Ewunia/Tom I/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
< Ewunia‎ | Tom I
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Ewunia
Tom I
Podtytuł Opowiadanie z końca XVIII wieku
Wydawca „Ziarno”
Data wyd. 1913
Druk E. Szyller
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Choć zimowa noc jeszcze w styczniu długa, przetańcować ją młodym łatwo, a starym przegwarzyć.
Poczęły się tany od polskiego zawczasu, a ani się opatrzono, jak na wschodzie wyiskrzonym poczęło świtać. Skrzypki, choć je pojono, ledwie już rzępolili, basista drzemał, tak, że głową coraz o szyję instrumentu uderzał, a no już z nawyknieniu swoje dwie nuty piłował, choć śpiący. Klarnetowi tchu nie stało, trzymał go w ustach, ale rzadko kiedy zadął i to tak piskliwie jakby się prosił, żeby mu już pokój dano.
Kulik też z Kurzej Piętki wybierał się z powrotem, zapraszając do siebie i powoli goście się wymykali, wołając o konie, bo nikt dłużej nie chciał podczaszemu po takiej nocy kłopotliwej być ciężarem.
Panny nawet ustały i poprzysiadały po kątkach, mało która do ostatniego mazura wziąć się dała. Na twarzach widać było znużenie. Miano się rozjeżdżać, tylko koni doczekać się było trudno, służba też długo w noc sobie pozwoliła przy wódce na folwarku, i teraz się jej dobudzić było niepodobna. Dla znużonych gości roznoszono kawę, winną polewkę i bulion po sali, w której kątku piękna gosposia z włoskami od tańca porozplątywanemi, usiłując je pozbierać do porządku, siadła przy pannie Marcie Żyrowskiej. Tej także wianuszek był spadł z czoła, trzymała go w ręku, biała zasłona była podarta w kawałki, a we wpadłych czarnych jej oczach więcej było smutku i złośliwości, niż wesela.
— Używaj młodości szczęśliwa — szeptała panna Marta Ewuni — tyleż to naszego pókiśmy dla nich boginiami, używaj, ale nie wierz z nich nikomu? Każdy ci się będzie zaklinał, że kocha szczerze, ale ta ich miłość w twoich folwarkach, w ojcowskiej szkatule, w ślicznych oczkach, w młodej buzi. Serca oni nie mają, ino chciwość wszystkiego! Chciwość twej młodości, twego bogactwa, a potem, próżność w nich gra, aby jeden drugiego ubiegł, a potem... O! — zawołała, rzucając ręką — wszyscy oni ile ich jest, bez sądu na szubienicę!
— Moja ty Marciu! moja ty droga! — odezwała się patrząc na nią Ewunia — co też ty wygadujesz! Są może jacy gdzie źli ludzie na świecie, ale tu niema.
— Tyś jeszcze dziecko! zobaczysz, to gadziny, to kameleony, to krokodyle.
Ewunia parsknęła, ale innym śmiechem, i pocałowała ją.
— Zkąd ci taki gniew do nich?
— Gniew! jeszcze by też! żebym ich miała gniewem moim zaszczycić — odezwała się szydersko — ja niemi gardzę.
— No, a mnie się oni wszyscy bardzo podobają — naiwnie domówiła Ewunia — doprawdy.
— Bo się dziś wszyscy kochają w tobie, nawet ten głupi mój Dydak. Żebyś była widziała jak on cię temi swemi wołowemi oczyma pożerał przez całą noc.
— To ci się tak zdawało?
— Trzech nie zliczy, a zdrajca! — zawołała panna Marta. — Wczoraj jeszcze był u nóg moich, prawdziwie, powiadam, że gdybym chciała, byłabym go do oświadczenia doprowadziła, no, a dziś, kiedy miał taką doskonałą okazję przy tym kuligu, słowa mu z ust dobyć nie było podobna.
— Czyż ty go kochasz? — zapytała Ewunia.
— Ja? ja? — ruszając ramionami rozśmiała się panna Marta — ale ja go nienawidzę.
— A na cóż ci było jego oświadczenie?
— A no, naprzód żebym miała uciechę z kwitkiem go odprawić, gdyby mi fantazja przyszła, powtóre, żebym raz przecie może i zamąż poszła, jeśliby już bardzo prosił.
— Za tego kogo nie kochasz?! — zdziwiona przemówiła Ewunia.
— Ja żadnego już z nich kochać nie mogę — mówiła, wzdychając panna Marta — a miałabym się na kim mścić, gdybym sobie męża wzięła. Tenby mi odpokutował za nich wszystkich.
Ewunia spoważniała, patrzyła na nią z podziwieniem, kręciła główką, ruszała ramionami białemi, słuchała jakby nie rozumiała.
— I chciałabym — dodała Marta — abyś i ty, i my wszystkie spisek uczyniły i mściły się na nich.
— Taka jesteś zawzięta!
— Okrutnie! — zawołała z gniewem panna Marta.
Nagle przerwała rozmowę, pochyliła się do ucha Ewuni i szepnęła:
— No, przyznaj się mi, nie powiem nikomu, któregoś z nich wybrała?
Dziewczę zarumieniło się mocno, oczyma salę przebiegło, wróciło wzrokiem do towarzyszki i zaczęło się śmiać uciesznym śmiechem dziecka.
— Żadnego! — zawołała, robiąc minkę smutną.
— To być nie może; Walek bardzo przystojny chłopak i do rzeczy.
— O! podoba mi się też — potwierdziła Ewa.
— A widzisz!
— Ale Szczepek też miły i roztropny, i tamtemu nie ustąpi — dorzuciła Ewunia. — A Herciński choć smutny, ale z nim pomówić miło, i wszyscy go chwalą, a rejent wesoły i serce ma dobre, a Machcewicz taki ucieszny.
— A Dydak? — spytała Marta.
— No cóż? i to dobre stworzenie.
— I wszyscy ci równie mili?
— Doprawdy! — odpowiedziała Ewunia.
— I do żadnego ci serce nie bije, gdy przyjeżdża, i za żadnym nie czujesz tęsknoty, gdy go długo nie ma? — mówiła Marta.
Ewunia pomyślała.
— Doprawdy nie tęskno mi po nikim, choć każdy mi gościem miłym.
— Ty jeszcze jesteś dziecko! — zawyrokowała Marta, podnosząc się z siedzenia, i pocałowała ją w czoło. — Zachowaj to serduszko zamknięte, niech się rozpadają, niech szaleją, niech warjują, a ty się śmiej.
Wtem Dydak nadszedł, podając rękę swej narzeczonej, a patrząc na Ewunię jakby zmiłowania prosił; panna Marta uderzyła go po ręku, wstała, — i kulig, zabierając z sobą muzykę, która szła grając marsza aż do ganku, wśród wiwatów i okrzyków, wyruszył do Kurzej Piętki.



∗             ∗



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.