Echa muzyczne/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Echa muzyczne
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa
tom V—VII
Szkice i obrazki
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst szkicu
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 

Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II. ORFEUSZ W NIEWOLI.

Trudno! nie można powstrzymać strumienia,
Ani młodzieńczych uniknąć nadużyć —
Kroczące naprzód nowe pokolenia
Kruszą narzędzia, co im nie chcą służyć.

Asnyk.

I on miał pociąg do fortepianu; odziedziczył go po matce, która była nauczycielką muzyki. Ciążyły jednak na nim dwa przekleństwa: nie miał majątku, ani sprytu.
W domu był stary klawikord i całe paki nut. Chłopiec już w piątym roku życia począł jednym palcem odegrywać usłyszane melodje, a w siódmym błagał matkę, aby go zapoznała z nutami. Prędko zdobył ten klucz muzycznej umiejętności i, podczas gdy inne dzieci puszczały latawca na podwórzu, albo bawiły się w Rinaldiniego, on przysuwał do klawikordu krzesło, kładł na niem kilkanaście opusów, wdrapywał się na tę piramidę, która mu pozwalała zgóry uderzać w klawisze, i — grał.
Czasem, zwabiony wesołym krzykiem rówieśników, schodził na podwórze, aby zostać „zbójcą“ lub „żołnierzem.“ Ale psuł zabawę swoją niezręcznością i wyśmiany, niekiedy pobity przez innych malców — wracał na górę. Był tu zupełnie samotny, ponieważ ojciec pracował w biurze, a matka na lekcji. Więc gdy po raz setny obejrzał wszystkie kąty małych pokoików i nie znalazł w nich nic nowego, znowu wdrapywał się na stos nut, leżących na krześle przed klawikordem, i znowu grał.
Pomimo tak niezwykłych objawów, nikt z bliższych nie nazywał go genjuszem. Matka, biorąca dwa złote za godzinę lekcji, nie miała powodu życzyć synowi muzykalnej karjery, a ojciec nawet gniewał się, że chłopak dla nut zaniedbuje książki. Tylko wszechmocny wypadek awansował go na cudowne dziecko i popchnął na drogę artystyczną.
W tym samym domu, o piętro wyżej, mieszkał introligator, który oprawiał książki jednemu z amatorów i znawców muzyki. Pewnego razu znawca wdrapywał się do introligatora, a jako człowiek nieco otyły, odpoczywał na każdem piętrze. Na drugiem usłyszał coś szczególnego, mianowicie piosenkę, graną na lichym instrumencie w niezwykły sposób. Wykonanie nie było poprawne, tempo zmienione, chwilami zdawało się, że artyście brakuje niektórych palców. Mimo to, czuć było pewność, a nawet fantazją wytrawnego muzyka, obok czegoś, co możnaby nazwać naiwną poezją.
Przysłuchawszy się dłużej, amator i znawca poznał, że owa piosenka jest tylko tematem, który nieznany artysta przerabiał na wszelkie możliwe sposoby, ani razu bez błędu, ale zawsze genjalnie.
— Co to jest? — szepnął, nie mogąc sobie zdać sprawy ze zjawiska.
Nagle otworzył drzwi mieszkania, skąd płynęły dziwne melodje, i pod oknem, na krześle i na pęku nut, zamiast wytrawnego muzyka, zobaczył — dziecko, mizerne, skulone, ubogo odziane, a tak zatopione w swojej grze, iż nie słyszało wejścia obcego człowieka.
Gość rzucił okiem po izdebce. Było tu czysto, ale biednie. Czarny stół, wiśniowa szafa, kanapka obita perkalem, gdzie niegdzie pocerowana, kwiaty i świeżo uprane firanki w oknie.
Teraz malec spostrzegł gościa; przestał grać i zalękniony, podniósł na niego szare oczy.
— To ty grasz, ty?... — dziwił się przybysz.
Chłopak zeskoczył ze swej piramidy, zmieszany, ukłonił się, ale milczał.
— Można tu usiąść?...
Dziecko z trudem przyniosło gościowi krzesełko,
— Jak ci na imię, mały? — pytał dalej znawca, poprawiając się na twardem krześle.
— Adaś.
— A rodziców masz?
