsca, w którym miał być ukryty skarb. Noc zapadała zbyt szybko, aby mogli myśleć o dalszej drodze. Rozciągnęli się pod skałą, tworzącą nad ich głowami rodzaj naturalnego dachu. Postanowili, że każdy z nich kolejno będzie czuwał.
Około północy Charley Brand postanowił zbudzić swego towarzysza. Nagle uczuł, że potężne ramiona chwyciły go z tyłu. Jednocześnie ktoś ścisnął go za gardło tak silnie, że nie mógł wydobyć głosu. Coś uniosło go w górę razem z pledem.
Był to Mc. Intosh.
Na próżno Charley Brand usiłował wyzwolić się z uścisku. Napastnik posiadał herkulesową siłę. Bez najmniejszego zmęczenia niósł swą ofiarę przez blisko sto metrów. Charley zrezygnował z dalszego oporu. Dziwna rzecz: mózg jego pracował ze zwykłą sprawnością. Nie rozumiał, jaki cel mógł mieć ten człowiek, porywając go. Przeczucie mówiło mu, że zamach ten był skierowany nietylko przeciwko niemu. Nie miał możliwości ostrzeżenia Rafflesa. Oczyma wyobraźni widział jut swego przyjaciela ze sztyletem zatopionym w piersi...
Człowiek, który go niósł zatrzymał się nagie i rzucił na ziemię swój ciężar. Charley Brand wydostał się wreszcie ze swego koca. Ale nieprzyjaciel był jeszcze bardziej szybki, niż on. Gdy tylko wyprostował się, brutalna ręka chwyciła go za szyję i przydusiła twarzą do ziemi. Następnie jakieś ramię otoczyło go i Charley uczuł, że został podniesiony do góry. Oczyma rozszerzonymi przerażeniem spoglądał w przepaść, z której powstawały sine mgły.
Jego kat trzymał go w tej pozycji przez kilka minut. Nieszczęsny, zawieszony nad przepaścią przeżywał w ciągu kilku sekund najpiekielniejsze tortury. Nie miał nadziei, że się wyratuje. Czuł, że jest zgubiony i posiadał tego pełną świadomość. Jeszcze raz spojrzał dokoła, jak gdyby chcąc zachować na zawsze wspomnienie miejsca swej śmierci. Dokoła niego piętrzyły się poszarpane skały. Sto metrów poniżej czarne jeziora lśniły niesamowicie w świetle księżyca. W pobliżu wznosiły się białawe mgły, których pochodzenia Charley Brand nie potrafił sobie na razie wytłumaczyć. Zdawał sobie sprawę, że te potężne słupy wrzącej wody wychodziły z jakichś podziemnych źródeł. Drżał na myśl o tym, że za chwilę ciało jego spadnie ku tym bezdennym czeluściom.
Mc. Intosh przyszedł do wniosku, że tortura trwała już dostatecznie długo. Raz jeszcze potrząsnął ciałem i rzucił je w przepaść. Następnie ruszył w stronę Rafflesa, chcąc mu zgotować ten sam los. Tym razem nie udało mu się tak łatwo. Zbudzony krzykiem Charleya, powtórzonym przez echo górskie Raffles skoczył na równe nogi. Spostrzegł, że miejsce obok niego było puste. W obwili, gdy zastanawiał się co mogło się przytrafić przyjacielowi, jakiś cień ludzki wynurzył się z mroku. Zanim Raffles zdążył zrobić użytek z broni, napastnik skoczył na niego, jak tygrys i chwycił go za gardło.
Wywiązała się rozpaczliwa walka. Słychać było tylko ciężki oddech dwóch walczących na śmierć i życie.
Mc. Intosh nie docenił siły Rafflesa. Tajemniczy Nieznajomy był niższy od Mc. Intosha i nie dorównywał mu potęgą muskułów. Górował jednak nad nim zręcznością i techniką walki. Mc. Intosh widząc, że nie łatwo mu będzie dać sobie radę z przeciwnikiem, sięgnął do kieszeni po nóż.
Ten ruch go zgubił. Korzystając z chwilowego oswobodzenia uścisku, Raffles zdzielił go potężnie pięścią w skroń.
Bandyta zwalił się na ziemię jak drzewo, któremu podcięto korzenie. Nie tracąc czasu Raffles związał swego przeciwnika sznurami, które miał przy sobie. Irlandczyk oprzytomniał wkrótce. Widząc, że dostał się w moc Tajemniczego Nieznajomego, zgrzytnął zębami w bezsilnej wściekłości.
— Podły psie! — zawył.
Raffles zapalił papierosa i puścił dym prosto w twarz swego więźnia. Poznał w nim rybaka, który przybył do Islandii tym samym, co i on statkiem. Raffles usiadł naprzeciw z rewolwerem w ręce. Nadstawił uszu. Żaden głos nie mącił ciszy nocnej. Widząc, że Raffles nie przejmuje się zupełnie jego przekleństwami, Mc. Intosh zamilkł. Dusił się tylko swą wściekłością i do krwi zagryzał wargi.
Raffles z niecierpliwością oczekiwał na wschód słońca. Gdy tylko poczęło szarzeć, ruszył w drogę. Obdarzony niezwykłym darem orientacyjnym bez trudu domyślił się, w jakim kierunku zaciągnięto tej nocy Charleya. Tu i ówdzie na załamaniach skał widział malutkie ździebełka wełny pochodzącej z koca Charleya. Wełna ta znaczyła wyraźnie ślad. W ten sposób Raffles doszedł do miejsca, z którego Charley został zrzucony. W dole bił gejzer i rozpraszające się kropelki wrzącej wody nie pozwalały Rafflesowi zorientować się w głębokości przepaści.
