Fałszywa Kuropatwa/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Fałszywa Kuropatwa
Podtytuł Obrazek
Pochodzenie Z Warszawy
Wydawca Gebethner i Wolff; K. Grendyszyński
Data wyd. 1894
Druk I. Zawadzki
Miejsce wyd. Warszawa; Petersburg
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Rzecz dzieje się w mieszkaniu ciotki przy ulicy Marszałkowskiej. Dzień dwudziesty ósmy czerwca, godzina dziesiąta rano.
W salonie okna otwarte, firanki pozdejmowane, meble stoją, jeżeli można w ogóle stać w takiej pozycyi, do góry nogami. Atmosfera materyalna przewiewna i czysta, duchowa ciężka. Barometr domowy spadł ogromnie, czuć zbliżający się uragan.
Między meblami uwijają się dwie dziewice: Weronika Dajpokój, kucharka, i Florentyna Nierusz, pokojówka; do pomocy im przyszła poważniejsza dama, pani Walentowa Czopek, małżonka stróża.
Dwie te dziewice i dama są w przyśpieszonym ruchu; wynoszą meble, trzepią je, potrącają się nawzajem i współcześnie opowiadają sobie nadzwyczajną przygodę niejakiej panny Agaty, młodszej z przeciwka, która miała narzeczonego szewca, ogłosiła zapowiedzi ze ślusarzem, a ostatecznie przed dwoma tygodniami wyszła zamąż i to całkiem naprawdę za takiego, co w browarze jest i piwo po szynkach rozwozi.
Sens moralny tej opowieści był, że czasem delikatny flircik, jeżeli jest prowadzony zręcznie, doprowadzić może do najświetniejszych rezultatów. Panna Agata teraz jest stateczną mężatką i chodzi za Żelazną Bramę, codzień, jak zapisał, w białym czepeczku, z teką tekturową zieloną na prowjanty.
Ktoby się tego spodziewał!... Teraz taka pani mieszka w suterenie na Krochmalnej, co sobota świeci lampkę przed obrazem, ma sześć poduszek pod sam sufit, komodę jesionową, a jak jej raz mąż nie bardzo grzeczne słowo powiedział, to go przecież tak zbiła rzetelnie, że przez trzy dni z podwiązaną twarzą Warszawę objeżdżał i w siedemdziesięciu czterech szynkach musiał opowiadać, że go zęby nagle zabolały z zawiania.
Jak to czasem niewiadomo z czego wyrasta najstateczniejsza kobieta!
Do sali wchodzi ciotka Klotylda, dyskurs się przerywa, jakby go kto siekierą uciął.
Zdaje się, że teraz jest najodpowiedniejszy moment do naszkicowania portretu ciotki.
Nie można jej w żaden sposób posądzić o pozowanie, przeciwnie, jest w negliżu i zachowuje się z zupełną swobodą. Ma na sobie spódniczkę haftowaną, kaftanik batystowy z rękawami szerokiemi niemożliwie, a dla ochronienia włosów od kurzu obwiązała głowę pąsową chusteczką jedwabną.
Weszła i pełnym oburzenia gestem wskazuje ledwie dostrzedz się dającą nitkę pajęczyny na suficie...
W tej pozie wygląda, jak wielka rewolucya francuska, i istotnie rzeźbiarz, któryby chciał uzmysłowić ten wybitny moment dziejów XVIII-go stulecia, nie mógłby znaleźć piękniejszego i bardziej odpowiedniego modelu.
Rękę podniosła do góry, szeroki rękaw opadł i odkrył ramię nagie, kształtne, wymodelowane przepysznie, imponujące bogactwem formy i siłą.
Postać dość wysoka i w miarę rozwinięta świadczy, że to nie początek rewolucyi, ale rewolucya dojrzała, która czeka tylko na odpowiedni moment, aby zdobyć... Bastylję.
Twarz o rysach regularnych i pięknym profilu ma w tej chwili wyraz groźny, chusteczka pąsowa na głowie wygląda niby czapka frygijska, a w oczach migają takie błyski terroryzmu, że Weronika Dajpokój i Florentyna Nierusz oglądają się tylko na drzwi w zamiarze najsromotniejszej ucieczki z placu boju.
Nadchodzi ten moment psychologiczny, który zazwyczaj poprzedza uragany porządków domowych... lada chwila nastąpi katastrofa, oberwania się chmury, zmiany gabinetu. Wisi coś strasznego w powietrzu, bo ciotka dostrzegła jakąś niedokładność w robocie, bo już w niej gotuje się wszystko, kipi, gdy wtem nagle, z przerażeniem w głosie, Weronika wykrzyknęła:
— Ola Boga! goście!
Ciotka skamieniała, niby nieszczęsna żona Lota. Goście! na taki rozgardjasz!
Ale fala wielkich wypadków płynie niepowstrzymana.
Na schodach słychać już różne głosy i taki łoskot, jak gdyby biegło po nich do góry stadko młodych kóz, za któremi poważny i ciężki wół kroczy.
W rzeczy samej była to pani Marcinowa z Krzywej Woli z Ernestynką, Waciem, Bronisiem i Adasiem — a za niemi, obładowany koszami, walizkami, tłomoczkami postępował we własnej osobie stróż Walenty...
— Boże! jak ja ich tu przyjmę? — szepnęła ciotka — cóż za głupie pociągi, żeby przychodzić o tej porze, o której się sprząta!...