— Mam, ale tatko jest w biurze, mama na lekcji, a Kazimierzowa wyszła po bułki.
— Aha! — rzekł gość. Pogłaskał malca i dodał — Zagrajno przy mnie.
Adaś trochę drżał, ale, przyzwyczajony do posłuszeństwa, zasiadł do klawikordu. Z początku mylił się raz za razem, lecz wkrótce zapanował nad nim duch sztuki, a może i oryginalność położenia. Wpadł więc z jednej ostateczności w drugą i przez kilkanaście minut grał wobec gościa, jak nigdy przedtem. Pierwszy obcy i życzliwy słuchacz stał się dla niego nowym bodźcem, spotęgował w nim siły i natchnienie.
Po próbie, gość zapytał chłopca o lata, o nazwisko rodziców i serdecznie pożegnawszy go, powlókł się o piętro wyżej, do introligatora.
— Wielki artysta... wielki artysta... — szeptał na schodach.
Los przyszłego muzyka był zdecydowany; amator zainteresował się nim. Nie był to bogacz, ale człowiek zamożny i posiadający niejakie stosunki. Ojcu Adasia wyjednał w biurze podwyżkę pensji o kilkadziesiąt rubli na rok, matce wyszukał dwie nowe lekcje na tydzień, po pięć złotych każda, małego zaś artystę wprowadzał w świat i płacił za niego wpisy szkolne.
Adaś skończył wprawdzie gimnazjum, lecz niewiele skorzystał z nauki. Był to dla niego rodzaj pańszczyzny, którą odrabiał, gdyż lękał się utracić łask protektora. Co roku przechodził z klasy do klasy, ale ani historja, ani literatura, ani matematyka, ani nauki przyrodnicze nie zostawiły śladów w jego umyśle. Nie rozumiał nawet, w jakim celu wbijają mu w pamięć tyle nazwisk i formuł, którym nic podobnego nie spotykał na świecie. Świat bowiem przedstawiał mu się tylko z jednej strony, jako niewysychające źródło tonów czystych albo nieczystych, rytmów i czasem melodyj. W śpiewie ptaków, w szelestach deszczu, w turkocie wozów, w nieustannym szmerze, jaki sprawiają na ulicach przechodnie, szukał on muzyki, lub jej składników. Reszta nie istniała dla niego.
Gdy wstąpił do konserwatorjum, jego protektor nagle umarł. Ojca stracił wcześniej, a matkę później, będąc na drugim kursie. Ledwie z Adasia wyrósł na pana Adama, był już zupełnym sierotą.
W konserwatorjum ceniono jego zdolności. Niewiele to jednak pomogło, nie dało mu nawet środków do wyjazdu zagranicę. Chcąc zebrać na ten cel jakiś fundusik, zaczął udzielać lekcyj na fortepianie. Miał dosyć zajęcia i niezłe dochody, ale, jako czystej krwi artysta, nie potrafił nic zaoszczędzić. Pieniądze z lekcyj i z paru dosyć pomyślnych koncertów znikały bez śladu, co można przypisać temu, że był trochę sławny, poszukiwany w towarzystwach i miał przyjaciół.
Tak upływały lata. Czasem ktoś ze znajomych, albo i on sam przypomniał sobie, że jego ukształcenie muzyczne nie jest zupełne, że należałoby wybrać się zagranicę. Raz nawet przyszło mu na myśl, że już pięć lat jak opuścił konserwatorjum, i — targnęło go za serce złe przeczucie. Przed czemś struchlał, może przed słówkiem: „Marnuję się“ — które gdzieś, niegdyś szepnięto. Ale otrząsnął się z bolesnego wrażenia.
— Dam koncert — pomyślał — i zbiorę pieniądze na wyjazd.
Lecz znowu utonął w wirze stosunków, melodyj i marzeń, a gdy po upływie dwu lat zdobył się na silniejsze postanowienie i już mając zagraniczny paszport w kieszeni, wystąpił z koncertem, przyszła na salę tak niewielka ilość słuchaczy, że ledwie pokrył koszta.
— Wybrałem zły czas — pomyślał.