Przyłożył obie dłonie do ust i zawołał:
— Charley! Charley!
— Hallo! — odpowiedział mu jakiś głos, który zdawał się dochodzić z pobliża.
— Gdzie jesteś?
— Zaledwie o dwa metry od ciebie. Jest tutaj występ skalny, zasłonięty przez parę z gejzeru. Biorę waśnie parową kąpiel. Starałem się wdrapać na skałę, ale jest zbyt ślisko.
— Poczekaj, pomogę ci.
Raffles zdjął marynarkę, skręcił ja w rodzaj sznura i zawiesił ponad miejscem, gdzie przypuszczalnie znajdował się jego przyjaciel. Nagle uczuł wstrząs.
— Złapałem — rzekł Charley. — Podciągnij mnie w górę.
Powoli przekładając ręce, Raffles wciągnął Charleya na brzeg skały. Sekretarz był zupełnie mokry.
— Mam dosyć łaźni parowej na całe życie — rzekł ze śmiechem.
— Czy nie jesteś przypadkiem ranny?
Charley potarł kolana i łokcie.
— Szczęśliwie mi się udało — rzekł. — Łotr rzucił mnie głową na dół. Pewien byłem, że zginę w głębi przepaści. Nagle ręce moje natrafiły na ten występ. Chwyciłem się go i padłem na brzuch. Tylko kolana moje ucierpiały.
— Bądź szczęśliwy, że przygoda ta zakończyła się tak pomyślnie. A teraz jeśli chcesz mnie słuchać, biegnij czym prędzej do obozowiska i zmień ubranie. Znajdziesz tam skrępowanego nędznika, który chciał cię pozbawić życia. Mam okropną ochotę rzucić go, zamiast ciebie, w głąb gejzeru.
Mc. Intosh rzucił Rafflesowi pełne nienawiści spojrzenie.
— Niech was diabli porwą! — mruknął.
— Przegrałeś — rzekł Raffles. — Chciałbym jednak wiedzieć coś miał przeciwko nam.
— Powieście się! I tak wam nie odpowiem.
Raffles zebrał trochę suchego drzewa i rozpalił ognisko. Chciał, aby Charley mógł osuszyć przy nim przemoczone ubranie. Następnie zabrał się do przygotowania posiłku.
— Wkrótce ruszymy na poszukiwanie skarbu — oświadczył. — Więźnia zostawimy tutaj.
— A jeśli wymknie się? I zaatakuje nas znowu?
— Gorzko za to odpokutuje — odparł Raffles. — W drogę!
Po dwóch godzinach marszu przybyli do miejsca, wskazanego na karcie. Duży kamień, który miał wskazywać miejsce ukrycia skarbu, znajdował się tam istotnie. W pobliżu widoczne były ślady stóp.
Raffles zabrał się do kopania. Po niejakim czasie estrze łopaty zahaczyło o drewnianą kasetę. Rozbił ją z łatwością przy pomocy swych narzędzi. W środku znajdowała się inna kaseta, żelazna, zamknięta na silne zamki.
— Otóż jesteśmy właścicielami skarbu — rzekł Raffles. — O ile się nie mylę, człowiek, który nas zaatakował wiedział również o jego istnieniu. Chciał nas zgładzić, aby zawładnąć pieniędzmi. Nie kusząc się o jej otworzeniu postaramy się przenieść tę kasetę na pokład statku...
Okazało się, że była za ciężka, aby ją nieść. Raffles przymocował ją do sznura i obaj przyjaciele ciągnęli ją za sobą.
Na widok Charleya i Rafflesa, powracających ze skarbem, Mc. Intosh zatrząsł się w bezsilnej wściekłości.
Raffles bowiem istotnie odkrył jego skarb.
Irlandczyk do tego stopnia zlekceważył swego przeciwnika, że przesłał Rafflesowi prawdziwy opis miejsca ukrycia skarbu. Tam właśnie ukrył przed laty skradzione miliony. Przez długi, długi czas zakopywał w tym samym miejscu dalsze swoje łupy. Teraz właśnie, gdy uważał się już za człowieka dostatecznie bogatego, postanowił zawieźć swój majątek do Londynu i żyć z procentów od kapitału.
— Martwisz się, żeśmy znaleźli twą skarbonkę? — zaśmiał się Raffles. — Bądź spokojny, postaramy się zrobić właściwy użytek z jej zawartości.
— Cóż poczniemy z tym człowiekiem? — zapytał Charley Brand. — Po tym, co nam zrobił, zasłużył na kulę w łeb.
— Po co niszczyć naboje? — odparł Raffles. — Zostawimy go tutaj na tej bezludnej wyspie, wraz z jego opróżnioną kasetą. Kara ta będzie dla niego stokroć surowsza, niż gdybyśmy go zastrzelili od razu. A teraz w drogę!
Nie zwracając najmniejszej uwagi na lamenty Mc. Intosha, ruszyli w stronę barki. Następnego dnia bez dalszych przygód dosięgli brzegu i załadowali skarb na pokład skunera.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Matthias Blank, Kurt Matull i tłumacza: anonimowy.