Ale już zapóźno na refleksye, już oto wpada czereda cała. Chłopcy przeskakują przez meble, mama z córką przeciskają się dyskretnie wśród gratów.
Walenty z ogromnym łoskotem rzuca tłomoki i kosze na podłogę.
— Ciociu!
— Najdroższa!!!
— Kloteczko!
— Julciu, Ernestynko! Ach i te drogie dzieciaczki! Adasiu! Bronisiu! Waciu! niechże was uściskam, pieszczoty złote.
— Klociu, serce moje.
— Najśliczniejsza ciotuniu!
— Jakże mi przykro, żeście trafiły na taki nieporządek. Na czem ja was posadzę?!
— Nic to, cioteczko, ja pomogę, ustawię meble sama.
— Ale co znowu! Weroniko! wnosić meble napowrót... Florka! natychmiast ma być kawa, przynieść ciasta z cukierni, pozamykać okna, bo cug. Jeszcze tu jesteście?!
— Niechże cioteczka pozwoli, ja się wszystkiem zajmę: proszę o kluczyki, jestem tu zawsze jak domowa...
— Julciu — odzywa się ciotka do pani Marcinowej — ty masz nie córkę, ale skarb. Kto tę dziewczynę weźmie...
— Kto ją tam weźmie? Dziś młodzież taka głupia...
— No, a Maciuś.
— Ernestynka nie ma jakoś do niego inklinacyi... a zresztą, moja droga — dodała pani Marcinowa szeptem — to biedne dziecko jest zagrożone.
— Kto?
— A moja Ernestynka.
— Ach! przerażasz mnie doprawdy... Chodźże prędzej, opowiedz co jest?
I poczciwa ciotka wyprowadziła panią Marcinową do swojej sypialni i tam usiadły obie na sofie, aby pomówić swobodnie.
— I cóż tej biedaczce grozi?
— Ach moja Klociu jedyna, serce mi pęka, zdaje się, że to suchoty.
— To niepodobna! Z czego wnosisz?
— Uważasz sama, że pomizerniała znacznie.
— Troszeczkę.
— Ale to jeszcze nic. Są gorsze objawy.
— Cóż takiego?
— Od dwóch miesięcy biedne dziecko doznaje szczególnego swędzenia nosa.
— Przecież to nie jest rzecz straszna.
— Jak kiedy, moja Klociu. Ernestynka jest jeszcze bardzo młodziutka, dopiero siedemnasty rok skończyła... niedawno rozwinęło się biedactwo, właściwie to dopiero pączek... Ach, Klociu moja serdeczna, i myśmy były w tym wieku... Tego rodzaju objaw nic dobrego nie wróży, nic moja śliczna koteczko...
— Radziłaś się kogo?
— Wzywałam naszego doktora...
— I cóż?
— Moja droga, co chcesz! Taki doktorzysko prowincjonalny, a przytem stary, jak świat. On już zapewne zapomniał, z której strony jest w żydówce śledziona!... Jednak wzywałam go, bo czegóż człowiek nie zrobi dla dziecka... Przyjechał, zobaczył, namyślał się z pół godziny, zażył ze dwadzieścia razy tabaki — i wiesz co powiedział?
— Cóż...
— Powiedział, że na swędzenie nosa jeszcze nikt nie umarł, nawet w Grecyi! i że dobrze by było, żeby się panna przetrzęsła.
— Cóż to znaczy?
— To znaczy, moja duszko, żeby Ernestynkę gdzie wywieźć. Pytałam, czy do wód? Dziad ziewnął dwa razy i powiedział, że jak chcę; można do wód, można i do morza; a jeżeli nie można ani do wód, ani do morza, to się i bez morza obejdzie. Więc ja w tem zmartwieniu przyjechałam do Warszawy, wezwiemy którego z tutejszych lekarzy, niech radzi, bo jestem w rozpaczy. Stefcia w Wądołkach pociesza mnie, że to tylko coś gastrycznego; Michasia w Górkach straszy, że to nerwy, a ja przeczuwam nieszczęście... To suchoty, Klociu...
— Przecież w naszej rodzinie nikt na suchoty nie chorował, a babka Pelagja stu lat dożyła.
— Zapewne, w familii suchot nie było, ale na folwarku były; przyjęliśmy w roku zeszłym owczarza suchotnika i umarł... zresztą czy ja wiem, co mam o tem myśleć.
Rzekłszy to, pani Marcinowa zalała się rzewnemi łzami.
— Julciu moja — pocieszała ciotka Klotylda — nie rozpaczaj, dziś jeszcze poślemy po doktora.
— Tak, poślemy, ale jak doktór zapisze jej jakie źródła, albo morze, to cóż ja zrobię?! Wiesz, w jakich interesach jesteśmy... Biedny mój Marcinek ledwie zipie, jak mu o Warszawie wspomnieć, to jęczy, a cóż dopiero o morzu. Szkoda dziecka, moja Klociu, ach jaka szkoda!...
Pani Klotyldzie błysnęła świetna myśl.
— Julciu! — zawołała — nie upadaj na duchu; daję ci słowo, że jeżeli będzie potrzeba, to ja z Ernestynką pojadę. Nie mam żadnych obowiązków, a Ernestynkę kocham tak bardzo...
— Ach Klociu, jakaś ty dobra! Wdzięczność moja dla ciebie przez całe życie nie wygaśnie... Tyś nasz anioł opiekuńczy, tyś dobry genjusz rodziny!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.