Tymczasem w jego stosunkach zaszła zmiana. On zawsze pozostał tym samym szczupłym, trochę skulonym, trochę dzikim i marzącym artystą od stóp do głów, ale zmienili się ludzie. Jedni powydawali córki zamąż, inni pomarli, inni powyjeżdżali, a większość, nasyciwszy się przez lat kilka grą obiecującego fortepianisty, znowu zaczęła się skupiać około cudownych dzieci, nowych talentów, albo głośnych znakomitości.
O nim potrochu zapomniano. A gdy mu przyszło niejeden długi wieczór spędzić w domu, czuł, że na świecie zaczyna być pusto i tęskno.
W takim nastroju ducha spotkał panienkę ubogą, słabowitą, nawet niepiękną, ale tak samotną i cichą, jak on sam, i ożenił się z nią.
Był to w jego życiu punkt zwrotny, i stało się coś, czego nietylko nie przewidywał, ale nawet nie zrozumiał. Oto — ludzie jeszcze więcej odsunęli się od niego. Stracił parę lekcyj, w niektórych domach zaczęto przyjmować go chłodno, a w jednym, najbardziej życzliwym, gdy pewnego wieczoru zebrało się trochę gości, poproszono go, aby zagrał, ale nie koncert Szopena, jak dawniej, tylko coś — do tańca...
Zagrał, ale wnet opuścił towarzystwo i już nie pokazywał się nawet na tamtej ulicy.
Kiedy człowiek po spadzistej drodze zacznie schodzić z wysokości, to mu się wtedy i kamienie z pod nóg usuwają. Wówczas mimowoli przyśpiesza kroku, biegnie, wreszcie stacza się.
W rok po ślubie zachorowała panu Adamowi żona, wydawszy na świat córeczkę, i odtąd wciąż była chora. Przyjęto mamkę, lekarz prawie nie wychodził z domu, a receptami można było wylepić całe mieszkanie. Rzeczy takie pochłaniają dużo pieniędzy, a jeszcze więcej sił. W dodatku bowiem ubyły mu najlepiej płatne lekcje, naprzód dwurublowe, później dziesięciozłotowe.
Nie troszczył się jednak, miał jeszcze rublowe. Uczył więc po sześć i po osiem godzin na dzień, biegając z jednego końca miasta na drugi, piechotą, bo mu żal było wydawać na dorożki. Najczęściej nie pokazywał się w domu od rana do wieczora. Niekiedy, wróciwszy zmęczony, zastawał żonę słabszą, choć uśmiechała się i twierdziła, że jest lepiej. A gdy po nieprzespanej nocy biegł znowu na lekcją, żegnał ją ze zbolałem sercem, widząc, że z rana jest gorzej, niż było wieczorem.
Zawsze drażniła go zła muzyka uczniów i uczenie, z których większość nie miała zdolności. To też zwykle przy lekcjach czuł niesmak. Ale, gdy dziś, na duszę osłabioną smutkiem począł mu od rana do wieczora sypać się grad fałszywych gam i akordów, wpadł w rozdrażnienie i zrobił się przykrym na lekcjach. Więc znowu stracił parę dobrych miejsc.
Często musiał jadać obiady w restauracjach i, rozumie się, jadł jak najmniej, aby tanio. Przy tej jednak okazji zrobił fatalne odkrycie. Oto spostrzegł, że kieliszek wódki przed jedzeniem rodzi w nim jakieś swobodniejsze myśli i utrzymuje cierpliwość w czasie lekcyj.
Zauważył też, że dwa kieliszki wódki, a potem trzy, wypijane z rana, w południe i wieczór, wybornie podtrzymują jego siły, owszem robią go weselszym i rozmowniejszym. Że zaś dla nauczyciela muzyki dobrze jest być wesołym i rozmownym, więc korzystał z tych obserwacyj. Nie pił z upodobania, ani przekraczał normy, lecz kilka razy na dzień wzmacniał siły.
Po paru miesiącach tej praktyki, wychodząc raz od pewnych państwa, usłyszał w przedpokoju, jak uczenica mówiła do swej matki:
— Wie mama, zdaje mi się, że od niego czuć jakby... wódkę...
Po tych słowach, w oczach mu się zaćmiło; pomyślał, że chyba z tego przedpokoju nie wyjdzie. Wyszedł jednak, ale już tu nie wrócił i — znowu stracił jedną lekcją! Przez kilka następnych dni próbował nie brać do ust wódki. Ale czuł takie zgnębienie, taki rozstrój nerwowy przy lekcjach, że obawiając się utraty wszystkich zarobków i nędzy w domu, musiał znowu wypijać swoje trzy kieliszki, choć spostrzegł, że już dziś nie uspakajają go one tak, jak dawniej.
Nareszcie, po dziesięciu latach cierpień, umarła żona. Gdy na cmentarzu ksiądz odmówił ostatnie modlitwy i spuszczono trumnę, prawie obłąkany muzyk chciał rzucić się za nią do grobu, nie mogąc pogodzić się z myślą, że traci już ostatniego, a tak wiernego przyjaciela. Gwałtem zaprowadzono go do dorożki i wraz z córeczką odwieziono do domu.
Obecnie artysta był nietylko osierocony, ale i zrujnowany. Zadłużył się, miał zaledwie kilka lekcyj nędznie płatnych i dla podtrzymania sił musiał wypijać po sześć i siedem kieliszków wódki na dzień. W miesiąc po pogrzebie, wyprzedał większą część mebli, zostawiając sobie tylko fortepian i paki nut, i z dziewięcioletnią córeczką wyniósł się na poddasze drewnianego domu, gdzieś nad Wisłę.
Od tej pory znikł z oczu tym, którzy znali go w dniach krótkiego rozgłosu. Na estradach zajaśnieli nowi triumfatorowie, potem jeszcze nowsi i jeszcze nowsi, a on, zalany falą niepamięci, schodził w ludzkiem morzu coraz głębiej i głębiej, aż do najniższych piętr społecznego gmachu, o których mówi Orfeusz:

Powróciłem z podziemnej otchłani,
Z posępnego umarłych królestwa —
I wciąż widzę, jak cierpią skazani,
Widzę wieczność męki i nicestwa...
I straciłem u piekielnych progów
Pamięć szczęścia i słonecznych bogów.
Zostawiłem za straszliwą bramą
Mej miłości i walk moich ślady,
A wyniosłem ból i rozpacz samą...[1]


∗                ∗
Jest noc. Wąski pasek księżyca, zabłąkany między szczytami domów, chyli się do snu, a troskliwa ziemia ucisza miejskie hałasy. Posłuszne fabryki milkną jedna po drugiej, zamykają się sklepy, kipiąca fala ulicznego ruchu opada. Czasem tylko śmielej zaturkocze pusta dorożka, albo ciężko zachrzęści wóz ładowny; lecz wtedy kamienie chodników szemrzą rozgniewane: „Ciszej tam, ciszej!...“ Wówczas dorożka zwalnia kroku, wóz skręca do składu, a przechodnie biegną do domów zapalić światło w oknach, aby senny miesiąc nie rozbił się w drodze na nocleg.

Ci z przechodniów, którym do domu daleko, kryją się do zachodu księżyca w bawarjach i restauracjach, skąd grube ściany nie przepuszczają hałasu na ulicę. Jest tam tokarz z żoną i ze znajomym stolarzem, sklepikarz z pokątnym doradcą, furman bez miejsca z właścicielem kantoru sług, robotnik fabryki gazowej z pięcioletnią córeczką i wiele innych zacnych osób, które nie chcą niepokoić zaspanego księżyca na nowiu. Niech drzemie i niech rośnie, ażeby była ładna pełnia; oni tymczasem, obsiadłszy żółte stoliki, stojące wzdłuż ścian i na środku zadymionej izby, nagadają się, zjedzą kolacją i wypiją po kufelku piwa.
W jednym rogu bawarji, widać długi bufet, pełen przekąsek, z poza których wygląda zatłuszczony surdut i rumiana twarz gospodarza. Wita on gości słowami: „Moje uszanowanie panu dobrodziejowi!“ — i zaraz machinalnie dodaje w duchu: „10 groszy... 2 złote... 25 groszy...“ — a każda taka cyfra odpowiada nadziejom, jakie w gospodarzu obudzą nowy przybysz. Tylu konsumentów przesunęło mu się przed oczyma, tyle się napatrzył na ludzi otyłych, zjadających po dwie porcje, na chudych, wypijających po jednym kuflu, na czerwonych, którzy piją przez cały wieczór, a rozmawiają na sucho, że gdy na wchodzącego rzuci okiem, zaraz w duszy zarysowywa mu się jakaś cyfra.
Z równem skupieniem ducha zważa on na każdy kufelek piwa, wziętego z bufetu przez kelnerkę, i na to, czy goście tyle kładą na stole dziesiątek, ile przed nimi leży spodków. Liczne te jednak obserwacje nie przeszkadzają mu, od czasu do czasu, rzucić okiem do kuchni, umieszczonej za małym dziedzińcem, i widzieć, czy każdą, wychodzącą stamtąd porcją ogłasza się dzwonieniem tłuczka w moździerz? Zalatujący swąd donosi mu o rodzaju podawanej pieczeni i jarzyny, a także o tem, czy kucharz zamiast frytury nie używa do potraw masła. Wreszcie mniejszy lub większy blask na dziedzińcu ostrzega, że kuchcik albo zaniedbał dołożyć drzewa do ogniska, albo dołożył za wiele.
Lecz ani taksowanie przechodniów, ani ruch kufli, ani zjawiska, zachodzące w kuchni, nie wypełniają jeszcze całej głębokości umysłu gospodarza. Więc zwraca jeszcze uwagę i na powodzenie kelnerek u gości, aby w końcu miesiąca oddalić te, które smutną miną, czy dzikością paraliżują handlowy rozwój zakładu — albo też zrobić ojcowską wymówkę tym znowu, które mając szczęście do ludzi, za dużo jednak czasu poświęcają śmiechom i szeptom. W takich wypadkach pilny obserwator przemienia się w łagodnego moralistę, który woła z uśmiechem:
— Zosiu!... Zosiu!... będziesz miała na to czas, jak się buda zamknie, a teraz idź do kuchni, bo drugi raz dzwonią... Uniżony sługa pana dobrodzieja!...
Ale od kilku dni gospodarz jest nie w humorze: melancholijnie wita gości, ładną Zosię ostrzega krótko i sucho, a wymyśla brzydkiej Michasi. Gdy zaś jaki dobry znajomy zbliży się do bufetu z pytaniem:
— Jakże się kochany gospodarz miewa, jak interesa?...
Odpowiada mu, wzdychając:
— Zdrowie, dzięki Bogu jakie takie, ale fortepian!...
I rzuciwszy rozpaczliwie rękoma, szepcze znajomemu do ucha:
— Ten mój kapelmajster gra codzień gorzej. Poprostu wypędza mi gości!...
W zakładzie istotnie jest fortepian, ponieważ jednak mieści się w trzeciej sali, trzeba więc grać na nim z wielką siłą, ażeby muzyka wybiła się nad rozmowy zebranych, krzyki służby, dźwięki moździerzy i skwierczenie smażonego mięsa. Tymczasem artysta nie ma sił.
Chudy, skulony, rozgorączkowany, gra on ładnie, ale po największej części jakieś utwory smutne i zawikłane, których nie rozumieją ani damy w chustkach na głowie, ani mężczyźni bez krawatów. Natomiast polki, walce, a nadewszystko huczne mazury, pomimo ciągłych upomnień gospodarza, zbywa niedbale.
Nieraz, zniecierpliwiony gospodarz, opuściwszy bufet, biegnie do trzeciej sali i, aby nie kompromitować artysty, pochyla się nad jego krzesłem i szepcze:
— Bój się Boga, panie Adamie, mówisz, żeś dawał koncerty w resursie, a tu — partolisz, jakbyś trzy dni nie jadł?... Tak przecie grać nie można, bo mnie pan zrujnujesz... Przy mazurze albo oberku goście piją tak dużo, że parobek nie nastarczy z noszeniem antałków, ale jak pan zaczniesz te swoje „trulu lulu,“ to gość zamyśla się i siedzi nad jednym kuflem jak bocian nad stawem... Pan chyba jesteś chory, czy kiego djabła?...
Tak zakończył i odszedł, sapiąc, do swego bufetu.
Na twarz zgromionego muzyka wystąpiły ceglaste rumieńce. Zatarł ręce i począł bić niemi w fortepian, aż szyby drżały, a goście podnieśli głowy, mówiąc: „To ci rżnie!...“ Ale po paru minutach wysiłku, zrobiło się coś dziwnego: muzykowi zesztywniały palce, że prawie niemi nie poruszał, twarz mu zsiniała, a na czoło wystąpił pot kroplisty. Chciał się przemóc, uderzył jeszcze mocniej, ale ręce odmówiły mu posłuszeństwa.
Wtedy zerwał się od fortepianu i wybiegł przez dziedziniec do pokoiku, leżącego obok kuchni. Tam, wśród tumanów pary i swędu, oparta łokciem na brudnym stole, stała mizerna dziewczynka i uczyła się głośno z jakiejś książki. Im w kuchni był większy hałas, tem dziewczyna mocniej zatykała uszy i głośniej powtarzała swoją lekcją.
Tu wszedł muzyk, pociągnął łyk wódki z flaszy, która stała na stole, i trącił zaczytaną dziewczynkę.
— Wanda — rzekł — rozetrzyj-no mi ręce.
Dziewczynka ujęła chudemi rączynami jego sztywne i opuchłe palce i tarła, dopóki jej sił nie zabrakło.
— Ach! — mruczał muzyk — codzień mnie gorzej bolą... Już nie możesz trzeć?...
— Nie mogę, tatku — odparła zadyszana dziewczyna.
Muzyk sam zaczął rozcierać zbolałe ręce, wznosił je dogóry, zapewne dla odprowadzenia nadmiaru krwi, a nawet obmywał wodą. Ale gdy i to nie pomogło, pociągał z flaszy drugi łyk wódki i podniecony nią, wracał do fortepianu.
Znowu zaczął grać hucznie, aż uśmiechnął się gospodarz a goście zawtórowali brzękiem kufli. Ale po kilku minutach nabrzmiałe palce znowu mu zesztywniały i uczuł straszny ból. Twarz muzyka zmieniła się, klawisze przestały mu odpowiadać, melodja rwała się. Więc jej nie dokończył i całkiem wyczerpany, oparł na kolanach bezwładne ręce.
Do sali wbiegł gospodarz.
— Co pan robisz, panie Adamie! — krzyknął rozgniewany. — Ludzie śmieją się z pana i mówią, żebyś szedł na koncert do resursy, a nie tu fuszerował!... Tu trzeba grać, panie!...
— Już nie mogę — szepnął muzyk.
— To się pan wynoś!... — wrzasnął gospodarz. — Jazda!... Jest tu lepszy na pańskie miejsce... Proszę pana, panie Fitulski, do fortepianu...
Chory muzyk machinalnie podniósł się z krzesła, a w tej chwili miejsce jego zajął jakiś olbrzym, pod którego palcami począł skakać cały fortepian.
— Ten gra, jak orkiestra — odezwał się jeden z gości.
— Chwat gospodarz, prędko się uwinął z tamtym — dodał drugi.
— Jemu do szpitala, nie do muzyki...
W taki sposób publiczność pożegnała muzyka, który zwolna powlókł się do izby, gdzie uczyła się jego córka.
— Chodź, Wanda — rzekł do dziewczynki.
Zdjął ze stołu niedopitą flaszkę wódki i schował do kieszeni.
Dziewczynka podniosła zdziwione oczy.
— Tatko już nie gra?
— Nie.
— A kto tam gra, jeżeli tatko nie gra?
— Inny — szepnął.
— A... — chciała dalej pytać, ale wstrzymała się.
Milcząc, zebrała swoje kajety i książki i wyszła z ojcem na ulicę.
Do kuchni wbiegła kelnerka.
— Wiecie — mówiła do kucharzy — stary wypędził tamtego kapelmajstra, a przyjął nowego.
— Za co go wypędził? — spytał młodszy kucharz.
— Bo grał tak źle, że goście coraz mniej pili piwa.
— Głupi on! — mruknął starszy kucharz do pomocnika. — Ma dwadzieścia lat restaurację, a jeszcze nie wie, że picie nie pochodzi z muzyki, tylko naprzód — od dobrego piwa, a po drugie — od mądrego kucharza. Jak ja do każdej porcji wsypię szczyptę papryki, to żeby sam święty — musi ciągnąć bawara, byle mu dali dobrego, nie lurę jak u nas. Muzyka przy piwie, to — tfu!... plunąć niewarto. Papryka to grunt...
Tak doświadczony kucharz oceniał wpływ muzyki.
Tymczasem pan Adam (on to był) wrócił z córką do izdebki na Powiśle. Dziś stracił ostatnie miejsce, ale był tak zmęczony, chory i rozmarzony wódką, że, nie rozmyślając nad swoją dolą, rzucił się na twarde łóżko i spał do południa na drugi dzień.
Ku wieczorowi wyszedł do miasta starać się o zajęcie, choćby w najpodrzędniejszej bawaryjce, lecz nie znalazł nic. Tak upływał mu dzień za dniem: spał do południa, a wieczorem szukał roboty. Żyli przez ten czas z dziesięciu rubli, jakie odłożył na opłacenie pensji za córkę. Ponieważ jednak przełożona zniecierpliwiła się długiem czekaniem na opłatę, więc, pewnego dnia, kazała dziewczynie wyjść z klasy. „Zrobiła jej wakacje“ — jak mówił, gorzko śmiejąc się, pan Adam.
Nareszcie, po parutygodniowym wypoczynku, znajomy faktor doniósł muzykowi, że ma dla niego miejsce, ale takie, gdzie grać potrzeba dopiero od jedynastej w nocy.
— Tam pan może mieć piękne zarobki — mówił faktor — tam nawet czasem i szampana postawią...
Muzyk smutnie pokiwał głową, ale — zgodził się.
Przymusowe bezrobocie wyszło mu na dobre; odpoczęły zbolałe ręce. Więc, aby odzyskać wprawę, usiadł pan Adam do żółtego, zdezelowanego klawikordu, gdyż fortepian z lepszych czasów dawno był sprzedany.
Zagrał mazura, polkę, kontredansa, ale znowu rozkołysała go muzyka, choć klawikord brzęczał jak zepsuta arfa. Nieznacznie od skocznych melodyj przeszedł do innych tematów. Oto koncert Szopena, niegdyś pole jego popisu... Oto pieśń, którą grał na cel dobroczynny... Nokturn z tych czasów, kiedy jeszcze uczył się w konserwatorjum... Pieśń Schumanna, którą tak lubiła jego żona...
Jeszcze jeden akord... „Co to jest?“ — pomyślał. Narazie nie mógł sobie przypomnieć, ale palce same przebiegły po klawiszach i usłyszał... ową melodją, którą grał jeszcze będąc dzieckiem, która zdecydowała o całej jego przyszłości, tak w początkach świetnej, a tak nieszczęsnej. Gorąca łza upadła mu na rękę.
— Boże mój — szepnął — co się ze mną stało i za co?... Jaki zły duch wprowadził do naszego domu człowieka, który chciał mi zrobić najlepiej i... zgubił...
Lecz wkrótce opanowała go potęga wspomnień, i przywidziało mu się, że jest małym chłopcem, że siedzi przy tym samym co niegdyś klawikordzie i — gra — co?... Albo on wiedział — co... Chyba dzieje swojej rozdartej i podeptanej duszy. W tej chwili marzył, że całe jego życie było tylko strasznym snem, ale że on obudzi się jako mały Adaś... Zaraz i matka tu wejdzie...
Wtem zatrząsł się od stóp do głów. Drzwi istotnie były otwarte, i wśród wieczornego cieniu ukazała się w nich jakaś kobieta.
— Matka?... — szepnął jeszcze nieotrzeźwiony.
Ale kobieta odezwała się szorstkim tonem:
— Panią gospodynię głowa boli i przysyła mnie tu, żeby pan nie robił takich hałasów. Cóżto pusty dom, czy bawarja?...
— Pani gospodyni?... — odparł zdziwiony. — Jaka pani gospodyni?... Aha!...
Teraz oprzytomniał i cofnął się od klawikordu. Następnie powlókł się do szafy, wziął jeszcze nietkniętą butelkę wódki i — wypił odrazu czwartą część.
Wieczorem wyszedł do miasta, na robotę.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.